Archiwum
29.09.2016

Nie miało być miło – polemika do recenzji Adama Domalewskiego

Mateusz Miesiąc
Teatr

Nie ma w „Scenach myśliwskich z Dolnej Bawarii” innych skażonych środowisk poza jednym, precyzyjnie zresztą przez Martina Sperra określonym. Jest nim das Volk: lud nie tyle wiejski, ile zwyczajnie człowieczy. Oprawa Grażyny Kani tylko podkreśla tę problematyczną dwoistość i czyni to – słusznie – bez troski o dobre samopoczucie widza.

Aktorzy odwracają się do widowni tylko wtedy, kiedy jest to naprawdę konieczne, a najczęściej i tak możemy obserwować ich z profilu. Mało tego, w głębi sceny, z której nie ma wyjścia za kulisy, bierne pary oczu przypatrują się intensywnie – nie wiadomo, czy widzom, czy postępującym po sobie wydarzeniom. Jeśli prawdziwa jest druga możliwość, należy wtedy uznać, że Kania po mistrzowsku wciąga widza w bierne uczestnictwo w tragedii Abrama (Piotr Dąbrowski). Jako członkowie społeczności o jasno określonych zasadach, którymi stajemy się w momencie przekroczenia progu teatru, nie jesteśmy w stanie jej zapobiec.

Tego, co dzieje się na scenie, nie sposób jednak ograniczyć do wątku homoseksualnego, nawet jeśli jest on punktem wejścia i wyjścia dla całej akcji dramatu. Domyślamy się tego, kiedy Rzeźniczka (Barbara Krasińska) żali się na utratę dwóch synów; kiedy Rovo (Konrad Cichoń) zdobywa się na prorocze dla dalszej akcji wyznanie: „Wydaje mi się, że wszyscy umrą. Że oni zaraz zaczną strzelać i że dokoła znów będą leżały trupy […]. To trwa i trwa, i nigdy się nie kończy”; wreszcie kiedy Maria (Ewa Szumska) wykrzykuje wiadomość o losie swojego męża: „Wojna go pochłonęła!”. Wtedy rozumiemy już, że ten sam los spotkał nawet żyjących w Reinöd, a my jesteśmy biernymi świadkami tego procesu.

Dlatego nie ma innej drogi zaprezentowania kreacji scenicznych od tej, którą obrali aktorzy Teatru Polskiego w Poznaniu. Krzyk, bieg, impulsywność, tiki nerwowe stają się obrazem tłumionej w sobie agresji, która po męskiej stronie gromady nieudolnie próbuje znaleźć ujście w zachowaniach seksualnych adresowanych do kobiet; po żeńskiej – zapewnić wsi stabilność i ciągłość tradycji. W tym amoku ogarniającym całość inscenizacji kryje się pożądana przez wieśniaków jednolitość. Krzyczą wszyscy, lecz tylko o sobie, więc przekaz nie dociera do uszu sąsiadów.

W istocie to lud wiejski w swej pełnej krasie jest rzeczywistym bohaterem utworu. Lud, który wobec inności oponuje najsilniej, bo właśnie jego inność doświadcza najbardziej. On zamyka się w ustalonym rytmie pracy, który coraz mniej przypomina jednak cykl rolny. Wieś industrializuje się, ekonomicznie dogania miasto, a jedyne, czego może się schwycić dla zachowania swojej tożsamości, pozostaje w kręgu nieuzasadnionego gniewu, frustracji, która usilnie poszukuje dla siebie punktu ujścia. Musi go jednak odnaleźć wewnątrz, bo drogi prowadzące poza wioskę odgradza metalowa blacha, jaką Sabine Mader ustawiła po bokach sceny.

Domniemana atmosfera degeneracji społecznej nie jest zatem ubytkiem, z którym przedstawiciele bawarskiej wioski przyszli na świat. Oni swoje skazy upolowali na wojnie – lub to one upolowały ich. Przyznaje się do tego Volker (Piotr Kaźmierczak), który za wszelką cenę pragnie jednak uniknąć skupiania uwagi społeczności na jego nowej rodzinie. Tym samym chce usunąć z pola widzenia ogarniętego neurozą Rovo, którego miałby stać się ojczymem.

Dzieje się tak, bo Rovo wykracza ze swoimi lękami poza próg domu, a nawet więcej – ucieka w ramiona drugiego człowieka. Nieistotne, że człowiekiem tym okazuje się Abram. W Reinöd nikt nie zachowuje się w ten sposób. Ból rozmywa się tam w krzyku i złości, nie ma miejsca na przejawy uczuć w ferworze pracy i odbudowy dawnego ładu. Zmiana, jaka z powodu wojny zaszła w każdym z osobna, nie pozwala jednak na wypełnienie tego scenariusza. Wszyscy szybko dochodzą do wniosku, że porządek należy tworzyć, ale od nowa, poprzez samodzielne kontrolowanie grona wojennych ofiar. Barbara (Teresa Kwiatkowska) wyczekuje więc tylko chwili, kiedy pełnoprawnie może wykrzyknąć: „Ja już nie mam syna!”. Maria z ulgą pokazuje Volkerowi list informujący o uznaniu jej męża za poległego na froncie.

Wszystkie te pozorne przejawy oddziaływania na rzeczywistość mają się stać jej ukonstytuowanym obrazem. Nie może zatem dziwić sztuczność, jaką Kania wytworzyła poprzez zaproponowanie aktorom pozy transparentnej, dającej się wyrazić szykiem: frontem (do widza), gwałtem (względem innych bohaterów), obecnością (cały czas na scenie). Bo też po to przy najtrudniejszych tematach chętnie sięga się do sylwetek wiejskich społeczności i dlatego właśnie po nie sięgnął Sperr – dla uzyskania jak największej klarowności przekazu. To, co Kania zrobiła z tym faktem, zasługuje na pełne uznanie.
Przeczytaj także recenzję Adama Domalewskiego: „Zakłamana hołota”.

Martin Sperr, „Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii”
reżyseria: Grażyna Kania
przekład: Sława Lisiecka
scenografia i kostiumy: Sabine Mader
muzyka: Dominik Strycharski
Teatr Polski w Poznaniu
premiera: 2.09.2016

alt