Archiwum
05.10.2017

Ludobójstwo poza kadrem

Mateusz Demski
Film

Kigala, 1994 rok. „Rwanda jest miejscem należącym do tych, którzy naprawdę stają w jej obronie. W ostatnich dniach populacja Tutsi z dziesięciu procent zmalała do ośmiu. Jeśli pozbędziemy się tych wszystkich karaluchów, już nikt nie będzie mógł nas sądzić”. Mowa nienawiści to przedmiot audycji radiowej, która dobiega z samochodu przemierzającego wyludnione przedmieścia Kigali. Za kierownicą biała kobieta, na przyczepie gdzieś pomiędzy jedną a drugą skrzynią sparaliżowana strachem Rwandyjka. Co ciekawe, w szczytowym punkcie rwandyjskiego konfliktu nie widzimy rzezi Tutsi dokonywanej przez ekstremistyczne, rozjuszone propagandą bojówki Hutu – sąsiad nie kroi sąsiada na naszych oczach, Bogu ducha winne kobiety z dziećmi nie płoną w zdesakralizowanych kościołach, a ulice nie spływają krwią. Na próżno szukać dosłownych rekonstrukcji, nie ma też miejsca na wspomnienia domagających się głosu świadków. Jedna z największych zbrodni historii nowoczesnej pozostaje gdzieś daleko poza obrębem kadru.

„Ptaki śpiewają w Kigali” Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze to film stojący dokładnie w poprzek dotychczasowych produkcji dotykających problemu ludobójstwa w Rwandzie, gdzie zginęło około miliona niewinnych osób. Twórcy od pierwszych scen sugerują, że nie po drodze im z hollywoodzkim imperatywem emocjonalnego – a może wręcz tabloidowego czy kolonizacyjnego – terroru, którym tak solidnie zachłysnęli się twórcy głośnego „Hotelu Rwanda”. Film Terry’ego George’a był ni mniej, ni więcej ekranowym usprawiedliwieniem białego człowieka, który pozostawał głuchy na wołania dobiegające z krajów Trzeciego Świata. Krauzowie jako bodaj pierwsi śmiałkowie porzucili zatem pomysł wrzucenia widza w środek afrykańskiego piekła, nie skupili się również na dekonstruowaniu mechanizmów masowej zagłady i zatarciu odpowiedzialności zachodniego świata. Siła ich filmu zawiera się w czymś zupełnie innym, a mianowicie w przerzuceniu ciężaru narracji na okres po masakrze; na czas traumy, żałoby, wewnętrznej pustki. Czas naznaczony ciszą, podświadomym wyparciem wspomnień, żałobą nie znajdującą praktycznego ujścia, które oddają echa narodowego i jednostkowego koszmaru. Stare przysłowie głosi, że nie mówi się źle o zmarłych, jednak o ofiarach, a także obumarłych duchem świadkach ludobójstwa nie mówi się wcale. Autorzy „Papuszy” udowadniają, że ludobójstwo zawsze zaczyna się od słowa, kończy jednak na głuchej ciszy. Dzięki świadomie postawionej tezie Krauzowie zawędrowali do miejsca, przed którym większość twórców zatrzymuje się w pół kroku – napisali tym samym zasadniczy epilog do bolesnych rozdziałów niezbyt pożądanej opowieści, jaką są konsekwencje zakorzenionej w rwandyjskiej rzeczywistości zbrodni, ale zarazem echa każdego innego ludobójstwa.

Reżyserski duet kieruje zatem wzrok nie tyle ku Rwandzie, ile Polsce okresu transformacji ustrojowej, przeciwstawnemu biegunowi rwandyjskich realiów. W kraju, który kilkadziesiąt lat wcześniej dotknęła tożsama zbrodnia w postaci Holokaustu, przyjdzie się spotkać Claudine Mugambirze (Eliane Umuhire) i Annie Keller (Jowita Budnik) – ornitolożce niegdyś prowadzącej badania terenowe nad spadkiem populacji afrykańskich sępów, która była świadkiem mordów w okolicach Kigali. Ciekawy może wydać się fakt, że „Ptaki śpiewają w Kigali” w swoim pierwotnym założeniu były historią zgoła odmienną; projektem obsadowo różnym, w którym pierwsze skrzypce miał grać – notabene kojarzony z „Hotelem Rwanda” – Nick Nolte. Krauzowie porzucili jednak hollywoodzkie gratyfikacje i przywileje płynące z obecności wielkich nazwisk na rzecz swobody twórczej, co oczywiście zaważyło na losach i ostatecznym wydźwięku produkcji. Tym samym w filmie dwie zagubione w swoich odległych, a jednak tak bliskich traumach kobiety lądują pod jednym polskim dachem, gdzie próbują nastawić swoje pogruchotane kości. Czasem milczeniem i godzinami spędzonymi w osobnych pokojach, niekiedy zwykłą wymianą spojrzeń, innym razem krzykiem i zaciągnięciem hamulca ręcznego pośrodku drogi. „Ptaki śpiewają w Kigali” to pełne napięcia kobiece studium psychologiczne, z którego wybrzmiewa subtelnie nakreślona potrzeba odnalezienia się w nowo zastanej rzeczywistości. Ale także zazwyczaj wyraźnie schematycznie poruszana w kinie postwojennej traumy kwestia głębokiej wiary w ratunek ze strony drugiego człowieka. Na tym Krauzowie jednak nie poprzestają.

Wątek relacji bohaterek odsyła zarazem do znanej nam wszystkim współczesności, w której toczy się dyskusja o losy przybyszy z krajów dotkniętych piętnem konfliktu. Uniwersalizm tej opowieści tkwi, z jednej strony, w subtelnie zarysowanym portrecie uchodźczej biurokracji, a tym samym potrzebie zdefiniowania kondycji naszego społeczeństwa, z drugiej zaś – i chyba przede wszystkim – w postawie Claudine, która mimo wszelkich przesłanek, chce na zgliszcza swojego kraju wrócić, aby odnaleźć ciało ojca i zapewnić mu godny pochówek. Ale bohaterka chce jeszcze czego innego: dostąpić oczyszczenia, odzyskać spokój ducha i zagrzać miejsce w ojczyźnie. Powrót do Rwandy w filmie małżeństwa Krauzów to powrót wielce symboliczny, gdzie odpryski ludobójstwa wyzierają ze strzępów rozmów z miejscową ludnością i ujęć w jednym z tamtejszych kościołów. Przybrudzone ściany, ślady po kulach w suficie, sterta zakrwawionych ubrań należących niegdyś do ofiar masakry. Gdzieś pośród tego pobojowiska ostał się już tylko drewniany ołtarz, jakaś gliniana figura Matki Boskiej. I dyskretnie zarysowana sylwetka Claudine, która staje w szranki z przeszłością. Obrazek, który bez obaw można przenieść na grunt realiów europejskiego powojnia.

Pełne bezpiecznego dystansu, a zarazem surowej materii plany zdominowane odcieniami zgaszonej szarości, nużąco długie, ale jakże znakomicie operujące ekranowym czasem ujęcia – duża w tym zasługa zmarłego w czasie realizacji zdjęć Krzysztofa Ptaka, brak muzyki ilustracyjnej czy wreszcie powściągliwa poetycka narracja nienadużywająca patosu czy sentymentalizmu historii ukazują spuściznę problemu, który niczym przewlekła choroba przechodzi z jednego pokolenia na drugie. Kolega po wyjściu z kina powiedział, że „Ptaki śpiewają w Kigali” to najbardziej ciężkostrawny film, jaki widział w tegorocznym konkursie głównym festiwalu w Gdyni – bezkształtny strumień, którego nie trzyma w ryzach ani narracyjna dyscyplina, ani reżyserska filozofia. Oczywiście trudno nie przytaknąć, ponieważ zdaje się, że Krauzowie, swoim zwyczajem, nie pokusili się o kino skrojone na potrzeby polskiego, europejskiego czy jakkolwiek inaczej kulturowo ukierunkowanego widza. Konsekwentna realizacja założeń kameralnej produkcji i – można odnieść wrażenie, że ostentacyjne – bycie na bakier z festiwalowymi czy dystrybucyjnymi oczekiwaniami przyniosły jednak skutek nad wyraz nieprzewidziany. W czasie konferencji po pokazie prasowym w Gdyni, Eliane Umuhire z gulą w gardle i emocjami na dłoni stwierdziła, że w przeciwieństwie do wielkich hollywoodzkich produkcji to prawdziwy hołd dla ofiar ludobójstwa i wszystkich mieszkańców Rwandy. „Ptaki śpiewają w Kigali” to obraz, którego ich naród wydaje się nigdy nie zapomni. A to chyba największa pochwała ostatniego filmu zmarłego przed trzema laty Krzysztofa Krauze.

„Ptaki śpiewają w Kigali”
reż. Krzysztof Krauze, Joanna Kos-Krauze

premiera: 22.09.2017