Archiwum
01.04.2014

Modlitwa o deszcz

Michał Piepiórka
Film

Wielkie widowiska biblijne zawsze były w modzie, choć niekoniecznie w dobrym guście. W Starym i Nowym Testamencie nie brakuje historii nadających się do przeniesienia na ekran – pełno w nich akcji, emocji, inscenizacyjnego rozmachu. Niewiele jednak opartych na nich filmów udało się uchronić przed powielaniem wyciskających łez banałów czy recytacją moralnie słusznych tez na tle egzotycznej scenerii. Równie często Biblia stawała się jedynie pretekstem dla popisów w skali scenograficznej. Najnowsza biblijna superprodukcja – „Noe. Wybrany przez Boga” Darrena Aronofsky’ego – gromadzi wszystkie możliwe egipskie plagi tych starotestamentalnych ekranizacji.

Grzechem głównym filmu okazało się nieumiarkowanie. Wszystko jest w nim wyolbrzymione – ludzie tacy źli, Bóg taki gniewny, a emocje tak skrajne. Aronofsky wraz ze współscenarzystą – Arim Handelem – nie potrafili ponadto powściągnąć swojej wyobraźni i zrezygnować choćby z części pomysłów. Dlatego obok elementów niezbędnych: arki, Noego, jego rodziny, stada zwierząt i wody mamy również starego Matuzalema, który uwielbia chodzić na jagody, złego potomka Kaina za wszelką cenę próbującego dostać się na arkę, nasienie z Edenu i całkowicie kuriozalnych Strażników, czyli kamienną odmianę Entów. Na ich przykładzie najlepiej widać dziwaczność tej produkcji. Owe chodzące i gadające głazy ani trochę nie pasują do biblijnej historii, choć mechanicznie próbowano je wkomponować w starotestamentowy świat. Są upadłymi aniołami, które po strąceniu na Ziemię oblepiły się prochem i błotem – stąd ich forma. Przybyli za wygnanymi z raju Adamem i Ewą, by ich chronić i pomagać im czynić sobie ziemię poddaną. Pomijając problemy teologiczne wynikające z koncepcji, w której upadli aniołowie pomagają Noemu w spełnianiu boskich nakazów, postacie te po prostu wyglądają jakby pochodziły z kompletnie innego i to niezbyt ambitnego komiksowego uniwersum.

Z tego wynika kolejny zarzut: Aronofsky najwyraźniej postanowił zadowolić wszystkich: i tych pragnących doświadczyć w kinie przeżycia religijnego, i tych pochrupujących podczas seansu popcorn, którzy oczekują sprawnej historii, zwrotów akcji, fantastycznych postaci i spektakularnych efektów specjalnych. Jak zwykle chęć zaspokojenia różnych oczekiwań zakończyła się obopólnym rozczarowaniem. Widzowie z parafialnych wycieczek, którzy chcą obcować z dobrze znaną historią biblijną, zrażą się z pewnością popkulturową konwencją i wieloma odstępstwami od Pisma, a miłośnicy hollywoodzkich widowisk nie raz poczują się jak na niedzielnym kazaniu. Być może przypadną im do gustu gadające kamienie, ale z pewnością poczują rozczarowanie ilością wizualnych atrakcji. Choć historia potopu posiada w sobie widowiskową potencję, Aronofsky nie potrafił jej wydobyć – kolejny raz okazało się, że zdecydowanie lepiej radzi sobie z kameralnymi opowieściami niż z filmowymi epopejami, czego dowiedzieliśmy się już po „Źródle”.

Ten estetyczny minimalizm reżyser postanowił wynagrodzić zwrotami akcji i podbijaniem napięcia, co może brzmieć dziwnie, bo przecież większość udających się do kin doskonale wie, jak cała historia się zakończy. Dlatego twórcy filmu stworzyli wątek poboczny, który przez cały film może trzymać widzów za gardła. Nadrzędnym pytaniem nie jest więc, rzecz jasna, kto dostanie się na arkę ani czy wody opadną, a łódź Noego osiądzie bezpiecznie na stałym lądzie. Główna stawka w filmie jest o wiele wyższa – chodzi o losy całej ludzkości! Noe z niewiadomych przyczyn ubzdurał sobie – tak, to najlepsze słowo – że Bóg pragnie stworzyć nowy Eden, w którym nie będzie miejsca dla człowieka. Dlatego nie ma w tej opowieści żon Chama i Jafeta, a kobieta Sema jest bezpłodna. Cudowne zdarzenia i kobieca determinacja żony Noego doprowadzą jednak do narodzin, które są zagrożone ze strony ogarniętego fanatyczną myślą o całkowitej apokalipsie Noego. Cały suspens jest zatem budowany na dodanym do biblijnej opowieści wątku, który nijak się ma do istoty starotestamentalnego potopu. Dlaczego Noe nie dba o potomstwo tak jak o zgromadzone zwierzęta? Bóg jeden raczy wiedzieć…

Nowy motyw, który okazał się konstrukcyjną osią fabuły, posłużył twórcom do uczynienia z Noego personifikacji Boga – jego ludzkiego przedłużenia. Biblijny budowniczy jest więc sprawiedliwy, lecz surowy i gniewny, z czasem jednak przemienia się w emanację miłosierdzia niczym Jezus. To chyba zbyt wiele jak na strudzone barki biednego Noego – nie dość, że zbudował wielka arkę (choć znacznie pomogły mu w tym gadające kamienie), stoczył bitwę z hordami grzeszników próbujących sforsować bramę łodzi, nie mógł nawiązać kontaktu z Bogiem, który jest zupełnie w filmie nieobecny, to na dodatek musi reprezentować go na Ziemi.

Jakby nie dość wszelakich uzupełnień, dodatków i fantastycznych pomysłów scenarzystów, cały film utrzymany jest w atmosferze ekologicznego traktatu zamieniającego się pod koniec w prolife’ową agitkę. Russel Crowe w roli Noego co rusz groźnie marszczy brwi, tłumacząc synom, jak ważna jest ochrona wszystkich gatunków, by nie utracić niczego z Bożego stworzenia, choć, jak się zdaje, nie zawsze pamięta o wartości życia człowieka.

Erupcja chybionych pomysłów, patetyzm ekosloganów, nieudolne łączenie popkulturowego z podniosłym i przelewająca się wszelkimi strumieniami emocjonalna nadmiarowość to największe przewiny Aronofsky’ego. Po takim seansie pozostaje tylko modlitwa o deszcz, który oczyści światową kinematografię z podobnie kuriozalnych produkcji.

„Noe: Wybrany przez Boga”
reż. Darren Aronofsky
premiera: 28.03.2014

alt