Archiwum
18.04.2017

Komu pokazujemy faka?

Beata Kustra
Teatr

„Fuck… Sceny buntu” w reżyserii Marcina Libera przedstawia protesty, które nie zapisały się na kartach historii. Twórcy spektaklu nie dociekają jednak powodów przemilczenia ukazywanych gestów sprzeciwu, prezentując jedynie różne ich przyczyny i formy. Prowokują tym sposobem do zapytania: komu i dlaczego pokazujemy środkowy palec?

Gest zaproszenia do pracy byłych aktorów Teatru Polskiego we Wrocławiu jest znakiem opowiedzenia się dyrekcji Łaźni Nowej i twórców spektaklu po stronie zespołu, który sam nazywa się dzisiaj „zespołem TPW – w podziemiu”. W „Fuck… Scenach buntu” występuje czwórka zwolnionych przez Cezarego Morawskiego artystów: Anna Ilczuk, Andrzej Kłak, Michał Opaliński, Marta Zięba. Wraz z nimi na scenie pojawia się Katarzyna Strączek, która formalnie nadal zatrudniona jest we Wrocławiu oraz aktor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, Rafał Cieluch. Wbrew medialnym anonsom po ogłoszeniu planów realizacji tego spektaklu przez Libera „Fuck…” nie jest tylko wendetą przeciwko Morawskiemu czy urzędnikom, którzy wybrali go na dyrektorskie stanowisko i nadal nie są w stanie podjąć wiążącej decyzji o jego odwołaniu. To raczej okazja do wskazania błędów władzy i formułowania zarzutów wobec całego społeczeństwa, które biernie przyjmuje zmiany fundowane mu przez rządzących.

Spektakl rozpoczyna się od osobistych wspomnień aktorów, w sposób prześmiewczy opowiadających o osobistych potyczkach z Morawskim. Większość widzów – zwłaszcza podczas premierowego setu – słyszała o tych wydarzeniach, więc wymienianiu kolejnych etapów protestu zespołu artystycznego towarzyszyły salwy śmiechu i oklaski. Przypomniane zostało między innymi powitanie nowego dyrektora na wrocławskim dworcu PKP, gdzie wręczono mu bilet powrotny do Warszawy, gaszenie światła na widowni przez Morawskiego podczas oklasków po spektaklu, kiedy artyści do oklasków wychodzili z czarną taśmą zaklejającą usta czy zwolnienia aktorów tuż przez Wigilią. Przytoczono zarzuty prawicowych „ekspertów” wobec współczesnego teatru (przeciw któremu buntuje się także Morawski), takiej jak wykorzystanie nagości jako środka scenicznego, używanie mikroportów, brak kostiumów z epoki i przeklinanie na scenie.

Grający w „Fuck…” aktorzy nie stawiają samych siebie w pozycji przegranych pracowników podlegającej samorządowi instytucji kultury. Przeciwnie, od samego początku gotowi byli – i nadal są – pokazywać tytułowego faka nowej dyrekcji TPW oraz wrocławskim urzędnikom. Tegoroczna Nagroda im. Konstantego Puzyny (przyznawana za łączenie teatralnej działalności twórczej z zaangażowaniem w sprawy publiczne) została przyznana „Aktorkom, Aktorom oraz Publiczności Teatru Polskiego we Wrocławiu protestującym w obronie wartości artystycznych wypracowanych w ostatnich latach i niszczonych na skutek błędnych decyzji administracyjnych”. A zatem właśnie za ich konsekwentny bunt wobec władzy głuchej na głosy środowiska. Nagroda wręczona została we Wrocławiu przed kilkoma dniami, a związana z tym uroczystość stała się znaczącym i dającym siłę akcentem w czasie oczekiwania na zapowiadaną, jednak wciąż nie realizowaną zmianę dyrektora teatru.

Po scenie wymuszonego „przepraszania pana Cezarego Morawskiego, bo tak trzeba” (przeprosiny kolejnych osób rozpoczyna klaps w nagą pupę wymierzany przez Andrzeja Kłaka, a kończy położenie się aktorów krzyżem na podłodze – w geście żalu za grzechy) artyści wspominają swoje najlepsze role zagrane w Teatrze Polskim. Przypominana jest scena umierania Anny Ilczuk w spektaklu „Oni” Oskara Sadowskiego, a Katarzyna Strączek powtarza za tytułową bohaterką „Courtney Love” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego: „nie ma takiego miejsca w czasie, od którego można zacząć od nowa”. Czy to pesymistyczna diagnoza sytuacji artystów znajdujących się na przymusowej, wewnętrznej emigracji?

Spektakl skonstruowany jest z kilku niepowiązanych ze sobą sekwencji. Trudno konkretnie wyznaczyć miejsce i czas jego akcji, bo w „Fuck…” najważniejsze są przyczyny i formy prezentowanych buntów. W centrum zainteresowania Libera stoi człowiek podejmujący walkę z władzą i systemem. Postaci, których historie przytoczone zostają w przedstawieniu, nie zgadzają się na (inicjowane w różnych miejscach i czasach) zmiany społeczno-polityczne, podobnie jak aktorzy TPW. Przestrzeń sceny wyłożono niebieskimi trocinami. Kilka drewnianych belek symbolizuje pnie ściętych drzew. Ta scenografia budzi skojarzenie z wprowadzoną „ustawą Szyszki”, ale jest także nawiązaniem do specyficznej formy buntu Fuck for Forest. Ta berlińska grupa ekologów stara się walczyć przeciwko wycince lasów tropikalnych dzięki funduszom pochodzącym z internetowej sprzedaży kręconych przez siebie amatorskich filmów pornograficznych.

W jednej ze scen Strączek wciela się w rolę żony Ryszarda Siwca, a także spikerki radiowej, która 8 września 1968 roku relacjonowała na żywo ze Stadionu Dziesięciolecia w Warszawie program artystyczny ogólnokrajowych dożynek. Podczas tej uroczystości, w obecności szefów partii, dyplomatów oraz stu tysięcy widzów Siwiec dokonał samospalenia, wyrażając swój sprzeciw wobec inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Strączek opisuje przebieg całego zdarzenia, o którym do początku lat 90. niemal w Polsce nie wspominano. Brak ingerencji osób obecnych na stadionie pozwala pracownicy radia na usprawiedliwienie nieopisywania przez siebie samobójstwa Siwca.

Podczas przedstawienia Libera przytoczona zostaje także historia performera Piotra Pawlenskiego i jego żony Oksany Szałyginy oraz happeningi Guerrilla Girls. W ostatnich scenach spektaklu, na telebimach stanowiących tylną ścianę sceny ukazują się zdjęcia nagiej Ilczuk otoczonej świniami. Aktorka, stojąc na pniu drzewa, czyta protest skierowany zarówno przeciwko maltretowaniu zwierząt, jak i seksistowskiemu nazywaniu kobiet określeniami odzwierzęcymi (loszka, świnia). Oglądamy także długą scenę nawiązującą do samozagłady pewnego Japończyka, który postanowił zagłodzić się na śmierć. Proces jego umierania opisany został w paradokumentalnej książce służącej za kanwę filmu „Dzienniki mumii. Odgłosy robaków”. Gest ostatecznego unicestwienia mężczyzny odtworzył Rafał Cieluch. Leżąc na materacu pod czujnym okiem kamery, opowiadał on o umieraniu, podając szczegółowe dane dotyczące stanu ciała i samopoczucia człowieka w kolejnych etapach ustawania czynności życiowych.

Po lewej stronie sceny znajduje się DJ-skie stanowisko dla grupy RSS B0YS, która na żywo tworzy muzyczną aranżację przedstawienia. Paradygmaty tego kolektywu i jego utopijna wizja świata to także temat jednej ze scen „Fuck…”. B0Y ONE i B0Y TWO (jak nazywają siebie muzycy) występują w kombinezonach, które zasłaniają ich twarze, zapewniając anonimowość. Nie słyszymy ich głosów. U Libera wcielają się w nich aktorzy przytaczający rozmowę zespołu z Maliką Ledeman (Anna Ilczuk). Muzycy zostają zmultiplikowani przez postaci w maskach przypominających Anonymous (którymi Liber przywołał protest haktywistów wobec planów podpisania przez Polskę porozumienia ACTA). Postulaty RSS B0YS, ich anonimowość, a nawet elektryczna, nieokreślona gatunkowo przez samych artystów muzyka poszerzają kontekst przedstawienia i obrazują kolejną kategorię buntu. Muzycy uważają, że nadchodzą czasy przełomu – zarówno politycznego, jak i społecznego – do którego trzeba się przygotować. Znakiem naszych czasów jest to, że nie zostaje on przez nich w żaden sposób sprecyzowany.

„Fuck… Sceny buntu” tworzy przestrzeń kompilacji protestów, w której głośno mówi się o sprawach prowokujących do buntu. W kolejnych częściach spektaklu Liber nie powraca już do sprawy TPW – przypomnienie na początku protestów wobec Cezarego Morawskiego stało się dla niego tylko pretekstem do ukazania tych aktów buntu, które od dawna wybuchają na linii władza–społeczeństwo. Czy którykolwiek jednak z protestów przypominanych na scenie Łaźni Nowej przyniósł pozytywne skutki? Jak się zdaje, Liber próbuje pokazać, że w bunt wpisana jest porażka – być może nie chodzi o skuteczną zmianę, lecz o zwrócenie uwagi na problem, który ukazany zostaje szerszej społeczności.

Spektakl kończy się rozdaniem widzom koktajli Mołotowa, co można odebrać jako sugestię, żeby dołączyli oni do protestu i stali się aktywną częścią sceny buntu. W powietrzu wisi pytanie: do jakiego protestu? Mam – może nieco naiwne – wrażenie, że twórcy dają nam możliwość wyrażenia indywidualnego, jednostkowego sprzeciwu wobec tego, co nas drażni. Spektakl oscyluje wokół protestów zapomnianych, przemilczanych oraz – zaryzykowałabym stwierdzenie – autodestrukcyjnych. Czy to oznacza, że gesty sprzeciwu nie mają sensu? Czy bunt nie rozwiązuje sporu, lecz go zagęszcza? Przekazanie koktajli Mołotowa to zachęta do aktywności; do pokazania faka wszystkim tym ludziom, zachowaniom i zjawiskom, które poruszają nas i prowokują do niezgody. „Fuck… Scena buntu” nie stanowi krytyki czy pochwały konkretnych gestów buntu ani buntu w ogóle. Reżyser próbuje pokazać, że kiedy nie jesteśmy w stanie zrobić nic więcej – pomachajmy chociaż środkowym palcem. Sprzeciwienie się (słowne fuck bądź pokazanie swojskiego faka) to przecież jeden z rodzajów buntu. I chociaż nadzieja jest matką głupich, wciąż obowiązuje nas przecież demokratyczny, a nie agonistyczny system sprawowania władzy.

 

 

„Fuck… Sceny buntu”
reżyseria: Marcin Liber

scenografia: Mirek Kaczmarek
muzyka: RSS B0YS
dramaturgia: Krzysztof Szekalski
Kraków, Teatr Łaźnia Nowa
premiera: 25.03.2017