Archiwum
26.10.2015

Milczenie jest srebrem

Marek S. Bochniarz
Film

„Happeniści głosili zniesienie uprzywilejowanej pozycji artysty. Każdy może być artystą, nie wymaga to żadnego specjalnego talentu. W związku z tym niektórzy krytycy happeningu zauważają ironicznie, że otworzył on furtkę dla dyletantów i ludzi niewydarzonych”.

Tadeusz Pawłowski, „Happening”, 1988

„Podpisałem się pod tym, umowę podpisaliśmy przed kręceniem. Mnie się oczywiście nic nie podoba, więc ten film konsekwentnie też nie może być cacy. Kolejny niedoskonały portret”.

Oskar Dawicki w rozmowie z Jakubem Majmurkiem

„Cóżkolwiek żyje, pisana mu śmierć
Pan Shakya nie uniknął dymu drzewa sandałowego
Gdy przyjemność zgaśnie nadchodzi smutek
Nawet i byty niebiańskie spotyka dzień pięciostopniowego rozkładu”.

Ōe no Asatsuna (886–958)

Entry level: chińska bajka

Opowiem wam coś na kształt przypowieści… ale to nie będzie po polsku, a zupełnie po chińsku (i nie o performensach Ai Weiweia, tylko o inszych, niebyłych). W 1997 roku ma swoją światową premierę „Zamrożony”. Jego reżyser Wang Xiaoshuai puentuje ubiegłe tysiąclecie filmem o klęsce chińskiej kontrkultury za pomocą symbolicznego upadku performerów produkcji krajowej. Tytułowy, lodówkowy bohater odgrywa sceny swojej prawie-śmierci, aż w końcu ją finguje. Wokół niego coraz trudniej robić coś sensownego i mocnego w performensie – zrezygnowani koledzy artysty dosłownie już tylko jedzą mydło przed publicznością. Bohater ma nadzieję poruszyć publikę i zapisać się złotymi znaczkami w dziejach, ale nic z tego – po krótkotrwałym flow zainteresowanie jego sztuką spada do zimniutkiego zera stopni. Cóż pozostaje? Ino prawdziwa śmierć.

„Performer”: pro level?

W filmie Łukasza Rondudy i Macieja Sobieszczańskiego też zresztą na kilometr cuchnie trupiarnią i nie chodzi tu o ten toporny, zużyty przez rzemieślników-profesjonalistów kinematograf, który po wieloletnim przebiegu, gdy silnik bliski jest zatarcia (powiedzmy, że zdziadział na kinie gatunków i telewizji), ma nagle służyć artystom/kuratorom pokroju Rondudy do czynienia nowego*. Bo najgorszych drgawek dostajemy de facto na widok chorobliwie wychudzonego ciała Agaty Buzek (w kategorii prawie-anorektyczek to taka nasza swojska Keira Knightley bądź Calista „Fragile” Flockhart), grającej zrezygnowaną kochanko-kuratorkę. I choć co jakiś czas gładzi, mizia, na zmianę karmi, pociesza i opieprza filmowego Oskarka („Tak, to nie jestem ja. Przecież wiem” – mówi prawdziwy Dawicki o granym przez siebie nieszczęsnym performerze, acz współczujemy mu szczerze), jej ultrakościstość i czarne, ledwo okrywające odstające żebra zwiewne ciuszki krzyczą wręcz: „tak, ona to Śmierć, seks z nią, dil z nią to błąd… strzeż się, chłopie!”.

Oskarek nie jest jednak skory do czytania kodów obrazkowych jakby żywcem wyszarpniętych z „Siódmej pieczęci”, choć niby z niego artysta wizualny albo… czyta je nadzwyczaj dobrze. Bo jego problemy są palące i ma je dwa, uciążliwe niczym para niechętnych do pieszych wędrówek kulasów bądź nienawykłych do „prawdziwej” pracy rąk:

a)      „wszystko już było” – i w zasadzie na tym polega główne przesłanie tego filmu – krzyku archetypicznego perfomera na temat niemocy dokonania w tym nowym, cynicznym tysiącleciu cośkolwiek więcej ponad to, co jeszcze byli w stanie uczynić jego poprzednicy parę dekad wcześniej. „Było” – Oskarek mówi bądź wyraża swym performerskim ciałem co i rusz. Zagłębiając się w fabułę, również i my będziemy coraz pewniejsi tego, że podjęcie ostatniej drogi jest jedyną pewną ścieżką do wyzwolenia z okowów bezsilności;

b)      „chcę umrzeć jak na performera przystało” – ta suicydalna kwestia jest po gordyjsku zapętlona z przekonaniem, że „nie da się już bardziej”, stąd myśli o unieśmiertelnieniu poprzez ostateczne wybranie śmiertelności są dla bohatera natrętne jak muchy.

Pozostaje zatem tylko iść w dupę ciemną z kuratorką, która zaprowadzi Oskarka prościutko do grobu. Performer tę drogę pokonuje zresztą po wielokroć, na raty, w swoich kolejnych wystąpieniach-próbach, żywych instalacjach (to zapalony miłośnik wieszania – i mamy nadzieję, że się choć nie poddusza erotycznie podczas zabaw z zimną opiekunką). Trenuje, ćwiczy, bada napięcie mięśni, ściśnięcie szyi. Ciągłe próby hartują go przed finałem.

Są rzeczy gorsze od śmierci

Trudno nam się dziwić, że Oskarek wybiera tak ponuro. Poza poczuciem uwięzienia w klatce śmierć jako taka chyba go po prostu fascynuje. Już za życia nawiązuje z nią intymny kontakt (bądź myli go z tym, co wiąże go z demoniczno-sfrustrowaną kuratorką) i z upływem czasu ma na nią coraz większy głód w oczach. Artysta dostrzega też w niej ukojenie od śledzenia degrengolady środowiska i mamrotania „było” nad kieliszkiem wódki. Być może kolejne próby wzbudzają w nim zażenowanie i męczą. Tęskni za utraconym autentyzmem. Marzy o wielkości.

Tańcz, głupi, tańcz

„Perfomer” jest fabularnie do bólu prostolinijnym i przewidywalnym filmem, który mógłby się pomieścić w półgodzinnej etiudzie, gdyby nie wbijające w fotel działania Oskara Dawickiego i archiwalne nagrania performansów Zbigniewa Warpechowskiego (dla filmowego Oskarka to Mistrz, a dla widowni taki performer-naiwniak: mieszkaniec artystycznej Arkadii z PRL-u, który mógł być autentyczny, bo wtedy jeszcze się dało w coś wierzyć i z czymś walczyć). Godzina spędzona w kinie jest nam absolutnie potrzebna, aby uruchomiły się w nas pokłady empatii, o ile się jakieś jeszcze ostały, i żebyśmy mogli się poczuć dostatecznie źle, by podczas napisów końcowych również poczuć samobójczą chcicę.

Dawicki w „Performerze” gra i nie gra siebie. Jego emocje, także te i najciemniejsze, są przytłaczające i trudno pomieścić je w sobie, a pomysły – zwłaszcza ostatni projekt „Milczenie jest srebrem” przerażające. Performanse – te, które artysta obmyślił wcześniej, a także w czasie pracy nad filmem – dają się odczytywać zaskakująco wieloznacznie w kontekście twórczości artysty i roli, jaka została dla niego napisana w scenariuszu. Jeśli publiczność dzięki dystrybucji kinowej „Performera” odkryje Dawickiego, to już tak łatwo go nie zapomni i w zasadzie tylko to wystarcza, by uzasadnić powstanie tego filmu.

* „[…] podczas kursu w szkole, wpadłem na pomysł Nagrody Filmowej, aby corocznie jeden z artystów z pola sztuk wizualnych przechodził ze swoim projektem taki właśnie kurs reżyserski i miał na realizację swojego filmu (który w wyniku tego powstanie) bazowe pieniądze” – tak Łukasz Ronduda objaśnia Jakubowi Majmurkowi, cóż wyczynił w Szkole Wajdy.

„Performer”
reż. Łukasz Ronduda, Maciej Sobieszczański
w roli głównej: Oskar Dawicki
premiera: 9 października 2015

Fragmenty wywiadu z Oskarem Dawickim i Łukaszem Rondudą pochodzą z książki „Kino-Sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”, red. Jakub Majmurek i Łukasz Ronduda, Warszawa 2015.

alt