Archiwum
25.04.2017

Z Laureatem Poznańskiej Nagrody Literackiej im. Adama Mickiewicza, profesorem Tadeuszem Sławkiem, rozmawia Krzysztof Hoffmann.

 

Nagroda. Nagradza, buduje gród czy może grodzi? Wieńczy ją „oda”?

Problem z „nagrodą” jest taki, że musi być za „coś”. A każde „coś” nieuchronnie ustanawia swoje granice, a więc i buduje „gród”, stawia jakieś „grodzie”, lokuje na jakimś prawie, jak w średniowieczu lokowano miasta na prawie niemieckim, polskim albo wołoskim. Ale to tylko przykłady, bo praw takich było wiele, a każde z nich inaczej oznaczało obowiązki i przywileje osadników. Nie można dostać nagrody za „nic”. A do tego słowa zawsze przywiązywałem wielką wagę. Zapisane są w nim trzy ważne pouczenia: (1) świat nie skupia się na mnie, dla niego nie stanowię żadnego szczególnego punktu, jestem niczym, a więc w żadnym razie nie wolno mi uznawać się za „coś” lub „kogoś”; (2) czegokolwiek nie powiedziałbym, język – jeśli traktować go poważnie – zawsze ugnie się przed ciszą tego, co niewyrażalne, wybrzmi w nim owo nic; (3) w konsekwencji trzeba zachować daleko idącą ostrożność wobec wszystkiego, co niosą słowa. Zatem moim „coś” jest właściwie nic. Niczym Kordelia (nie) mam nic do powiedzenia. Więc z pewnością nie dowierzałbym „odom”.

Jeszcze chwilę o języku „nagrody”. Czy ma znaczenie, że w „nagrodzie” jest anagramatycznie ukryty Argo, żaglowiec Jazona?

Skoro zostaje się w ostateczności z pustymi rękami, z niczym, zatem motyw wędrowca, który z konieczności nie zabiera z sobą wiele jest nie od rzeczy. Tak, Argos, żaglowiec Jazona ukryty w grodzie „nagrody” do mnie przemawia. Jeszcze z dwóch innych powodów. Argos to nazwa amerykańskich okrętów podwodnych, a ta idea skrytości, zanurzania się, niewychodzenia w glorii na powierzchnię jest mi bardzo bliska. Taka idea „podwodności”, zanurzenia, nieobjaśniania wszystkiego za wszelką cenę kryje się w moim cyklu U-booków, czy też U-bootów. „U-bywać” (o Blake’u), „Ujmować” (o Thoreau), „U-chodzić” (o chodzeniu). A drugi powód to pies Odysa, który nazywał się Argos; jedyny, który rozpoznał wracającego po latach herosa. A ja psim przywiązaniem darzę psy.

„Polytropos” to książka dedykowana Panu niedawno z okazji okrągłego jubileuszu. Pana przyjaciele wybrali tytuł ze względu na mnogość ścieżek (a może kursów), które Pan obiera: pisarza akademickiego, wykładowcy, poety, współuczestnika projektu esejów na głos i kontrabas. Jednak w książce znajduje się także dodatek „Zdania ze Sławka”. Zacytuję trzy z nich: „Na razie jestem. Ale to przejściowe”, „Opowiada o głodzie tylko ten, co się najadł”, „Jako czytelnicy jesteśmy specjalistami od złudzeń”. Aforyzm jest Panu bliski?

Chyba nie mam temperamentu aforysty. Jako filolog z wykształcenia nawet jeśli mam bardzo ograniczone zaufanie do słów, to przecież nieustannie daję temu wyraz w słowie. Desperacko próbuję wyartykułować owo nic, a ono jest przewrotne: kusi nieustannie do dalszych wysiłków, by je nazwać, uchwycić, porwać, dopaść, choćby chytrym podstępem jak Jazon dopadł złote runo, a przecież doskonale wie, że trud to próżny, chociaż rodzący całe bogactwo wydarzeń – czasem komediowych, czasem dramatycznych. A więc chyba za dużo we mnie, filologu, słów, abym mógł aspirować do miana aforysty.

Aforyzm to język w innym stanie skupienia?

Aforyzm stanowi przebłysk jakiejś całości, a mnie blisko natomiast do fragmentów, ułomków, okruchów, strzępów. Od nich zaczyna się nasza dzisiejsza filozofia, od fragmentów Heraklita. Dlatego tak cenię Andrzeja Szubę od czterdziestu lat piszącego swoje „strzępy”; dlatego tak upodobałem sobie sztukę Andrzeja Szewczyka tworzącego niezwykłe obrazy ze ścinków kredek i łupin pistacji. Ale muszę też przyznać, że aforyzm ma wielką siłę dydaktyczną, a ja przecież jestem nauczycielem, może przede wszystkim nauczycielem. Więc pewnie jako nauczyciela do aforyzmu mnie ciągnie; dlatego, że sentencja aforystyczna potrafi w kilku słowach zawrzeć problem, skupić go, unaocznić, ale także podrażnić i sprowokować do myślenia nieuchronnym uproszczeniem. A to w nauczaniu bezcenne. Jeśli moi Koledzy w „Polytroposie” odkryli we mnie jakiś aforystyczny potencjał, bardzo im dziękuję.

Mówienie o innych stanach skupienia na języku mogłoby stanowić wygodny wytrych do określenia twórczości poetyckiej, ale w książce dla dzieci? Opowiadania „Oczy to nie wszystko” rozpoczyna zdanie „Kuba bawił się tego rana prawie tak, jak codziennie”, a następnie rozpoczyna się poszukiwanie, gdzie to „PRAWIE” mieszka…

Zawsze żyjemy w otulinie „prawie”. Wydaje się nam, że coś wiemy, ale szybko dowiadujemy się, że wiedza nasza iluzoryczna i zmienna, a więc, że „prawie” wiemy. Mniemamy, że przekazaliśmy komuś jakąś ważną prawdę, ale rychło dociera do nas, że zostaliśmy zrozumiani całkiem inaczej, że tylko nas „prawie” zrozumiano, a przecież „prawie” zrozumieć to właściwie nie zrozumieć. Im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym lepiej. Nic tak nie niszczy życia publicznego, jak przekonanie, że posiadło się „całą prawdę”, którą następnie traktujemy jako narzędzie do wyniszczania przeciwnika. „Prawie” chroni nas przed zadufaniem, które nieuchronnie przeistacza się w pogardę dla innych.

Dlatego tak pieczołowicie chronię i celebruję przyimki, te małe, pozornie błahe wyrazy, które w istocie zakotwiczają nas przecież w istnieniu. Nim powiemy cokolwiek, jesteśmy W jakimś pomieszczeniu lub NA ulicy; gdy piszemy, papier leży NA stole, a pies śpi nam w nogach POD biurkiem. Gdy odchodzimy, odchodzimy NA wieczność i DO wieczności. Stąd też U- w tytułach, jakie dałem mojej pisaninie. Przyimek to w porównaniu z pawio pysznym rzeczownikiem jedynie szary fragment, okruch, ale nie wolno mu się pozwolić zmarnować. Przypomnijmy sobie, że gdy w słynnej scenie ewangelicznej nasycono cudownie wielotysięczny tłum kilkoma rybami i bochenkami chleba, zebrano dwanaście koszy ułomków, a nawet i „ostatków” z ryb. Nie wolno pozwolić zmarnować się żadnemu drobiazgowi, żadnemu szczegółowi, żadnemu okruchowi. Gubią nas i marnują ci, którzy wierzą w wielkie bochny prawdy, tymczasem ona jest w okruchach i resztkach. Bochen nie budzi czułości i troski, okruch tak. A troski i delikatności brakuje nam dramatycznie w naszym byciu razem.

W eseju „Król Lear a sprawa polska” odczytywał Pan sytuację polityczną naszego kraju poprzez dramat Szekspira. Do czego nam zatem służy literatura?

Do zmieniania świata poprzez zastanawianie się nad jego kształtem. Nie chodzi o ideologiczne manifesty, lecz o to, że obcując z literaturą, współuczestniczymy w świecie wydarzeń stanowiących materię tekstu. Każde z tych wydarzeń to czyjaś decyzja i jej konsekwencje obejmujące przecież nie tylko samego bohatera. Dylematy Hamleta nie tyczą się wyłącznie niego; niczym kręgi na wodzie, rozchodzą się coraz szerzej, ostatecznie zmieniając stan politycznej rzeczywistości Danii. Literaturę kojarzymy z zacisznym fotelem i osobnością czytającego, który jakby „znika” z rzeczywistego świata. Niepróżno mówi się o kimś skupionym nad książką, że jest „pogrążony w lekturze”. Ale to w istocie tylko część skomplikowanego procesu lektury, który przez doświadczenie samotności kształci nas do tego, by rozumniej być razem. W samotności czytamy o dziejach jednostek i społeczeństw i całą tę samotność naszych myśli o tych jednostkach i społeczeństwach wnosimy do naszych relacji z innymi.

Kto nie czyta, ten lekceważy wspólnotę, bowiem rezygnuje z poświęcenia jej myśli i czasu. Może dlatego ponad 63% Polaków nie przeczytało w zeszłym roku ani jednej książki: ponieważ, zanurzeni wyłącznie we własnym świecie, lekceważą wspólnotę, nie chcąc się z nią niczym dzielić. Nie umiemy być razem z sobą, bowiem odmawiamy sobie czasu i uwagi, a literatura i lektura są wielką szkołą, w której uczymy się ofiarowywania sobie takich darów. Powoli i niespiesznie. Tymczasem w naszym życiu publicznym rządzi pośpiech w załatwianiu spraw po to, aby uznać je za zamknięte, odfajkowane, tylko dlatego, że odpowiadają naszemu obrazowi świata i naszym interesom. Można spokojnie zlekceważyć milion obywatelskich podpisów pod wnioskiem o referendum (np. w sprawie reformy oświaty), gdyż decydenci, zamknięci we własnym świecie, manifestacyjnie nie uznają światów innych ludzi. Tymczasem literatura jest niczym innym, jak właśnie nauką o niezmierzonej różnorodności świata. Im mniej będziemy obcować z literaturą, tym bardziej mogą liczyć na powodzenie ci, którzy pragną narzucić jeden obowiązujący model świata, tym samym podważając samą istotę sfery publicznej, jaką jest wielość i różnorodność. Nie bez powodu Kant w słynnym eseju o Oświeceniu pisał, że warunkiem powodzenia tego projektu umysłowej samodzielności człowieka jest Leserwelt – świat ludzi czytających.

Jeszcze o Polsce. W wywiadzie, którego udzielił Pan na początku tego roku, mówił Pan tak: „Dramat Polski bierze się stąd, że jedno ugrupowanie wypełnia sobą «dzisiaj» i zmierza do tego, by wypełnić sobą bez reszty «jutro». Tymczasem przyszłość musi przyjść, musimy zrobić jej miejsce na jej, a nie na naszych warunkach”. W tych słowach brzmi echo Derridiańskiego myślenia o przyszłości jako o l’avenir.

Literatura sprzyja przestrzeni publicznej właśnie przez nieustępliwe pokazywanie wielopostaciowości i różnorodności świata. Czytając, stajemy w środku pewnych wydarzeń, ale jednocześnie cały czas moderujemy i miarkujemy naszą obecność. Wszak wiemy, że moje rozumienie tekstu nie jest ani jedyne, ani uprzywilejowane. Literatura jest sporem bardziej interpretacji niż racji; stąd jej możliwość oddziaływania na rodzaj publicznego dyskursu i jakość relacji między ludźmi. Polityka ma wewnętrzną tendencję do psucia tego-co-między-ludźmi, ponieważ wcześniej czy później nadejdzie moment, w którym sprawujący władzę arogancko zaczną działać w imię wyłącznie własnej racji i jej ortodoksyjnej wykładni, lekceważąc wszelkie jej interpretacje. Znaczenie literatury polega więc na przypominaniu o istocie polityki, która źródłowo jest (wykazała to znakomicie Hannah Arendt) tym, co między ludźmi. Zatem to nie człowiek jako taki stanowi przedmiot polityki, ale świat w całym bogactwie jego pojawień. Otóż jesteśmy dzisiaj świadkami wielkiej amnezji, jaka dotknęła politykę: zapomniała o tym, co między ludźmi, troszcząc się głównie o – jak twierdzi –człowieka, lecz człowiek ten został wykreowany wyłącznie tak, by mógł zasilić jej wyborcze zaplecze. Znika więc umiejętność i chęć przekonywania; zastępuje ją prymitywny walec większości (często zresztą mocno hipotetycznej), dla której cała reszta społeczeństwa stanowi (a zostało to jasno powiedziane publicznie) zdecydowanie „gorszą” część wspólnoty.

Derrida ma słuszność: miejmy się na baczności przed tymi, którzy przedstawiają się jako reprezentanci i strażnicy demokracji, bowiem ci okazują się zwykle pierwszymi, którzy zechcą demokracji się wyrzec. Dlatego demokracja musi być wciąż przed nami jako pewien model (zapewne daleki od ideału), dążenie, staranie, trud i wysiłek. Coś, co wymaga nieustannego myślenia i wy-myślania, by ustrzec się przed niebezpieczeństwem, jakie niosą ci, którzy zagospodarowują nam świat wedle ściśle ideologicznych, gotowych, zaczerpniętych z przeszłości wzorów. Tymczasem demokracja jest sprawą przyszłości, troską o świat, jaki chcemy zostawić naszym dzieciom i wnukom. Dzisiejsza polityka w swej doraźności ustanawiającej jako jedyny horyzont czasowy następne wybory jest natomiast przerażająco leniwa i jałowa intelektualnie, zatem niezdolna do podjęcia takiego wysiłku. Stąd także polityczne znaczenie lekcji dekonstrukcji, zawsze zabiegających o to, by nasze dzieło było nieskończone, zapraszająco otwarte i gościnnie przyjmujące to, co inne. Kiedy Hannah Arendt określa człowieka jako byt zaczynający, ad initium, zdolny zawsze do zaczynania czegoś nowego, innym językiem nazywa to, na co Derrida znalazł słynny termin diffèrance – zdolność do niezastygania, nieakceptowania status quo, gotowość do podejmowania wciąż na nowo trudu lektury, która nigdy nie będzie miała kresu.

Filozofia ocali Polskę?

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w Polsce „zastygliśmy” w naszym myśleniu odpowiedzialnym za sposób, w jaki organizujemy nasze bycie razem. Najpierw szlachta skamieniała w ubóstwieniu swej propozycji kulturowej, politycznej i ekonomicznej, nie zauważając zwrotu, jaki dokonał się już pod koniec XVI wieku w Europie. Potem, pozbawieni państwa, z konieczności odtwarzaliśmy utrwalone, minione wzory. Po roku 1990 uwięził nas entuzjazm liberalnego rynku, którego „niewidzialna ręka” miała zapewnić właściwy porządek rzeczy (nawiasem mówiąc, szkoda, że cytując ten fragment z pism Adama Smitha, nie czytano dalej, gdzie ten sam autor pisze obszernie o „sentymentach moralnych”). Obecna archaiczna polityka historyczna, odtwarzająca XIX-wieczne modele patriotyzmu, uwięziła system edukacyjny, a po części i życie publiczne. Czego nam potrzeba w Polsce, to właśnie takiego wysiłku, którego pierwszym etapem mogłoby być przemyślenie i niejako przeżycie na nowo inspiracji płynących z Oświecenia. Gdy w XVIII wieku w Europie budowały się wokół miast, mieszczan, przemysłu, ekspansji silne państwa, Polska państwo straciła, a podjęte przez Sejm Czteroletni próby ratunku były mocno spóźnione i nieskuteczne. Bardziej w tym upatruję szansy na przyszłość niż w rewitalizacji mitu Polski Jagiellońskiej. Niezależnie od wielkiej wagi Królestwa Obojga Narodów jako propozycji państwa ponadnarodowego, sądzę, że lekcja Oświecenia z jego koncepcją społeczeństwa obywatelskiego, a więc i nowoczesnego obywatela byłaby dla nas bezcenna. Niestrudzenie przypominał o tym Stanisław Brzozowski, myśliciel dzisiaj niezwykle ważny i aktualny.

Zresztą wbrew obiegowym i powierzchownym opiniom myśl Derridy budziła na nowo ducha Oświecenia z jego otwartością na kultury inne niż europejska i poczuciem odpowiedzialności człowieka (a nie instancji transcendentnych) za ludzkie dzieje.

Pytam nie bez powodu. Razem z Tadeuszem Rachwałem napisał Pan pierwszą w Polsce książkę o Derridzie. Od „Maszyny do pisania” minęło dokładnie ćwierć wieku, nie jestem jednak pewien, czy – pomimo tego, że dziś mamy całkiem sporą biblioteczkę prac na jego temat – odrobiliśmy lekcję dekonstrukcji. Czy taka lekcja w ogóle istnieje?

Ta lekcja to – mówiąc najprościej – lekcją czytania. Z tym, że od razu musimy pilnie zważać na to, by używać liczby mnogiej. Zatem nie „lekcja”, lecz zawsze lekcje dekonstrukcji, bowiem sercem jej działania było nieustanne odnawianie różnorodności i wielości świata, a więc także różnorodności i wielości lektury.

O znaczeniu czytania pisze wnikliwie Krystyna Koziołek w wydanej ostatnio książce „Czas lektury”.

Panie Profesorze, a gdzie – podążając za tym myśleniem – jest granica pomiędzy uniwersytetem a forum publicznym? W książce na temat uniwersytetu zaznaczał Pan, że profesor na uczelni zaczyna funkcjonować niczym menadżer, że uniwersytet zatraca się w świecie korporacji. Trzeba bronić tożsamości uniwersytetu?

Myślę, że rola publiczna uniwersytetu jest dzisiaj trudna do przecenienia, ale też warunki, w jakich działa, niezbyt sprzyjają jej wypełnieniu. Jako jedna z najstarszych instytucji europejskich ma nade wszystko kultywować swoje powołanie: uczyć poznawania świata i krytycznej refleksji nad samym światem i metodami, którymi świat ów poznajemy. Dzisiaj, gdy ulegając naciskom rynku, uniwersytet stał się w znacznym stopniu domeną nabywania umiejętności zawodowych, krytyczne myślenie dla wielu adeptów jawi się jako niechciana przeszkoda spowolniająca ich zawodową karierę. Wpojono im przecież już w szkole, że mają płynnie wtopić się w rynek pracy, a zatem wszystko, co proces ów spowalnia przez pozornie dygresyjny namysł, jest niechętnie przyjmowanym balastem. Aby dobrze być razem niewątpliwie potrzebujemy ludzi przygotowanych do pełnienia zawodowych funkcji. Ale dramatycznie i nieodzownie potrzebujemy jeszcze czegoś więcej: wspólnej sceny, na której moglibyśmy się wzajemnie porozumieć nie jako „profesjonaliści” świadczący sobie wzajemnie usługi, ale jako ludzie darzący się zaufaniem biorącym się ze wspólnoty pewnego kulturowego zasobu. Im szerszy ów zasób, tym większe prawdopodobieństwo, że ludzie będą sobie mądrze towarzyszyć po to, aby wspólnie decydować o tym, co należy czynić dla wspólnego dobra. To zaś nigdy nie może ograniczać się do kwestii zawodowych ani mówić językiem jednej wyspecjalizowanej dyscypliny. Dramatyczny upadek języka w sferze publicznej jest dowodnym przykładem niebezpiecznego zakrętu, na jakim znalazła się wspólnota. Pomysły pozbawienia uniwersytetów samorządności poprzez odwołanie możliwości wyboru rektora, który miałby być teraz wskazany przez „radę” o bliżej nieokreślonym składzie, godzą w samą ideę uniwersytetu, który nie może stać się zabawką w rękach polityków. Uniwersytet jest znakiem sprzeciwu wobec status quo, a nie korporacyjną strukturą czerpiącą energię z jego podtrzymywania.

Szekspir, Blake, Nietzsche i Derrida, choć nie tylko oni, należą do Pańskich długoletnich fascynacji – czytelniczych i badawczych. Proszę wybaczyć dziennikarską skrótowość pytania, ale „żyjemy w kulturze niecierpliwości i pośpiechu” (T. Sławek): gdyby miał Pan polecić Polakom jedną książkę, którą powinien przeczytać każdy, a potem jeszcze czytać i czytać, jaką by Pan wybrał?

Nie ma chyba książki absolutnie uniwersalnej. W zależności od naszej dyspozycji umysłowej, wyobraźni i sytuacji może się nią stać każda. Nawet pojedyncza wypowiedź potrafi radykalnie zmienić nasze życie. Może dlatego podsunąłbym „Kopistę Bartleby’ego” Hermana Melville’a. Nie dlatego, że jest to owa „nadksiążka”, lecz dlatego, że uczy, iż jedno zdanie może wstrząsnąć uporządkowanym światem, w którym wszystko wydaje się bezpieczne i dobrze znane. Jako wielka lekcja czujnego słuchania języka i wysłuchiwania obecnej w nim zdrady oraz potęgi czułego milczenia nieodzowny byłby „Król Lear” Szekspira. Kto chciałby oddać się ćwiczeniom duchowym nad życiem godziwym i dobrze spełnionym, temu bratem będzie Henry David Thoreau i sięgnie pewnie po „Walden”. A może wszyscy powinniśmy, zważywszy czasy, zagłębić się w „Nieposłuszeństwie obywatelskim” tegoż autora?