Archiwum
11.01.2017

Najważniejsza premiera roku

Anna Krenz
Film

Poprzez pokaz filmu „Smoleńsk” Klub Polskich Nieudaczników, od lat zajmujący się promocją polskiej kultury w Berlinie, stał się nieformalną ambasadą Polski. To, czego nie udało się dokonać ambasadorowi Polski, udało się Nieudacznikom. To wydarzenie jest największym symbolicznym osiągnięciem berlińskiej Polonii w kontekście „dobrych” zmian w polskiej polityce. Nieudacznicy wykazali się nie tylko odwagą, poczuciem absurdu, ale i rzeczowym podejściem do sprawy i szacunkiem dla ludzi o różnych poglądach i sztuki o zgoła innym poziomie artystycznym.

Berlińczycy na premierę filmu „Smoleńsk” czekali dość długo. Planowana pierwotnie przez Ambasadę RP na 7 listopada 2016 roku, odbyć się miała w kinie Delphi z udziałem 800 zaproszonych gości, w tym ważnych niemieckich polityków. Kino jednak odmówiło pokazu. Kolejne kina również. Wydawałoby się, że sprawa ucichnie, pokryta kurzem wstydu i niepowodzenia, ale na szczęście w nowym roku mieszkańcy Berlina mieli okazję zapoznać się z dziełem Antoniego Krauzego, by po lekturze negatywnych recenzji zarówno w polskich, jak i w niemieckich mediach wreszcie wyrobić sobie własną opinię.

Polski ambasador Andrzej Przyłębski w bardzo krótkim czasie swojego urzędowania stał się niezwykle znany w Berlinie – właśnie dzięki bezskutecznej walce o pokaz „Smoleńska”, która naraziła zarówno jego, jak i polską dyplomację na wstyd. Kolejne afery, takie jak osobliwy „zamach” na gmach Ambasady w Berlinie z kanistrem wypełnionym nieznaną substancją, składają się na tragifarsę polskiej dyplomacji.

To niestety odbija się też na Polakach mieszkających w Niemczech, ale konsekwencji swoich działań Ambasador RP zdaje się niestety nie dostrzegać. W rezultacie ambasador Przyłębski wraz z dziennikarzem TVP Cezarym Gmyzem znaleźli dostojne miejsce w panteonie „100 najbardziej obciachowych berlińczyków” (100 peinlichster Berliner), publikowanym przez miejski magazyn „tip Berlin”. Pierwszy uplasował się na 11 miejscu, drugi – dużo dalej. To wielkie osiągnięcie dla zwolenników rządu polskiego, ale dla Polonii – niestety kolejny wstyd.

Przed pokazem wielu ludzi dyskutowało o tym, czy chcą na niego pójść. Jedni nie chcieli „promować” złego filmu, inni – wydawać na niego pieniędzy. Dla wielu jednak była to jedyna okazja, by obejrzeć ten głośny obraz i wyrobić sobie o nim własne zdanie. Kino było pełne, na widowni znalazło się równie dużo Niemców, co Polaków. Trudno ocenić, jak licznie na seansie pojawili się zwolennicy rządu polskiego, dla których „Smoleńsk” jest ważnym dziełem sztuki filmowej i dokumentem ukazującym „prawdziwą prawdę”. Nie wiadomo, czy Ambasador RP pojawił się na premierze (może incognito?), sądząc jednak po tym, jak bardzo zależało mu na pokazie filmu, publiczność oczekiwała jego obecności. Nota bene – bilety nie były drogie, tylko 9 euro.

Publiczność dopisała, atmosfera pełna oczekiwania i bardzo przyjazna. Obyło się bez jakichkolwiek incydentów, sprzeczek czy bójek. Wbrew oczekiwaniom prawicowych dziennikarzy, którzy przed pokazem wietrzyli spisek i oczekiwali sensacyjnych reakcji widowni, publiczność w skupieniu zarówno obejrzała film, jak i wysłuchała dyskusji po seansie.

W jakim stopniu puszczenie kilku minut filmu Woody’ego Allena (w kinie Babylon odbywa się jego retrospektywa) na początku wieczoru było zaplanowane, w jakim była to pomyłka – tego nie wiem, nikt się bowiem nie dziwił, znając absurdalne poczucie humoru Klubu Polskich Nieudaczników. Wyszło też symbolicznie: podczas premiery „Smoleńska” w Polsce, na której pojawiły się najważniejsze osoby polskiej polityki oraz pRezydent Andrzej Duda, zabrakło jego małżonki, która tego samego wieczoru wybrała się z córką do innego kina, właśnie na film Allena.

„Smoleńsk” Krauzego okazał się dziełem wiekopomnym – jeszcze nie było chyba w historii polskiej kinematografii filmu, o którym tyle by napisano, o którym tyle dyskutowano, mimo że niewielu go widziało (szybko zszedł z ekranów polskich kin). Jego poziom artystyczny  oceniony został w recenzjach bardzo nisko, a mimo to najwyższe urzędy państwa polskiego promują film jako ważny dla kraju. Film bowiem stał się narzędziem walki politycznej, symbolicznym obrazem odzwierciedlającym podział społeczeństwa polskiego według opcji politycznych. „Smoleńsk” przez niektórych zaliczany jest do kategorii filmów fantastycznych, przez innych do dokumentalnych, a dla innych jest to przykład filmu propagandowego.

Po projekcji odbyła się dyskusja z udziałem doktora Piotra Olszówki, kulturoznawcy, i Philippa Fritza, niemieckiego dziennikarza specjalizującego się w tematyce polskiej. Dyskusję z klasą moderował Adam Gusowski z Klubu Polskich Nieudaczników. Olszówka, używając retoryki naukowej i filozoficznej pozy, stwierdził, że film jest bardzo zły pod względem kunsztu – na podstawie analizy poszczególnych jego elementów, takich jak scenariusz, montaż czy nawet muzyka. Film o zaskakująco niskim poziomie artystycznym nie jest nawet propagandowy, nie spełnia swej funkcji; przekonanych (wierzących) już nie trzeba przekonywać, a nieprzekonanych poziom filmu do niczego nie nawróci. Jako taki jest raczej pornografią czy filmem religijnym. Fritz natomiast nie mógł uwierzyć, jak tego typu dzieło o tak niskim poziomie mogło w ogóle powstać.

Istotnie, banalna narracja o przemianie głównej bohaterki, której aktorstwo jednej miny nie przekonuje – przemiana jest bowiem niezauważalna – połączona z chaotycznym montażem fragmentów fabularnych z telewizyjnymi czy internetowymi dokumentami rozmywa jego integralność i strukturę – istotne cechy filmu, o których istnieniu reżyser powinien był wiedzieć.

Jakkolwiek dramaturgia i montaż filmu są potraktowane po macoszemu, przekaz pozostaje – samolot rozbił się w Smoleńsku z powodu zamachu i to zrobili „oni”. Niestety pod koniec filmu mi się przysnęło i nie wiem, „whodunnit”. Wielkiego wyboru nie ma – polski rząd od lat obwinia tych samych „ich”.

Po berlińskiej premierze stronniczy dziennikarze komentowali jedynie „salwy śmiechu” podczas pokazu filmu. Jeśli ta tania „sensacja” jest najważniejsza, to wskazuje ona na poziom dziennikarstwa autorów.

Oczywiście, podczas pokazu były salwy śmiechu, lecz w momentach naprawdę komicznych pod względem sytuacyjnym (na przykład scena miłosna i mina bohaterki „po”), stylistycznym (lakierowane botki generałowej) czy aktorskim (na przykład występ głównej bohaterki w programie telewizyjnym – trudno ocenić, czy miały być to „wiadomości”, czy „kabaret”). Najbardziej bowiem rzucał się w oczy niski poziom aktorski oraz przepełniona patosem, czasem nawet niestosownym, muzyka Michała Lorenca, nota bene znanego i onegdaj docenianego kompozytora muzyki filmowej.

Jestem zadowolona, że mogłam obejrzeć ten film, wyrobić sobie o nim własne zdanie, nie kierując się przychylnymi czy negatywnymi recenzjami oraz wysłuchać dyskusji. Nie żal mi było na to 9 euro. Na koniec po tym wieczorze mogę to powiedzieć z czystym sumieniem: Klub Polskich Nieudaczników uratował honor Polski w Berlinie, jeśli nie w całych Niemczech. Gdyby doszło do pokazu filmu, jak zaplanował to ambasador Przyłębski: z udziałem prominentów niemieckiej polityki i gdyby obejrzeli oni to quasi-propagandowe dzieło o masakrycznie niskim poziomie artystycznym, byłby skandal na skalę krajową. Nieudacznikom należą się podziękowania od polskiej ambasady za uratowanie tyłka.

Dziękuję Nieudacznicy! Ahoj!