Archiwum
07.02.2012

Kolce róży

Michał Piepiórka
Film

„Róża” to jeden z tych filmów, podczas których z nieprzerwanym napięciem oczekujemy napisów końcowych. Nie dlatego, że film Wojciecha Smarzowskiego nam się nie podoba, tylko zagęszczenie pokazywanego zła jest tak wielkie, iż kolejne wstrzykiwane porcje mogłyby doprowadzić do przedawkowania.

Pozostaje jedynie nadzieja, że zaserwowana przez reżysera ilość ukazanej niegodziwości będzie miała funkcję zapobiegawczą – pozwoli oczekiwać, że przedstawione w filmie wydarzenia już nigdy się nie powtórzą. Dlatego, pomijając niekwestionowane walory artystyczne, „Róża” powinna być dla widzów pozycją obowiązkową.

Najlepszym nauczycielem zawsze była historia – łatwiej się uczyć na czyichś błędach i wyciągać wnioski z pozornie niegroźnych sytuacji, które doprowadziły do tragedii. Polskie kino zawsze to odzwierciedlało, a w ostatnich latach sięga po wydarzenia z przeszłości szczególnie chętnie. Możemy zaobserwować dwie antagonizujące tendencje. Jedna – heroizująca – to produkcje rekonstruujące chlubne historyczne zdarzenia (np. „Bitwa warszawska”) bądź szczególnie zasłużone postacie (np. „Popiełuszko. Wolność jest w nas”). W drugi nurt Smarzowski wpisał się już swoim wcześniejszym „Domem złym” – nie odwołując się do autentycznych wydarzeń, komplikując zależności między bohaterami, starając się rozbić wizję świata, tak często zredukowaną do biało-czarnych barw – dzielących binarnie bohaterów na łajdaków i świętych.

„Róża” jest podobna – ukazuje przeszłość bez lukru i sentymentalizmu. Co więcej, sprawia ból i nie daje o sobie zapomnieć. Tytułowa bohaterka jest Mazurką, żyje w krainie tysiąca jezior, przez którą w ciągu zaledwie kilku lat przetoczyli się Niemcy, Rosjanie, a za nimi Polacy. Nikt nie traktował jej jak swojej, każdy gnębił, wykorzystywał i gwałcił. Dla niej wojna wcale nie kończy się wraz z tryumfalnym wjazdem Armii Czerwonej, na dobrą sprawę dopiero wtedy rozpoczyna się jej tragedia. Nie oczekuje od świata zbyt wiele, stara się utrzymać na powierzchni smaganej potężną wichurą historii. Bohaterkę próbuje chronić Tadeusz – akowiec, który przyjeżdża z wiadomością o śmierci męża Róży i zostaje – bo razem łatwiej.

Smarzowski pierwszy raz zdecydował się sięgnąć po scenariusz innego autora. Michał Szczerbic nie poprowadził jasnej linii dramaturgicznej – nie ma tu klasycznej, linearnej narracji. Historię Róży i Tadeusza poznajemy poprzez pojedyncze sceny, strzępy retrospekcji i kilka zasłyszanych opowieści z przeszłości. Smarzowski dawkuje nam informacje, sprawnie operując aluzją i niedopowiedzeniem. Wykorzystuje do tego montaż, którym nieustannie ogranicza naszą wiedzę do minimum – do spraw najważniejszych, które jednak złożone w całość dają spójny obraz. Dzięki temu każda scena, a nawet pojedyncze ujęcia mają olbrzymie napięcie emocjonalne. Film rozpoczyna się prawdziwym psychicznym trzęsieniem ziemi: Tadeusz zalany krwią, zmuszony jest oglądać jak niemieccy żołnierze gwałcą, a następnie mordują jego żonę. Potem jest tylko brutalniej i intensywniej. Napięcie podbijane jest jak w Wagnerowskiej niekończącej się melodii – każde słowo, każdy kadr coraz bardziej uwierają i zadają ból wręcz fizyczny. Promyki nadziei przebijają się niezwykle nieśmiało – drobny uśmiech, prześwit słońca, dzień bez agresji i ludzkiej niegodziwości to wręcz luksus. Na tym moralnym ugorze kiełkuje jednak miłość – co zdaje się wręcz cudem.

Intensywność fabuły opiera się w dużej mierze na nietypowej konstrukcji dwójki bohaterów. Róża jawi się jako spersonifikowany mazurski naród. Doświadczyła wszelkich wojennych cierpień, które pozostawiły po sobie trwały, zarówno psychiczny, jak i fizyczny ślad. Wszystkie kolejne nacje, które rościły pretensje do mazurskich terenów, starają się ich w najlepszym wypadku wynarodowić lub wysiedlić, a w najgorszym – zwyczajnie wytępić. Róża doświadcza tego na własnym ciele. Tadeusz również staje się postacią-symbolem: jest egzemplifikacją straconego, wojennego pokolenia. Akowiec, któremu wojna zabiera wszystko, co najcenniejsze, nie potrafi znaleźć sobie miejsca w nowej rzeczywistości – choć walczył za ojczyznę, ona go teraz nie chce. Tadeusz i Róża starają się jedynie przeżyć kolejny dzień, ciężko pracując na swoją lichą egzystencję, jednak nad ich głowami ludzie szastają niezbyt zrozumiałymi frazesami. Ktoś wspomina o walce klas, inny dodaje coś o jedności narodowej. To przeklęte słowa, które oznaczają pięści i katusze.

Niełatwą rolę mieli aktorzy – z tych bohaterów-metafor musieli ulepić postacie z krwi i kości, którzy przeżywają prawdziwe, ludzkie tragedie. Agata Kulesza i Marcin Dorociński postawili na minimalizm. Ich postacie to ludzie wewnętrznie wypaleni, bez nadziei i szans na szczęście. Widać to w ich twarzach – zastygniętych w bólu, nieustannie balansujących na granicy przerażenia i zobojętnienia. Dlatego tak ważne były wszystkie niewielkie ludzkie gesty, które w normalnych okolicznościach byłyby banalne – uśmiech, przytulenie, oparcie głowy o ramię. To zawężenie ekspresji powoduje, że ich tragedia porusza podwójnie.

Warstwa formalna filmu również sprowadzona zastała się do redukcji. Smarzowski oczyszcza kadr – duża w tym zasługa operatora Piotra Sobocińskiego juniora. Na ekranie dominują wielkie, puste przestrzenie, a gama barwna ogranicza się do szaroburych brązów, które dają wrażenie wręcz monochromatyczności. Podobnie dzieje się ze ścieżką dźwiękową – głównym środkiem wyrazu jest przerażająca i złowieszcza cisza, na której dosadniej wybrzmiewają krzyki i wołanie o pomoc. Towarzyszą im chropowate i zgrzytliwe dźwięki saksofonu Mikołaja Trzaski. Wszystkie te elementy sprawiają, że czujemy się bezbronni wobec wydarzeń rozgrywanych na ekranie – reżyser nie stylizuje rzeczywistości, oczyszcza przekaz, aby tym agresywniej zaatakował nas swoją surowością.

Smarzowski tym razem nie zbudował formalnego parawanu groteski, za którym możemy się schować i śmiać z karykaturalnej rzeczywistości. „Wesele”, mimo że wepchnęło pod dach remizy wszystkie polskie przywary i nurzało narodowe symbole w gnojówce, pozwalało zdystansować się wobec ekranowego świata. Reżyser wywoływał w nas jednocześnie zażenowanie i bawił niewybrednymi żartami weselników. W „Domu złym” z kolei reżyser zradykalizował przekaz – śmialiśmy się mniej, a na naszych twarzach coraz częściej gościło przerażenie, wywołane makabrą przedstawionych wydarzeń. W „Róży” natomiast Smarzowski zupełnie zrezygnował z groteskowej stylizacji i czarnego humoru, zastępując je naturalistycznym wręcz realizmem. Wielu jego miłośników może poczuć się tym faktem zawiedzionych, poniekąd właśnie humor towarzyszący odsłanianiu mrocznych zakamarków natury ludzkiej stanowił siłę jego filmów. Tematyka „Róży” sprawiła, że reżyser przyjął jednak formę najlepiej wydobywającą z niego dramatyzm.

Smarzowski potwierdził, że jest jednym z najlepszych polskich filmowców. Świadomy własnego stylu, potrafiący dostosować go do opowiadanej historii. Aż trudno uwierzyć, że przegrał z „Essential Killing” podczas ostatniego festiwalu w Gdyni. Choć „Róża” to film wyjątkowo trudny i bolesny, jest pozycją zdecydowanie obowiązkową. I to nie tylko dla miłośników dobrego kina, ale dla każdego, kto nie chce zapominać o najboleśniejszych rozdziałach z naszej historii.

„Róża”
reż. Wojciech Smarzowski
dystrybucja: Monolith Films
premiera: 3.02.2012

alt