Archiwum
10.05.2017

Ludzkie ślady na brzegu Bałtyku

Olga Szmidt
Literatura

Piętnaście historii opowiadanych przez Jana Brokkena za wspólny mianownik obiera miejsce. Triada, która niejednemu czytelnikowi wyda się nierozbijalna, zyskuje w tej książce nową wartość, nowy sens. Litwa, Łotwa i Estonia. W popularnej świadomości europejskiego czytelnika kraje te nierzadko występują razem. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Razem dołączały do organizacji międzynarodowych, razem funkcjonują w niejednej narracji historycznej, także ich ekonomie, kultury i społeczeństwa wiele łączy. Z powodu historii Litwa ma zwykle w naszym kontekście narodowym uprzywilejowany status, a przynajmniej obdarzana jest wzmożonym zainteresowaniem. Nieco podobnie, choć w wyniku innych motywacji, jest u Brokkena, którego chyba właśnie ona pasjonuje najbardziej. Autor nie spogląda jednak na kraje bałtyckie, w tym Litwę, takim samym wzrokiem, jak spoglądałoby się z Polski.

To właśnie perspektywa wydaje się od początku interesująca dla – także polskiego – czytelnika. Rewizja historii i małych opowieści, dostrzeżenie ich w nowej konstelacji. Holenderski pisarz z własnym, dużym bagażem doświadczeń pełni w tej książce zresztą funkcję nie tyle przewodnika po kolejno Litwie, Łotwie i Estonii, ile swego rodzaju pamiętnikarza. Zdaje on w „Bałtyckich duszach” sprawę ze swojej podróży po tej części Europy, swoich refleksji, obserwacji i melancholii. Bo o tym jest też ta książka: o szukaniu śladów ludzi, których brak jest dotkliwy, nawet jeżeli zmarli dawno przed naszym urodzeniem. O szukaniu dowodów na istnienie kultury i społeczności żydowskiej, z której wydarciem z tej ziemi nie sposób się pogodzić. O ludziach, o stracie, o próbie rozumienia miejsca i gubieniu się w śladach.

Wszystkie te historie, które elegancko opowiada Brokken, wiele dzieli. Mamy tu i historię hipercharyzmatycznej Hannah Arendt, i drobnych nieudaczników. Mamy uwiedzionych ideologiami, ale już w kolejnych rozdziałach pojawiają się ich gorliwi przeciwnicy. Są losy piękne, inspirujące i takie, które pogłębiają środkowo-wschodnią wersję melancholii Europy. Brokken bardzo interesująco bada też wpływy kultury niemieckiej, a wcześniej pruskiej, oraz rosyjskiej na losy krajów bałtyckich. Mieszanka to, wydaje się, wybuchowa, ale na poziomie indywidualnych wyborów i pasji przede wszystkim konieczna, charakterystyczna dla regionu i – wydaje się wręcz – nie do uniknięcia. To też buduje tragizm wielu tych portretów – rozdartych między dwoma światami, nawet gdy dawno wybrali jeden z nich. Co ciekawe, ta dialektyka utrzymuje się w wielu przypadkach o wiele później i o wiele dalej, niż moglibyśmy sądzić. Przykładem takiej kondycji jest, znana pewnie wielu już wcześniej, historia Marka Rothko. Jej chyba mniej znany łotewski rozdział Brokken opowiada w zręcznych frazach, czasem może wręcz zwinnie ślizgając się po powierzchni historii. Kiedy opisuje przełom w religijności (na rzecz ortodoksji) jego ojca, przytacza taką anegdotę:

Mojsze Rothkowitz, drugi syn, wspominał, że ojciec w Jom Kippur szybko miał dość modlitw i śpiewów i czytał pamflety polityczne, które chował w modlitewniku. Polityka i literatura podnosiły go na duchu; na razie to, co głosił rabin, było mu obojętne. W domu pielęgnował swoje trzysta książek.

Takich anegdot, wdzięcznych historyjek jest w tej niemal pięćsetstronicowej książce wiele. Na niektórych z nich odbija się fakt, że przytaczane są z którejś ręki. W wielu przypadkach Brokken korzysta raczej z już publikowanych biografii czy prac, aniżeli sam je wyszukuje. Jest to oczywiście strategia zrozumiała, mająca na celu panoramiczne ujęcie rozmaitych historii, także tych dobrze lub chociaż trochę znanych. Co jakiś czas odczuwalny jest tu jednak nadmiar emocji lektury autora nad opowiadaną przez niego historią. Trudno powiedzieć, czy ma to dosztukować jego wkład w te opowieści, czy opowiedziane są właśnie ze względu na te emocje. Nie zawsze robi to dobre wrażenie. Szczególnie pierwsze rozdziały książki, poświęcone odpowiednio Jānisowi Rozemu czy słynnemu reżyserowi Siergiejowi Eisensteinowi. Widać tu wyraźnie, że autor raczej sam czyta, niż opowiada. Niektóre historie wydają się też jeżeli nie aż wątpliwe, to na pewno zaprojektowane na czytelnika, który gotowy jest często wierzyć „na słowo”. Nie chodzi tylko o to, aby łapiąc autora za rękaw, pytać, skąd to właściwie wie albo kto opowiedział tę historię. Raczej o to, że cienka granica między psychologiczną spekulacją a wczuciem się w postać w pierwszych częściach książki zdaje się przekroczona. Ale są też historie, które budzą wątpliwości na podstawowym poziomie:

W lipcu 1917 roku jego [Michaiła] syn Siergiej wziął udział w bolszewickiej demonstracji przeciwko tymczasowemu rządowi Kiereńskiego. Raczej nie z pobudek politycznych: o Marksie czy Leninie Siergiej nigdy nie słyszał, a w 1917 roku czytał pisma Leonarda da Vinci i Zygmunta Freuda. Później szczerze wyznał: wziął udział w manifestacji, żeby nie okazać się gorszym od innych studentów.

Dalsze rozważania na temat budowania reżyserskiej i ideologicznej świadomości są już i lepiej ujęte, i bardziej przekonujące. Z czasem – i chyba wraz ze zwiększająca się swobodą tekstu – jest i lepiej, i bardziej poruszająco. Niekoniecznie w historii Eisensteina, ale w dalszych rozdziałach.

Warto powiedzieć, że wiele spośród zainteresowań Brokkena podróżującego po krajach bałtyckich dotyczy historii ludzkich tragedii. Zagłada stanowi najważniejszy punkt odniesienia, natomiast niezapełnialna pustka – motywację dla napisania większości tych opowieści. Pod tym względem można by sądzić, że to podobna książka do tych autorstwa Henryka Grynberga. Zasadnicza różnica dzieląca autorów wydaje się jednak równie istotna. Dla Grynberga inne tematy właściwie nie istnieją, zdaje się jako pisarz przykuty do Zagłady. Jego perspektywa, jego książki są każdorazowo przenikliwie bolesne, melancholijne w najbardziej dojmującym sensie. Brokken wydaje się pisarzem nieco bardziej pobieżnym, czasem może wręcz płaskim, w czym innym znajdującym największą siłę swojego pisarstwa. Nazwałabym to zdolnością łączenia tematów, śmiałością kreski i – co tu dużo mówić – śmiałą psychologizacją.

Z „Bałtyckich dusz” wyrasta obraz Litwy, Łotwy i Estonii jako krajów nie tylko fascynujących, ale także splątanych. Nierzadko niepewnych tego, którą drogą kroczyć dalej, szukających luki pomiędzy różnymi siłami. Ale też okrutnych, bezwzględnych i uciekających wzrokiem od tego, co najstraszniejsze. Największy niedosyt pozostawia pewnie zestaw estońskich historii. Poza Arvo Pärtem i jego fascynującym i niepokojącym portretem historie są nieco wyblakłe, opowiedziane bez iskry albo z publicystyczną emocją i uogólnieniami (rozdział o dziwnym szpiegu – Hermanie Simmie). Natomiast dobrze skomponowane, wręcz ujmujące są rozdziały o Arendt, litewskiej dzielnicy kompozytorów czy nauczycielu jidysz. To dla tych historii przede wszystkim warto sięgnąć po tę książkę. Po to, aby choć musnąć miniony stracony świat bałtyckich Żydów. I po to, aby odwieczna triada Litwa, Łotwa i Estonia rozdzieliła się w naszej świadomości na trzy – na różne sposoby skomplikowane – nadbałtyckie losy.

 

Jan Brokken, „Bałtyckie dusze”
przełożyła: Alicja Oczko
Noir Sur Blanc
Warszawa 2017