Archiwum
11.12.2012

Kwartet erotyczny

Marek S. Bochniarz
Film

Niemożliwym jest przewidzieć, o czym Frédéric Fonteyne zrobi swój następny film. W „Związku pornograficznym” zaproponował widowni niebanalne spojrzenie na erotyczne ekscesy Paryżan. Uciekając od dosłowności i dosadności „Maîtresse” Barbeta Schroedera, Belg wyprzedził zarazem czasy transgresyjnej, nowej francuskiej ekstremy, która pełnię wyrazu uzyskała u Oliviera Assayasa w „Demonlover” – mrocznym portrecie brutalnego, spornifikowanego cyberświata. Jakim zaskoczeniem na tym tle musiała być dla miłośników reżysera stylistycznie zachowawcza „Żona Gilesa”, oferująca zdystansowane spojrzenie na prowincję na modłę dziewiętnastowiecznego realizmu francuskiego! Wraz z dewastującym i tragicznym finałem, którego nie powstydziłby się Flaubert, czyż można było stworzyć coś bardziej passé w A.D. 2004?

Choć rodacy zaczęli sypać nań laury i nagrody, Fonteyne, przy niebywałej zdolności do krytycznej obserwacji i namiętnej pasji rasowego podglądacza nieszczęśliwych żon, brzydnących i smutniejących od masowej produkcji niemowlaków, nie odnalazł się na dłużej w bucikach Émila Zoli. Lekko stropiony swym społecznictwem, po wielu latach milczenia powrócił tragikomedią „Tango libre”, po raz pierwszy niepewnie obmacując grunta przebrzydłej komercji. Trzeba jednak przyznać, że z wiekiem artysta zupełnie nie złagodniał, a w jego obrazie zamiast łagodnego i prostolinijnego uśmiechu „Jeszcze dalej niż północ”, dumnego francuskiego lodołamacza box-office’ów, otrzymujemy solidną dawkę uszczypliwości i ironii.

Piękna Alice kocha wszystkich swoich mężczyzn. Dominic jest jej byłym kochankiem, a obecnie zrezygnowanym skazańcem, który poza tatuowaniem sobie arabesek na szyi i plecach zajmuje się bodybuildingiem. Równie solidnie zbudowany mąż Fernand ma skłonności do kłótni i bójek, a bujne i prowokacyjne faworyty bynajmniej nie pomagają mu w unikaniu kłopotów w więzieniu. Z kolei nastoletni syn Antonio ma twarz aniołka, ale cóż z tego, skoro jest skazany na uleganie złym wzorcom tatusiów, odsiadujących wieloletnie wyroki. W czasie widzeń całą czwórkę śledzi czujnym wzrokiem strażnik Jean-Chrostophe, który być może czuje coś więcej do Alice, zwłaszcza że poza więzieniem wspólnie uczą się tanga. A że zazdrosny o swoją matkę Dominic znajduje w domu zapomniany pistolet Fernanda, ta historia musi się skończyć nagle i z eksplozjami.

Zamiast gorących rytmów obłaskawionego i upupionego przez Francuzów tanga salonowego czy dumnej i płomiennej miłości godnej naiwnych nastolatków Fonteyne pokazuje nam niemłodych i doświadczonych ludzi oraz ich niezdarne, pierwsze kroki w męskim tangu argentyńskim, którego lekcje są równie popularne, co budowa muskulatury w zakładzie karnym Dominica i Fernanda. Równie nieoczywiste są obecne w „Tango libre” emocje i namiętności, które obserwujemy na ekranie w szerokim spektrum: od zupełnie przejrzałych i prawie transparentnych, po dopiero kiełkujące i jeszcze niedojrzałe. Być może wybuchną między bohaterami z odpowiednią siłą po zapaleniu świateł w sali kinowej, już po finale filmowej opowieści?

Fonteyne, podobnie jak pół wieku temu Yasujiro Ozu, obiera swoją historię z najlepszych, najsłodszych (i najbanalniejszych) kąsków, zostawiając nam w zamian o wiele bardziej wymagającą fabułę. Ta jednak – po cierpliwym uzupełnieniu przez nas wszystkich (czasami świadomie telenowelowych) luk – może zaskoczyć skrywanym w sobie potencjałem. Na portrety bohaterów „Tango libre” składają się ich porażki życiowe, z których można by ułożyć portret współczesnego człowieka, rozdartego między przyjętymi przez siebie rolami społecznymi i zawodowymi, a nie pasującą często do nich wrażliwością czy psychicznymi predyspozycjami. Być może Dominic skrywa w sobie więcej tajemnic, niż możemy przypuszczać po jego spokojnej twarzy, a Fernand nie jest wcale prymitywnym osiłkiem, zwłaszcza że bezwarunkową miłością obdarza go Alice – kobieta równie delikatna i bezbronna, co silna i niezależna. Na ich tle klawisz J.C. wypada najgorzej – co jakiś czas gubi melodię i nie może nadążyć. Nie dziwi więc, gdy trafia pod pięści Ferrnanda czy oskarżające spojrzenia Dominica.

Muzyczne metafory, którymi Fonteyne naszpikował „Tango libre”, doskonale grają w filmie swoimi dwuznacznościami, korespondując z zagubieniem zmęczonych bohaterów, brzydotą więzienia i monotonią sennych popołudni. Igrając tańcem, reżyserowi udało się uniknąć zarówno powierzchowności i tautologii, obecnych w metaforyce „Trzy” Toma Tykwera, jak i tandeciarstwa psychologicznego horroru dla nastolatków, czyli „Czarnego łabędzia” Davida Aronofsky’ego. Żałuję tylko, że widzowie boją się śmiać na „Tango libre”. Być może nie przywykli do dość brutalnego i specyficznego poczucia humoru współczesnych Belgów i Francuzów. Ci ostatni zaproponowali w ubiegłym roku „Polisse” Maïwenn – równie tragikomiczny portret policyjnej jednostki, zajmującej się przestępstwami z udziałem nieletnich, w tym między innymi pedofilią i przemocą na dzieciach. Czy wypada się z tego śmiać? Chyba tak długo, jak pozwala nam to zachować równowagę w życiu. Dla tej ostatniej Fonteyne zapewne nakręci kolejny film, ponownie podejmujący odwieczny temat miłości, ale zapewne znów w niestandaryzowany sposób, za co należą mu się brawa.

„Tango libre”
reż. Frédéric Fonteyne
premiera: 30.11.2012

Lekko stropiony swym społecznictwem, Frédéric Fonteyne po wielu latach milczenia powrócił tragikomedią „Tango libre”, po raz pierwszy niepewnie obmacując grunta przebrzydłej komercji. Trzeba jednak przyznać, że z wiekiem artysta zupełnie nie złagodniał.