Archiwum
06.02.2014

O polskim śmietnisku

Magdalena Rewerenda
Teatr

Piotr Waligórski umieścił dramat Doroty Masłowskiej „Między nami dobrze jest”, rozliczający współczesną polskość z jej trosk, kompleksów i resentymentów, w nieoczywistym, postapokaliptycznym kontekście, opisując jednocześnie kwestię tożsamości narodowej z nowej perspektywy. Eksperymentowi poddał także samą tkankę tekstową.

Widzowie gnieźnieńskiego teatru, przyzwyczajeni do konsekwentnie inscenizowanej listy lektur szkolnych, choć przygotowywani do premiery „Między nami dobrze jest” cennym cyklem kontekstowych spotkań i projekcji, musieli się zmierzyć ze spektaklem, który do pewnego stopnia powtarza schemat zastosowany w ubiegłym roku w „Balladynie” Krzysztofa Garbaczewskiego, zrealizowanej w Teatrze Polskim w Poznaniu. Oba przedstawienia łączy podobna budowa: podział na dwa akty, gdzie pierwszy – percepcyjnie wymagający, senny i spowolniony do granic wytrzymałości, budujący napięcie przeczuciem nadchodzącej katastrofy – poprzedza drugi, łamiący decorum teatru stojącego dotąd zachowawczo wystawianą klasyką oraz niestroniący od głośnej muzyki, ostrych świateł, przekleństw i plucia sztuczną krwią.

Postapokaliptyczny klimat pierwszej części wyczuwalny jest już od progu: publiczność, zajmując miejsca na widowni, przedziera się przez mgłę, która stopniowa odsłania scenę: zagraconą, zaśmieconą i mroczną. Sterty papierów, stara spalona pralka, telewizor i zdezelowany fotel mogą się znajdować zarówno na wysypisku śmieci, jak i w zgliszczach kamienicy zburzonej w czasie wojny (być może III wojny światowej, której nadejście wieszczyły bohaterki Masłowskiej?). Niepokój, jaki wzbudza ten krajobraz, wzmocniony zostaje warstwą dźwiękową: złowróżbnym krakaniem ptaków i dobiegającymi z oddali odgłosami syren alarmowych.

To właśnie „brak pokoju”, w którym Waligórski umieścił trzy pokolenia kobiet z „Między nami dobrze jest”. Zamienił je w zezwierzęcone kloszardki i pozbawił nie tylko domu, ale także języka. To pierwszy istotny zabieg, jakiego dokonał na dramacie Masłowskiej – zabieg ciekawy i nieoczywisty. I tak uniemożliwiające porozumienie szczątkowe dialogi reżyser zredukował jeszcze bardziej: do urwanych nagle zdań, ptasich odgłosów, warczenia i z ogromnym trudem wypowiadanych najprostszych słów. Te w najlepszym razie wymawiane są niedbale (np. przez Małą Metalową Dziewczynkę, niezdolną do wyartykułowania nosówek na końcu wyrazu). Język bohaterek wydaje się tak upośledzony, że dobiegający z radia tekst dramatu (niepozbawiony celowych błędów i stylizowany na zasłyszaną mowę potoczną) brzmi hiperpoprawnie. Bohaterki dopiero uczą się mówić i jest to proces bolesny – wystawiający na próbę cierpliwość z każdą minutą bardziej umęczonych widzów. Brak komunikacji i odmienność języków, jakimi posługiwały się u Masłowskiej Osowiała Staruszka (Daniela Zybalanka-Jaśko), Halina (Iwona Sapa) i Mała Metalowa Dziewczynka (Anna Pijanowska), w tym spektaklu pozbawiony zostaje komizmu – niemoc postaci odczuwalna jest na widowni niemal somatycznie i nie pozwala na śmiech.

W takiej rzeczywistości zupełnie inaczej wybrzmiewają marzenia o domu i chlebie. Bezdomna Halina czyta z wyraźnym smutkiem w znalezionej w kuble z makulaturą gazetce reklamowej o przeterminowanej Mielonce Pradawnej, a opisywane przez nią odrażające potrawy wydają się luksusem z innego, wspaniałego życia. Znika błyskotliwa ironia Masłowskiej – pojawia się ton serio i wątpliwości, na ile uzasadniona jest zamiana reprezentantek „Polski F” w bezdomne, a jednopokojowego mieszkania w śmietnik historii, na którym oprócz sprzętów AGD i RTV walają się także ludzkie szczątki (w postaci nóg manekina). Odrealnione i niejasne „tu i teraz” sprawia, że giną elementy, z którymi utożsamiłby się współczesny Polak. Nieistniejące postacie (Staruszka zmarła w trakcie wojny i jej nigdy nienarodzone córka i wnuczka), choć przypominają zombie (zwłaszcza w finałowej scenie błagalnego wołania o chleb), nie są mniej rzeczywiste niż reszta tego świata. Budowany przez Masłowską za pomocą języka, dociera tu z daleka z tajemniczego megafonu i budzi lęk. Jest elementem obcym. Grozy dodaje mu sygnalizowanie radiowego komunikatu złowróżbnymi dzwonami i syrenami alarmowymi.

W akcie drugim skrajna nędza zderzona zostaje z radosnym światem celebrytów, którzy – niczym kosmici – lądują na wysypisku w białym sześcianie. Ich pojawieniu się towarzyszą także osobliwe światło i dźwięk. W istocie: kloszardzi siedzą na scenie i słuchają nierzeczywistych rozmów Reżysera (Wojciech Kalinowski), Aktora (Łukasz Chrzuszcz), Prezenterki (Sonia Jachymiak) i dwóch jednosezonowych gwiazdek (Martyna Rozwadowska i Katarzyna Adamczyk-Kuźmicz) z zaciekawieniem, ale i niezrozumieniem. Łopatologicznie przedstawiona nieprzystawalność dwóch rzeczywistości zarysowana jest grubą kreską, ale, mimo swej absurdalności, nie buduje ona zbawiennego dystansu. Bardzo poważnie robi się zwłaszcza w scenie, której przaśność powinna wydobyć groteskę: w finale telewizyjnego show odegranego w kubiku w ramach estradowego festynu dla „potrzebujących” gwiazdy śpiewają piosenkę „Moja i twoja nadzieja”, rzucając rozentuzjazmowanemu tłumowi paczki z rosołem instant. Demaskacja fałszywego i powierzchownego współczucia dla biednych ze strony tych, którzy nie są w stanie wczuć się w ich sytuację, została przez Waligórskiego dość przytomnie skojarzona z pompatycznymi koncertami dobroczynnymi, ale umieszczenie pod sceną wygłodniałych, przypominających zwierzęta kloszardów, wyszarpujących sobie chińskie zupki (jak widzą ich „kosmiczni celebryci”), powtarza stereotypowe wyobrażenia. Udane jest natomiast rozszerzenie tekstu dramatu kwestiami zachowanymi w jego duchu, na przykład „Proszę, weź sobie, tylko nie zjedz”, wypowiadane przy wręczaniu rosołu z torebki.

W ten bardziej uniwersalny niż polski kontekst wprowadzone zostają jeszcze inne elementy, których nie było w dramacie, ale ściśle łączą się ze składowymi polskiej tożsamości, tematyzowanej przez Masłowską. Pierwszym z nich jest kwestia pielgrzymkowej pobożności. Refrenem spektaklu jest melodia „Barki”, na którą pielgrzymkowicz-komandos śpiewa niektóre kwestie Osowiałej Staruszki, między innymi „Polsko, kraino prześliczna, pamiętam jak umierało twe piękno!”. Pieśń powraca także w dodanej przez Waligórskiego scenie kolędowej wizyty duszpasterskiej w absurdalnie ekstremalnych warunkach. Po katastrofie także religijność jest szczątkowa i przynależna do dawnego, tak odległego, że nieprawdopodobnego życia. Wydobywana jest, jak każdy konkretny i realny element, z odmętów cudzej pamięci. Postpamięć w spektaklu Waligórskiego odnosi się nie do wspomnień wojennych, ale przejętych i wyidealizowanych reminiscencji prostego życia w kapitalistycznej Polsce.

Wśród tematów, jakie w dramacie porusza Masłowska, znajdują się także elementy polskości niedające powodu do dumy. Do swojego spektaklu reżyser dodał wątek, który często powraca w ostatnich miesiącach (a włączony w przedstawienie na moment przypomina, w jakiej rzeczywistości się znajdujemy): skonfliktowanie Polaków, ich rozdarcie między nacjonalizmem a życzeniowym kosmopolityzmem. Upersonifikowane Radio (Maciej Hązła) i Mała Metalowa Dziewczynka wypowiadają kwestie o dawnej i obecnej Polsce („W dawnych czasach, gdy świat rządził się jeszcze prawem boskim, wszyscy ludzie na świecie byli Polakami. Każdy był Polakiem, Niemiec był Polakiem, Szwed był Polakiem, Hiszpan był Polakiem, Polakiem był każdy, po prostu każdy każdy każdy. Pięknym krajem była podówczas Polska” i dalej: „Nie jesteśmy żadnymi Polakami, tylko Europejczykami, normalnymi ludźmi!”), okładając pałkami samochód pozostawiony na śmietnisku. Tworzą fuzję agresywnego antynacjonalizmu i nacjonalizmu rodem spod płonącej tęczy na placu Zbawiciela. Babcia nie potrafi odnaleźć śladów dawnej już nie tylko ulicy, ale Polski w ogóle: „To Polska? Nie poznaję”. W kontekście obrazów konstruowanych przez Waligórskiego patetyczna śmierć Staruszki na skórzanej kanapie, należącej do telewizyjnych oszołomów, nabiera nowego znaczenia. Czy zatem futurystyczna wizja zawarta w spektaklu pokazuje, jak „niedobrze między nami będzie”?

Waligórski w „Między nami dobrze jest” tworzy best of legendarnych motywów polskiego teatru ostatnich kilkunastu lat: wykorzystuje to, co pokazali już Garbaczewski (dramaturgia dwóch kontrastujących aktów), Krystian Lupa (sześcian z białych belek jak w „Kalkwerk”) czy Jan Klata (pielgrzymkowicz śpiewający „Barkę” niczym w „Lochach Watykanu”). W tekście programowym spektaklu reżyser mówi: „Tekst Masłowskiej jest odzwierciedleniem stanu duszy współczesnego Polaka. Staram się znaleźć dla niego okoliczności, aby wypowiadany ze sceny był prawdziwy”. Ostatecznie na scenie widzimy pewne porażające (choć nie zawsze zrozumiałe, czasem ociekające patosem jak w finale, a czasem nazbyt uproszczone) odrealnienie, w które polskość wkrada się jedynie raz po raz i trochę wbrew tekstowi. Jednak reżyser imponująco rozprawia się ze współczesnym dramatem po swojemu – tak jak od lat robi się to z kanonem: w poprzek tekstu. Ponadto nie wpada w pułapkę klasycznej już, bo założycielskiej inscenizacji Grzegorza Jarzyny: tamtej estetyki ani nie powiela, ani ostentacyjnie nie kontestuje. Przede wszystkim jednak Waligórski wprowadza ożywczy ferment, tak formalny, jak repertuarowy, do teatru, którym od lat – nie licząc krótko żyjącego ewenementu, jakim była „Nie-Boska komedia” Piotra Kruszczyńskiego – nie wstrząsnęło nic. A to już bardzo dużo.

Teatr im. Al. Fredry w Gnieźnie
„Światy równoległe/ Między nami dobrze jest”
inspirowany dramatem Doroty Masłowskiej „Między nami dobrze jest”
reżyseria:  Piotr Waligórski
stylizacja i kostiumy: Jan Kozikowski

premiera: 26.01.2014 (spektakl na licencji TR WARSZAWA, prapremiera odbyła się w 2009 roku)

Fot. Dawid Stube

alt