Archiwum
30.07.2018

Nie istnieje British dream

Miłosz Cybowski
Literatura

„Nowi londyńczycy” to nie tylko książka o ludziach, ale również o samym mieście, brytyjskiej metropolii, która już dawno zatraciła swoją kulturową tożsamość. Ben Judah odwiedza miejsca nie tylko odległe od jakichkolwiek tras turystycznych, ale przede wszystkim takie, do których sami Brytyjczycy rzadko kiedy zaglądają. Londyn imigrantów to miejsce, w którym nie mówi się już cockneyem, a na ulicach zamieszkanych niegdyś przez brytyjską klasę średnią dominują ciemnoskórzy przybysze z Afryki i Azji.

Głównymi bohaterami reportażu Judaha są rumuńscy żebracy i bezdomni, polscy i rumuńscy budowlańcy, pokojówki i sprzątaczki z Filipin, prostytutki z Europy Wschodniej, szamani i cudotwórcy, pracownicy londyńskiego metra, hazardziści przesiadujący całymi dniami w salonach bukmacherskich. Niekiedy tylko trafiają się tacy, którzy osiągnęli coś więcej w swoim życiu, ale dominują właśnie ludzie, których można określić klasą niższą lub ubogą klasą średnią, a w niektórych przypadkach wręcz marginesem społecznym. Ale jak zauważa jeden z rozmówców Judaha: „jestem imigrantem i nie funkcjonuję w ramach systemu klasowego”.

Początek wędrówki po imigranckim Londynie ma miejsce tam, gdzie wielu przybyszów rozpoczyna swój metropolitarny żywot – na dworcu autobusowym Victoria. Przez całą dobę przyjeżdżają tu autokary nie tylko z Wysp Brytyjskich, ale z całej Europy, przywożąc turystów, pracowników sezonowych i właśnie imigrantów szukających lepszego życia w brytyjskiej stolicy.

Autor „Nowych londyńczyków” wędruje po Londynie w poszukiwaniu historii, ale nie ma wśród nich zbyt wiele optymizmu. I choć nie sposób nie docenić jego zaangażowania w próby odnalezienia tych, które najwierniej oddawałyby doświadczenia mieszkających tam imigrantów, to jednak lektura kolejnych rozdziałów pozostawia po sobie wrażenie pewnego chaosu. Do tego dochodzą bardzo liczne fabularyzowane wstawki pisane przez autora na podstawie opowieści zasłyszanych od imigrantów. Z pewnością brzmią one o wiele lepiej niż próby relacjonowania tych samych historii w innej formie. Jednocześnie wydają się za bardzo wygładzone i podkolorowane. Licentia poetica, powiecie, i będzie to jak najbardziej słuszne. Odbiera to jednak wiele realizmu wydarzeniom i ludziom, o których pisze Judah.

Dopiero w przytaczanych słowach samych emigrantów można dostrzec prawdę o ich losach w brytyjskiej stolicy. Jak nie bez goryczy wyznaje jeden z rozmówców Judaha: „nie widzę żadnego bzdurnego brytyjskiego snu”. „Anglia nie jest już taka jak kiedyś” – dodaje czarnoskóra nauczycielka, która swoją karierę w szkole rozpoczynała dwadzieścia lat temu. Nawet ludzie, o których można by powiedzieć, że odnieśli jakiegoś rodzaju sukces – czy to ze względu na ciężką pracę, czy spryt, czy nawet z uwagi na swoje pochodzenie – bywają oszczędni w słowach, jeśli chodzi o dobre strony swojego życia. Polska pracownica urzędu cywilnego, która była świadkiem setek ślubów (tych organizowanych zarówno z miłości, jak i dla interesu), okazuje się osobą o równie skomplikowanej przeszłości, co wielu jej interesantów. Bogata córka arabskiego szejka, mimo pozornej wolności, tak naprawdę żyje w złotej klatce. I nikt, absolutnie nikt nie czuje jakiejkolwiek więzi z brytyjską stolicą.

Poza smutnymi historiami, którymi dzielą się z autorem, londyńscy imigranci mają jeszcze inną wspólną cechę: w zdecydowanej większości mają bardzo niskie mniemanie o samych Brytyjczykach. Tak jest w przypadku czarnoskórego dilera narkotyków, który przyznaje, że biali mieszkańcy Londynu – dzieciaki z dobrych domów i bywalcy nocnych klubów – bardzo lubią być traktowani z szacunkiem. Ale pod płaszczykiem usłużnego „czarnego chłopca” kryje się tylko pogarda. Wcale nie lepsze zdanie mają o nich polscy czy rumuńscy budowlańcy, wyraźnie dostrzegający niegospodarność, brak energii i pomysłów na życie Brytyjczyków. Nie powinno dziwić, że nie tylko imigranci nie czują się na Wyspach jak u siebie, ale wręcz twierdzą, że „bardzo trudno powiedzieć, co czyni kogoś Anglikiem […] Ale to chyba dlatego, że angielska tożsamość narodowa jest bardzo słabo rozwinięta”.

W opisach kolejnych spotkań i rozmów widać wyraźnie determinację autora, który stara się poznać wszystkich tych ludzi jak najlepiej. Nie tylko przez obserwację (spędzanie zimnych nocy na dworcu autobusowym, jazdę metrem do odległych dzielnic Londynu czy nocne wędrówki po tych częściach miasta, w których imigrantów jest najwięcej) i rozmowy, ale również poprzez uczestnictwo. „Wydaje ci się, że wystarczy przyjść i zadać mi parę pytań? W takim razie jesteś idiotą. Nie zrozumiesz, jak to jest być żebrakiem, dopóki nie będziesz spać na ulicy” – wytyka Judahowi napotkany rumuński żebrak, inspirując go do tego, by spróbować swojego szczęścia na ulicy, tym razem dosłownie. Owych kilka nocy spędzonych w towarzystwie przybyłych ze wschodu ludzi stanowi swoisty rytuał przejścia, otwierający przed nim drzwi do zupełnie innego świata. Ale nawet w tych próbach, śpiąc pod brudnymi kocami na śmierdzących materacach gdzieś w przejściu podziemnym niedaleko Hyde Parku, autor nie jest w stanie ukryć swojej obcości. Jak przytomnie wytknęła mu kobieta przechodząca obok koczowiska bezdomnych: „Może i jesteś żebrakiem, ale masz notatnik marki Moleskine!”.

Opowieść o Londynie, która rozpoczęła się na dworcu autobusowym Victoria, kończy się w meczecie i na przylegającym do niego muzułmańskim cmentarzu. Z pewnością w swoich wędrówkach po mieście Judah miał możliwość zasmakować różnych odmian imigranckiego życia. Czytając ostatnie rozdziały „Nowych londyńczyków”, trudno oprzeć się wrażeniu, że nawet jeśli zbliżył się do poznania ukrytych zakamarków metropolii, to jednocześnie zrozumienie samych imigrantów okazało się przekraczać jego możliwości.

 

Ben Judah, „Nowi londyńczycy”
Wydawnictwo Uniwersytetu jagiellońskiego
Kraków 2018

fot. Tom Parsons via Unsplash.org