Archiwum
28.09.2017

(Nie)trwałość pamięci

Piotr Sokołowski
Archiwum prywatne Esej

„Ja sam prawdopodobnie w 99% składam się z przeszłości”

Peter Zumthor

 

Na dysku HDD swojego komputera posiadam folder, który w tej chwili waży 137 gigabajtów i zawiera w zasadzie wszystko, co zrobiłem w swoim życiu na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat i co dawało się zapisać w formie cyfrowej. Po chwili zastanowienia nie jestem w stanie zliczyć, ile dokładnie razy chciałem go już usunąć.

Jako gatunek jesteśmy beznadziejnie i naiwnie zakochani w tym, co minęło. Posadzeni okrakiem na cieniutkim, tekturowym płocie dzielącym przyszłość od przeszłości, ze znacznie większym komfortem zwracamy wzrok w stronę tej drugiej. Jest znajoma, przytulna i przede wszystkim należy do nas – zdążyła się już wydarzyć, a tym samym nie ma ani prawa, ani możliwości zaskoczyć nas czymkolwiek szczególnym. Każdego dnia uporczywie murujemy swoją przyszłość – teraźniejszość służy nam jednak zaledwie za zaprawę, budulec czerpiemy zaś z tego, co było. Pomimo tego pamięć wytłumia się, gaśnie, ulega transformacji. Jest zawodna i selektywna, nie potrafimy więc jej uwierzyć. Potrzebujemy twardych danych, namacalnych faktów. Potrzebujemy archiwów.

Ciekawej obserwacji związanej z trwałością i konstrukcją ludzkiej pamięci dokonał brytyjski neurolog Oliver Sacks. Gdy wchodził w szóstą dekadę swojego życia, nie bez zdziwienia zauważył, że zaczęły wracać do niego losowe wspomnienia z dzieciństwa, tym intensywniejsze, że lekarz najmłodsze lata spędził w bombardowanym przez nazistów Londynie. W swojej książce „Uncle Tungsten: Memories of a Chemical Boyhood” wspomina on o dwóch incydentach związanych z nalotami: pierwszym, gdy bomba wylądowała w sąsiednim ogrodzie, szczęśliwie jednak nie eksplodowała, i drugim, kiedy za jego domem, wśród syku i dymu, wypalał się zrzucony ładunek termiczny, co opisał ze szczególną ekspresją. Już po publikacji, podczas rozmowy ze swoim starszym bratem, Michaelem, Sacks był zaskoczony informacją, że choć obie sytuacje wydarzyły się naprawdę, tej drugiej nie mógł pamiętać, gdyż tak naprawdę nigdy jej nie widział – przebywał wówczas w szkole z internatem. Wspomnienie tego zdarzenia niejako przywłaszczył sobie, asymilując wyjątkowo barwny list drugiego brata, Davida, który jako jedyny faktycznie brał udział w zdarzeniu. Chociaż wspomnienie wydawało się nadzwyczaj żywe i namacalne, nie było prawdziwe, stanowiło jedynie figiel spłatany przez poruszony do głębi mózg młodego człowieka. Przypadek Sacksa nie jest zresztą odosobniony. Podobna sytuacja spotkała chociażby prezydenta Stanów Zjednoczonych, Ronalda Reagana, znanego ze swoich romantyzujących tendencji. Zwykł on wielokrotnie powtarzać historię pilota, który prowadząc poważnie uszkodzoną maszynę, kazał ewakuować się załodze, a sam pozostał na pokładzie razem z ranionym w brzuch żołnierzem obsługującym karabin. Wkrótce zorientowano się, że opisywana sytuacja to niemal dosłowna kopia sceny z filmu „A Wing and a Prayer” (1944). Reagan musiał poczuć się nią tak głęboko dotknięty, że po upływie wielu lat przetworzył fikcyjny obraz na rzeczywistą, zasłyszaną relację, a następnie zbudował z niej malowniczy wizerunek autentycznego męstwa i heroizmu. Zawodna pamięć, czy też może raczej jej specyfika, potrzebuje zatem oparcia się na archiwach – namacalnych, twardych dowodach zdarzeń w czasie i przestrzeni. Rewolucja paradygmatu archiwizacji prywatnej nastąpiła jednak dopiero za sprawą rozpowszechnienia się komputera, który pozwolił budować nieskończenie powielane archiwa w przestrzeni wirtualnej o pojemności ograniczonej wyłącznie limitem karty pamięci, twardego dysku czy, ostatnio, przestrzeni wykupionej w chmurze. Za jednego z pionierów tego nowego wciąż z perspektywy dziejów człowieka sposobu magazynowania informacji można bez wątpienia uznać Thada Starnera, który od ponad dwudziestu lat żyje z przymocowanym do siebie przenośnym archiwum. W czasach, gdy masowo produkowane komputery osobiste zaczynały powoli umacniać swoją pozycję w gospodarstwach domowych państw Pierwszego Świata, Starner już od kilku lat nie rozstawał się z wysoce zaawansowanym przenośnym urządzeniem własnej konstrukcji. Przytwierdzone do tułowia ustrojstwo, podłączone na podobieństwo Terminatora do czarnego wyświetlacza pokrywającego jedno ze szkieł noszonych przez niego okularów, służyło mu i wciąż służy za nieograniczony zbiornik podręcznej pamięci. Przyczyną stworzenia Lizzy, jak nazwał pierwszą wersję swojego przenośnego komputera, była praca domowa z trygonometrii, o pomoc w której poprosił ojca. Ten odmówił, twierdząc, że niczego już nie pamięta, czym nieświadomie skłonił syna do opracowania systemu, dzięki któremu ten miał już nigdy nie zapomnieć żadnej z przyswojonych lekcji. Prawdziwa rewolucja nastąpiła jednak dopiero w 1993 roku, kiedy student MIT, Brad Rhodes, zaprojektował dla Lizzy program, pozwalający podczas prowadzonych przez Starnera rozmów wyszukiwać wśród wszystkich wprowadzonych dotychczas do systemu informacji te, które mogły się okazać relewantne dla trwającej konwersacji. Wyświetlane przed gałką oczną dane umożliwiały eliminowanie z życia wszelkich potencjalnych, społecznych gaf, przywołanie każdego z tematów poruszonych wcześniej w rozmowie z daną osobą – każde zaginione w mrokach niepamięci imię, córkę wybierającą się na Harvard i psa, który trzy miesiące temu miał być zabrany do weterynarza. Lizzy stała się nieodłączną częścią Thada, usprawniając jego życie społeczne, naukowe, a także, niejako przy okazji, czyniąc z niego żywy nośnik danych – archiwum prywatne z krwi i kości. Wyjątkowo cienka zdaje się w tym przypadku granica nie tylko pomiędzy człowiekiem a maszyną, ale również użytecznym pamiętaniem a maniakalnym zbieractwem strzępków danych, które sprawnie działający ludzki mózg filtruje i skutecznie odsiewa każdego dnia. Starner sam przyznaje, że nie potrafi wyobrazić sobie życia bez Lizzy i twierdzi, że faktycznie bez niej nie umie być i nie jest już Thadem Starnerem. Dowodzi to tylko tego, z jak olbrzymią łatwością przywiązujemy się do wspomnień, które zbieramy: fotografii, nagrań, wiadomości tekstowych. Nie dziwią więc przypadki syllogomanii, zespołu zbieractwa, w wyniku którego niechęć do pozbywania się przedmiotów o obiektywnie niewielkiej wartości urasta do rangi problemu uniemożliwiającego normalne funkcjonowanie.

Fryderyk Nietzsche twierdził, że człowiek wykazujący się wystarczająco rozwiniętą wolą mocy jest w stanie nadać swojej przeszłości stosowną interpretację w zgodzie z własnym zamiarem, redefiniując i kontekstualizując ją stosownie do występujących warunków. Czy nie jest tak w istocie? Wielokrotnie oszukujemy samych siebie, traktując zasoby prywatnych archiwów wybiórczo w celu zbudowania założonych a priori wizerunków przeszłości, a tym samym uzasadnienia naszej teraźniejszości zarówno przed nami samymi, jak i przed innymi. Świat jawi się wówczas jako pewnego rodzaju ciągłość, fragment kontinuum wywiedzionego z tego, co było i zmierzającego jednoznacznie w stronę tego, co będzie – fragment uporządkowany i przewidywalny, a przez to możliwy do oswojenia. Martin Heidegger, stając w opozycji wobec uwielbienia przeszłości, unikał podziału czasu na jednoznaczne segmenty i wydzielania zbioru minionych zdarzeń, traktując je raczej jako nieodłączną część egzystencji, nie mniej i nie więcej niż zbiór napięć – warunków koniecznych do zaistnienia teraźniejszości. Czy nie wystarczy więc tylko zaakceptowanie przeszłości jako fundamentu pod to, co dotyczy nas teraz i zostawienie jej za sobą? Naturalne wspomnienia mają cenną, choć często niedocenianą cechę – wybiórczość, pozwalającą wyodrębnić najważniejsze z zaszytych głęboko pod skórą emocji. Gwarantują, że nie zapomnimy zapachu matczynej kuchni, ciężaru garażowych drzwi, chłodnej powierzchni wystawowej szyby ze znajdującą się za nią połyskującą kolejką elektryczną i lepkiej słodyczy pierwszego pocałunku. Czy musimy pamiętać cokolwiek więcej?

Każdy jednak wie, jak ciężka jest utrata. Obawa przed zapodzianiem zaczyna stopniowo przeradzać się w chorobę cywilizacyjną wypaczającą to, w jaki sposób widzimy i w jaki chcemy być postrzegani. Pozwalamy przeciekać przez palce prawdziwej wartości tego, co tu i teraz, traktując kolejne wrażenia równorzędnie, niepewni, które z nich może w dalszej perspektywie okazać się najcenniejsze. Niejednokrotnie wynosimy na ołtarze bezwartościowe, czyniąc to z rzadko spotykaną zapalczywością, bez przerwy, byle przypadkiem nie przepadło coś szczególnego, byle nie znikło bezpowrotnie za winklem niepamięci. W rezultacie w momentach chwytających za serce zbyt chętnie chwytamy za telefon; relacjonujemy i uwieczniamy, często nie zastanawiając się, czy to aby nie nietrwałość i kruchość warunkują piękno danego momentu. Boję się, że przestanę pamiętać o małych rzeczach, kluczowych detalach – za Junem, bohaterem „Mystery Train” Jima Jarmuscha, chciałoby się powtórzyć: „Te pozostałe rzeczy są w mojej pamięci. To pokoje hotelowe i lotniska są tymi, o których zapomnę”. Aby temu zapobiec, udało mi się na przestrzeni lat zgromadzić imponującą kolekcję bezużytecznego: 8619 zeskanowanych i pobranych zdjęć, 132 nagrane filmy, 162 referaty i prezentacje przygotowane do szkół, od podstawowej do średniej, ponad 80 gigabajtów materiałów związanych ze studiami, wykaz pierwszych napisanych w życiu e-maili i niektórych spośród dłuższych i ciekawszych wiadomości SMS, wysyłanych konsekwentnie od szóstej klasy podstawówki. Przytłaczająca liczba rzeczy, do których, za wyjątkiem poszczególnych fotografii, nie wrócę nigdy lub będę wracać rzadko. A jednak na myśl o przypadkowym wyczyszczeniu dysku po kręgosłupie przebiega mi zimny dreszcz. Cokolwiek tam jest, w jakiejkolwiek formie by nie było, doprowadziło w rezultacie do ukonstytuowania się mnie, dokładnie tego samego, którego twarz każdego kolejnego ranka widzę odbijającą się w tafli łazienkowego lustra. Wspomniany dreszcz wywołuje reakcję obronną niemal całego organizmu: w zakamarkach głowy rozkwitają w całej swojej rozpustnej zieleni chwasty, dynamicznie formułują się myśli besztające za to zbędne przywiązanie do niczego, za sentyment względem siebie minionego i bezpowrotnie utraconego. Przecież chcę żyć tu i teraz, czuć ulotną przyjemność zapominanych drobiazgów! – próbuję przekonywać sam siebie. Tymczasem zostaję zdradzony przez ukryty gdzieś głęboko kawałek mnie samego, zupełnie pospolity i boleśnie banalny; kawałek, którego istnienia tak chętnie bym się wyrzekł w imię szczytnych ideałów. Ta niebezpiecznie galopująca dychotomia sprawia, że za każdym razem, gdy rozpoznaję na zamieszczonym w internecie zdjęciu swoją sylwetkę, na kilkanaście sekund zamieram w napięciu, broniąc się przed słowami „zapisz jako” – tylko po to, by rozciągnięty w bolesnym szpagacie zdecydować w końcu na chybił trafił. Zniewolony przez banał, powoli godzę się z faktem, że tym, co w dalszym ciągu kolekcjonuję z niezmordowaną wytrwałością, są wyrzuty sumienia.

Po raz kolejny zawieszam więc palec nad klawiszem „delete”.

„Nie” – myślę, kręcąc głową. – „Jeszcze może się przydać”.

Thad Starner