Archiwum
27.06.2018

Laryngolog, który nie chce grać walca

Mateusz Witkowski
Literatura Muzyka

Kronika dziejów powojennej, polskiej bohemy, dramatyczna historia miłosna, złożony portet wybitnego artysty… Właściwie łatwiej byłoby wymienić, czego nie znajdziemy w „Komedzie. Osobistym życiu jazzu”. Klęska urodzaju? Przeciwnie. Magdalena Grzebałkowska, jak przystało na wybitną reportażystkę, z łatwością balansuje między faktograficzną precyzją a niedopowiedzeniem.

Przypomina mi się taka scena z filmu dokumentalnego pod tytułem „Czas Komedy”. Zofia, wdowa po muzyku, siedzi w swoim bieszczadzkim domu i wspomina lata 60. W pewnym momencie stwierdza ponad wszelką wątpliwość, że jej mąż nie znosił Stanów Zjednoczonych i zamierzał jak najszybciej wrócić do Europy. Na przeszkodzie stały jedynie zobowiązania zawodowe.

Zgoła inną wersję wydarzeń znajdziemy w „Osobistym życiu jazzu”. Gdy kariera Krzysztofa na dobre nabrała rozpędu, stworzył on w Los Angeles drugi dom, w którym zamieszkiwał wraz ze swoją partnerkę Elaną Cooper, aktorką pochodząca z Izraela. Małżeństwo Trzcińskich (jak brzmiało prawdziwe nazwisko Komedy) było od dłuższego czasu martwe, o czym Zofia już nie wspomina.

Właśnie tu tkwi największa wartość książki Grzebałkowskiej. Do tej pory książki biograficzne na temat polskiego jazzmana skupiały się na wybranych okresach jego życia lub prezentowały wydarzenia z perspektywy jego najbliższych. Siłą rzeczy były więc obciążone emocjonalnym i sentymentalnym balastem. Tytaniczna praca, jaką wykonała reporterka, pozwala spojrzeć na życiorys muzyka w możliwie obiektywny sposób. Dotyczy to głównie ostatnich lat życia Komedy, które do tej pory były owiane legendą.

Sześciu ludzi z trumną

Zanim to jednak nastąpi: pogrzeb. Mamy rok 1956, sześciu młodych mężczyzn kroczy niestrudzenie w żałobnym kondukcie. Na ich barkach spoczywa trumna udekorowana tytułami takich piosenek, jak „Wiśniowy sad” czy „Mambo Italiano”. To szlagiery usankcjonowane przez władze i społeczeństwo. Sekstet Komedy wierzy, że uda mu się zaszczepić wśród swoich rówieśników ducha jazzu. A ściślej: modern i cool jazzu, który jest w naszym kraju niemal kompletnie nieznany. Performans z trumną został przygotowany z okazji pochodu otwierającego Ogólnopolski Festiwal Muzyki Jazzowej w Sopocie. W barwnym korowodzie spotkamy nie tylko instrumentalistów, ale i słuchaczy. Na przykład Jerzego Skolimowskiego, który kilkanaście lat później zrobi międzynarodową karierę jako filmowiec.

Droga Trzcińskiego i jego kolegów będzie jeszcze długa i wyboista. Nie ma jednak wątpliwości, że wielka impreza zorganizowana pod czujnym okiem Leopolda Tyrmanda stanowi swego rodzaju przełom. Komeda i reszta członków zespołu dają jasny sygnał: modern jazz to wolność, powiew świeżego powietrza. A w mniej lub bardziej opresyjnej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej panuje zaduch.

„Osobiste życie jazzu”, zgodnie z tytułem, jest (między innymi) portretem bohemy wadzącej się z politycznymi ograniczeniami, a przede wszystkim: z siermiężnością i nijakością powojennej Polski. Grzebałkowska opisuje wczesne lata muzycznej działalności Krzysztofa z dbałością o środowiskowe i społeczne szczegóły. Sopocki festiwal nie stanowi może jeszcze bezapelacyjnego triumfu Sekstetu, ale można go traktować jako swego rodzaju zaczyn. I choć wyżej przywołuję Zofię Trzcińską w niezbyt pozytywnym kontekście, jest więcej niż pewne, że mała estetyczno-obyczajowa rewolucja, którą przeprowadził jej mąż wraz z artystami w rodzaju Jana Ptaszyna-Wróblewskiego czy Zbigniewa Namysłowskiego, nie miałaby miejsca bez jej udziału.

Żona, matka, menadżerka

„Osobiste życie jazzu” to zresztą również książka o, jak banalnie by to nie brzmiało, kobietach. Agnieszka Osiecka wspominała Krzysztofa w następujący sposób:

Krzyś Komeda grał w małej kamienistej piwniczce trochę skulony, z czupryną świecącą jak lampka nocna. Ludzi było jeszcze niewielu, ale do pianina tuliły się trzy–cztery zaczadzone muzyką, niedokochane dziewczyny… Właściwie jedna tuliła się, a reszta zwisała wiernopoddańczo, jak palta niedbale porzucone na krzesłach. […] patrzyły na ręce Komedy. Dobrze było patrzeć na jego ręce.

I choć Komedzie zdarzało się raz na jakiś czas uwikłać w przelotny romans, naprawdę ważną rolę odgrywały w jego życiu jedynie dwie kobiety. Jedną z nich była bez wątpienia matka Zenobia. Jak dowiadujemy się z biografii, w domu Krzysztofa panowały przedwojenne, mieszczańskie zwyczaje, a rodziców otaczano szczególną, nabożną czcią. To samo dotyczyło najwyraźniej ambicji państwa Trzcińskich. Matka muzyka długo wierzyła, że jej syn poświęci się „porządnej” profesji. Warto przypomnieć, że Komeda ukończył studia medyczne i rozpoczął nawet praktykę laryngologiczną, która mocno kolidowała z działalnością artystyczną.

Kto wie, czy muzyk zdecydowałby się na odcięcie pępowiny, gdyby nie wspomniana wcześniej Zofia Tittenbrum, która z czasem przybierze również nazwisko i pseudonim swojego męża. Co ciekawe, ich związek miał w sobie wiele z matczyno-synowskiej relacji. W „Osobistym życiu jazzu” czytamy, że młodego Krzysztofa cechowała swego rodzaju nieporadność. Zosia wzięła na siebie częściową odpowiedzialność za wczesne lata jego kariery i stworzyła wszelkie niezbędne warunki, aby ten mógł całkowicie poświęcić się graniu. Długo pełniła funkcję menadżera zespołów, którym liderował Komeda, była też odpowiedzialna za ich image, który odegrał niemałą rolę w drodze do sukcesu:

Zofia projektuje dla muzyków Komedy czarne bluzy z szalowymi kołnierzami i czarne spodnie. Stroje szyją koleżanki Trzcińskiego z Akademii Medycznej.

Żaden polski jazzman jeszcze tak nie wyglądał. Na scenie obowiązują marynarki i krawaty. Jeśli jakiś zespół decyduje się na swetry, to pod spodem muszą być widoczne kołnierzyki koszul. Ludzie Wicharego wystąpią w Sopocie w niebieskich garniturach i czerwonych muszkach. Tymczasem muzycy Komedy wkładają swoje bluzy na gołe ciała, a Jerzy Milian pod spodem ma golf.

Choć słowa „Stwarzałam tego człowieka” wypowiedziane przez Zofię lata później pachną mitomanią i można by je zrzucić na karb jej złożonej osobowości, wytarte przysłowie „za każdym sukcesem mężczyzny stoi mądra kobieta” znajduje w wypadku biografii Komedy zastosowanie.

BMW zamiast mieszkania

Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że nadmieniona wyżej nieporadność Komedy oraz nadmierne przywiązanie do ukochanych kobiet oznaczają, iż mamy do czynienia z bezsilnym pantoflarzem-konformistą. Pamiętajmy, że forpoczty modern jazzu, z Komedą na czele, jeszcze w latach 50. zderzyły się ze wzbierającą falą bigbitu. Krzysztof w „krakowskim” okresie swojego życia odrzucił jednak perspektywę pisania prostych, tanecznych piosenek, które mogłyby pomóc Trzcińskim w podreperowaniu budżetu. O niemalże nabożnym podejściu do jazzu świadczy również przytoczona przez Grzebałkowską anegdota. Oto w Piwnicy pod Baranami spotykają się Jean Louis Barrault, słynny francuski aktor i reżyser występujący gościnnie w Krakowie, oraz zespół Komedy:

Janina Garycka: „I Barrault powiedział, że chce zatańczyć. Poprosił tylko, żeby zagrano mu walca. Pewnie chciał nam jeszcze coś pokazać”.

Joanna Olczak-Ronikier:

– A oni byli fanatykami swojego jazzu i nienawidzili, jak się ich prosiło, żeby zagrali cokolwiek. Odmówili. Powiedzieli, że nie zagrają. […]

Janina Garycka: „Barrault bardzo się zdumiał, że jakaś orkiestra odmawia mu, kiedy prosi. […] nie dali się uprosić. Za żadne skarby świata.

Komeda jawi się w „Osobistym życiu jazzu” jako osoba obdarzona ogromną, niewymuszoną charyzmą. Owszem, jest introwertykiem, ale gdy tylko zabiera głos, nie sposób nie ulec jego słowom. Autorka wspomina o licznych kompleksach muzyka (w wyniku przebytego w dzieciństwie polio jedna z jego nóg była krótsza – zawsze pozował do zdjęć tak, aby ukryć ten defekt), te nie miały jednak znaczenia, gdy w grę wchodziły kwestie muzyczne. Doskonale sprawdzał się jako lider licznych zespołów, miał bowiem pełną świadomość, jakim talentem dysponuje. Złośliwi krytycy wytykali mu braki warsztatowe, jego siła tkwiła jednak w kompozytorskiej wyobraźni i zmyśle melodycznym.

Równie pozorny był jego nadto poddańczy stosunek do żony Zofii. Komeda, poza muzyką, miał drugą wielką pasję: motoryzację. Jego zamiłowanie do samochodów czasem przysparzało rodzinie spore problemy. Jak wspomina Tomasz Lach, syn Zofii z pierwszego małżeństwa:

– Powiedział przez telefon, że wraca autem. Myśleliśmy, że z kimś. Przyjechał, wszedł na górę. Ja dostałem w prezencie jakieś tenisówki, Zosia perfumy. Siadamy do obiadu. Zosia pyta: „Czyim samochodem przyjechałeś, Krzysiu?”. On odpowiada: „Naszym”. Wyszliśmy na balkon. A tam pod domem stoi nowe czerwone bmw 2002 tII lux. Zosia w płacz, bo zrozumiała, że z większego mieszkania nic już nie będzie.

O charyzmie Komedy najlepiej świadczy fakt, że jego osobowość promieniowała na innych artystów, a w wielu przypadkach zdeterminowała poniekąd ich dalsze życie zawodowe. Wspomniany wcześniej Skolimowski, który poznał Krzysztofa i jego kolegów z sekstetu podczas Ogólnopolskiego Festiwalu Muzyki Jazzowej, przez długi czas nie odstępował zespołu na krok. W „Osobistym życiu jazzu” czytamy, że przeszedł wówczas ogromną artystyczną przemianę. To Komeda zmobilizował go do dalszych prób literackich – gdy młody Jerzy przedstawił mu tekst napisany do jednej z jego kompozycji, ten zasugerował, że sam byłby w stanie napisać coś tak banalnego. Skolimowski poświęcił się w rezultacie poetyckiemu i scenopisarskiemu rozwojowi. Kilkanaście lat później trzymał w dłoniach statuetkę Złotego Niedźwiedzia.

Lista wybitnych podopiecznych i współpracowników będących pod urokiem Komedy jest zresztą długa. Nazwiska takie jak Dudziak i Stańko mówią same za siebie, a przecież to jedynie wierzchołek góry lodowej.

 Opiekunowie Polonii

Być może najistotniejszym wydarzeniem z punktu widzenia rozwoju kariery zawodowej Komedy było spotkanie z Romanem Polańskim. Młody reżyser chciał, aby Krzysztof skomponował muzykę do jego etiudy „Dwaj ludzie z szafą”. Żaden z nich nie mógł mieć wówczas pojęcia, jak istotna dla powojennej kultury polskiej okaże się ich współpraca. Słowa Agnieszki Osieckiej „obraz Polańskiego byłby […] martwy i płaski, gdyby nie muzyka”, dotyczące „Noża w wodzie”, wydają się niesprawiedliwe. Nie ma jednak wątpliwości, że twórczość Polańskiego i jego dalsza droga artystyczna wyglądałyby zgoła inaczej, gdyby nie współpraca z Trzcińskim. Podobnie jest z samym Komedą, który trafił dzięki przyjacielowi do Los Angeles.

Książka Grzebałkowskiej daje nam obszerny wgląd w ostatni etap życia i działalności jazzmana. Etap, dodajmy, wokół którego narosło sporo mitów, legend i półprawd. W „Osobistym życiu jazzu” autorka, wspierana przez świadków wydarzeń i bezpośrednich zainteresowanych, mierzy się z często powtarzaną plotką, jakoby Polański nakłonił Komedę do zmiany przyzwyczajeń i hulaszczego trybu życia, którego późną konsekwencją okazała się śmierć artysty. W rzeczywistości Trzciński, jak przyznają liczni rozmówcy, nigdy nie stronił od suto zakrapianych imprez, jednak w Los Angeles porwał go raczej wir pracy niż dobrej zabawy.

Komeda, którego amerykańska kariera w drugiej połowie lat 60. nabierała rozpędu, stał się wraz z Polańskim kimś w rodzaju patrona i opiekuna polonijnej bohemy. Wynajął dom, w którym zamieszkiwał z Elaną Cooper, a jego stabilny status finansowy i pozycja w środowisku pozwalały mu wspierać nieco mniej zaradnych rodaków. Wśród nich był między innymi Jerzy Abratowski, kompozytor, który nie szczędził złośliwości wobec zdolności aranżacyjnych Komedy. Ten nie zważał jednak na przytyki i angażował kolegę do pracy nad filmowymi orkiestracjami.

Polański i Trzciński nie byli jednak w stanie pomóc coraz bardziej pogrążającemu się w nałogu alkoholowym Hłasce. Podczas jednej z pijackich kłótni autor „Pięknych dwudziestoletnich” popycha Komedę, ten doznaje obrażeń głowy, pojawia się krwiak i… Wiemy, co było dalej. A może wcale nie? Grzebałkowska udała się do Los Angeles, aby zrekonstruować przebieg feralnego wypadku. W książce przywołuje też wypowiedź Andrzeja Krakowskiego, ostatniego żyjącego świadka tamtej sytuacji. Jego relacja rzuca nowe światło na cały incydent.

**

Nie przywołam jej jednak. Znacznie istotniejszy wydaje się fakt, że o ile pochód z trumną podczas sopockiego festiwalu oznaczał narodziny nowej polskiej muzyki, o tyle odejście Komedy wcale nie było równoznaczne z końcem tejże. Po śmierci jazzmana powstała cała masa wybitnych nagrań autorstwa związanych z Trzcińskim i zainspirowanych jego postacią artystów. Jeśli to jednak państwa nie przekonuje, proszę po prostu puścić sobie „Astigmatic”. Najlepiej podczas lektury „Osobistego życia jazzu”. Sprawdziłem: dopiero wówczas opowieść Grzebałkowskiej wybrzmiewa z pełną mocą.

 

Magdalena Grzebałkowska, „Komeda. Osobiste życie jazzu”
Znak
Kraków 2018