Archiwum
06.02.2018

Kino to niepowtarzalny trip

Mateusz Demski Paweł Maślona
Film Rozmowy

Humor to coś, co mocno trzyma mnie przy życiu. To jedno z niewielu oręży, które otrzymujemy w walce z tym, z czym przychodzi nam się zmagać na co dzień: samotnością, lękiem czy atakami paniki – mówi Paweł Maślona, reżyser i scenarzysta filmu „Atak paniki”. Spotkanie z twórcą odbyło się podczas premierowego pokazu w krakowskim Kinie pod Baranami.

Mateusz Demski: Na początek kilka pytań kontrolnych: zdarza ci się grać w MMORPG?

Paweł Maślona: Nie, nie jest to moje doświadczenie, ale zarazem jestem w stanie zrozumieć osoby, które oddają się takim rozrywkom. Kiedyś zdarzało mi się grać w RPG z elementami strategii, jednak MMO unikałem jak ognia. Z doświadczeń moich znajomych wiedziałem, że łatwo się wkręcić. Tym bardziej że mówimy o grach, które rozgrywają się w czasie rzeczywistym i właściwie nigdy się nie kończą.

Znam podobne historie.

No właśnie, dlatego opowieść naszego bohatera jest jednym wielkim miksem – połączeniem różnych filmików z YouTube, w których możemy oglądać rywalizujących ze sobą graczy, oraz historii mojego znajomego, który kiedyś został postawiony w podobnej sytuacji jak ekranowy Miłosz. Pewnego dnia wyjechał na weekend w góry, a inny gracz w tym czasie dojechał jego wirtualną cywilizację. Jako że okoliczności nie pozwalały mu na obronę, postanowił zadzwonić do kumpla, który wisząc cały czas na słuchawce, budował jego fortyfikacje i atakował przyczółki wroga. Kiedy usłyszałem od niego tę historię, wiedziałem, że kiedyś przyjdzie czas, gdy będę chciał ją wykorzystać. W końcu to bardzo atrakcyjna, filmowa sytuacja, która spodobała się również moim współscenarzystom – Oli Pisuli i Bartkowi Kotschedoffowi.

Przejdźmy dalej: jak reagujesz na podróż samolotem?

Cóż, akurat jeśli chodzi o latanie, to muszę ci się przyznać, że trochę się go obawiam. Za każdym razem, kiedy wsiadam do samolotu, myślę sobie, że bardzo zależy mi na tym, aby jednak przeżyć lot. Wynika to chyba z faktu, że panicznie boję się sytuacji spadania. Choć równie traumatycznego spotkania jak bohaterowie grani przez Dorotę Segdę i Artura Żmijewskiego nigdy nie miałem.

Domyślam się, ale przecież zdajesz sobie sprawę, że nie pytam bez powodu. Ciekawi mnie, ile lęków Pawła Maślony znalazło się w „Ataku paniki”.

Właściwie wszystkie historie, które składają się na „Atak paniki”, to fantazje na temat rzeczywistości i sytuacji, w których sam kiedyś się znalazłem. Nie jest tajemnicą, że kilkukrotnie w życiu miałem okazję doświadczyć tytułowego ataku paniki. To były straszne chwile, ale pozwoliły mi spojrzeć na pewne rzeczy z zupełnie innego punktu widzenia. Pozwoliły zrozumieć choćby to, że jestem zwykłym śmiertelnikiem, który w jednej sekundzie może stracić wszystko. Atak paniki to uczucie porównywalne chyba tylko do stanu przedzawałowego, w którym czujesz się tak, jakby coś momentalnie miało odebrać ci życie.

Powiedziałbym – również z własnego doświadczenia – że to jak koszmar na jawie. Na co dzień też tak sobie radzisz: ciosy, które zadaje ci los, odbierasz z humorem?

Humor to coś, co faktycznie mocno trzyma mnie przy życiu. To jedno z niewielu oręży, które otrzymujemy w walce z tym, z czym przychodzi nam się zmagać na co dzień: samotnością, lękiem czy atakami paniki. Co więcej, każdy z nas rodzi się przecież w dupie, w której musi mierzyć się z czymś ostatecznym, czyli perspektywą śmierci. Właśnie chyba dlatego lubię obśmiewać śmiertelnie poważne sytuacje i wybuchać śmiechem w momentach, w których po prostu nie przystoi.

Zaczynam rozumieć – prywatne stany lękowe przepisałeś również na specyficzny rodzaj komedii. Mówiąc „specyficzny”, mam na myśli, że „Atak paniki” nie wpisuje się w tradycyjne skojarzenia z naszego podwórka.

I całe szczęście, bo chyba nie mamy zbyt dobrej tradycji komedii, zwłaszcza jeżeli skupimy się na tym, co w ostatnich latach działo się na ekranach w kraju. W zasadzie nawet nie przepadam za komedią jako gatunkiem. Czym innym natomiast jest dla mnie kino braci Coen mające w sobie to czarne jak smoła zabarwienie, czyli element, którego osobiście potrzebuję, aby na takim filmie dobrze się bawić. Zresztą podobnie wygląda to w przypadku Todda Solondza, w którego rękach żart, a także ironia stały się narzędziem do ukazywania sytuacji potwornie bolesnych. Stając po tej „ciemnej stronie mocy”, chciałem powalczyć o widzów, których w ostatnich latach zagarnęły kiepskie komedie romantyczne czy filmy Patryka Vegi. Tym samym pod opakowaniem lekkiej, łatwej i zrozumiałej dla wszystkich konwencji pragnąłem przemycić coś, co byłoby dla nich niepowtarzalnym przeżyciem.

Czyli na przykład nieobecne w Polsce tradycje kina wielowątkowego. Wiele z pozytywnych głosów wokół „Ataku…” sprowadza się właśnie do spektakularnej zarówno na poziomie konceptu, jak i wykonania konstrukcji narracyjnej.

Całość jest pomyślana jako rodzaj nakręcającego się stanu lękowego. Myśląc o filmie, na wstępnym etapie, treść jest właściwie dla mnie tylko pretekstem do tego, aby móc znaleźć nieoczywistą, ciekawą formę. Moja hierarchia wygląda następująco: najpierw świat, później forma, a na końcu treść. Najbardziej w całej pracy nad filmem kręci mnie właśnie kreowanie świata, który zaludniają wyraziste postaci w jakiejś konkretnej scenerii, gdzie poszczególne przygody są opowiadane według takiego, a nie innego klucza. To, co mnie w kinie fascynuje najbardziej, to fakt, że ekranowa rzeczywistość jest trochę inna od tej naszej. Jak sam widziałeś, w „Ataku paniki” sytuacje rodzące się wokół bohaterów rządzą się podobnymi zasadami jak w naszym świecie, ale kiedy tylko nadarzy się okazja, wykręcam je do granic prawdopodobieństwa. Wielowątkowość czy równoległe opowiadanie kilku przeplatających się historii właśnie temu miało służyć. Jako widz oczekuję od kina zabrania mnie w swojego rodzaju trip, który stanie się zupełnie nowym, niecodziennym doświadczeniem. Chyba dlatego nie mam też ochoty przedstawiać na ekranie historii, które dzieją się wokół. Nie lubię rzeczywistości za moim oknem.

Jak przypuszczam, nie zamierzasz mierzyć się ze współczesnością i bieżącymi wydarzeniami.

Nawet jeśli chciałbym zgłaszać na ekranie jakiś sprzeciw, to na pewno nie chciałbym robić tego w sposób jeden do jeden. Zależałoby mi raczej na znalezieniu specyficznej formy i metafory filmowej do tego, aby móc o tym opowiedzieć. Myślę, że siłą twórcy jest stworzenie w kinie takiej sytuacji, wobec której widz może swobodnie odnieść sobie to, co dzieje się tu i teraz. Nie lubię więc bezpośrednich odniesień. Kiedy stanąłem przed wyzwaniem wyreżyserowania samodzielnego pełnego metrażu, tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że slow cinema czy europejski realizm społeczny nie są po prostu moje.

Co masz na myśli?

Wiesz, co było powodem, dla którego tak naprawdę pokochałem kino? Rozrywka – ten specyficzny fun na ekranie. Nie należę do kręgu widzów, którzy czerpią przyjemność z kontemplacji rozciągniętych w czasie scen, nie szukam też wyrafinowanych alegorii filmowych. Nie staram się zatem udawać kogoś, kim tak naprawdę nie jestem. Myślę i czuję w zupełnie innym tempie, dlatego też opowiadam historie w taki sposób, w jaki pragnę komunikować z widzem, a także w jaki sam chciałbym odbierać je z perspektywy fotela na sali kinowej. Ten film jest zatem dokładnie taki jak ja.

Często słyszę, że dokładnie taki jak „Dzikie historie”. Zgadzasz się?

Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie drażni to porównanie. Po pokazie w Gdyni pojawiło się również wiele innych porównań, na przykład do „Magnolii” Paula Thomasa Andersona czy filmu „Na skróty” Roberta Altmana. Ale na te zestawienia akurat tak bardzo się nie obrażam, ponieważ, po pierwsze, tych twórców cenię bardziej, a po drugie, faktycznie znajduję w nich swoje odbicie. Z „Dzikimi historiami” nie czuję żadnej więzi, nie dostrzegam w nich żadnych punktów odniesienia, co więcej, widzę spore różnice w tonacji – nie mówiąc już o formie, która jest diametralnie inna. Przede wszystkim łączy te dwa filmy sceneria samolotu i wesela. I wielowątkowość. Jednak to, co nas zasadniczo od siebie różni, to podejście do bohaterów. „Dzikie historie” portretują postaci z pewnego bezpiecznego dystansu, powodując, że widz staje w pozycji oceniającej, co jest charakterystyczne dla komedii. Śmiejemy się z głupoty bohaterów, nie współodczuwając z nimi. Bo też cudzysłów u Szifróna jest znacznie większy – jego historie wykręcone są do granic absurdu. I nie jest to zarzut, tylko dostrzeżenie zasadniczej różnicy. Nasze historie – choć też wzięte w cudzysłów – wciąż mogły się wydarzyć naprawdę. My po prostu jesteśmy bliżej realu, stajemy gdzieś w rozkroku między komedią a dramatem – między śmiechem a ukłuciem rzeczywistego bólu, między zabawą a poczuciem dyskomfortu. Stąd określenie „tragikomedia” chyba najlepiej oddaje nasz film.

Rozmawiałem ostatnio z Jagodą Szelc, która przekonywała, że – podobnie jak Tobie – zależy jej na zapewnianiu widzom niecodziennych doświadczeń. Czujesz, że należysz do czołówki rodzimych debiutantów, których talenty pozwalają wieszczyć rewolucję w polskim kinie?

Wręcz przeciwnie. Nie chciałbym się tutaj wypowiadać za innych, ponieważ na razie nie czuję się częścią żadnej grupy. Cieszy mnie jednak, że są ludzie tacy jak Piotr Domalewski czy Jagoda Szelc, którzy również chcą opowiadać coś swojego. Myślę, że naszym wspólnym celem jest szukanie prawdy o nas i otaczającym świecie. A zarazem unikanie dyskursu, który nie jest nasz, przy jednoczesnym wypracowywaniu indywidualnej formy wypowiedzi. Naszą przewagą staje się zatem fakt, że nie jesteśmy uformowani przez polską szkołę filmową czy kino moralnego niepokoju. To właśnie dlatego łatwiej jest nam poruszać się choćby w kinie gatunkowym niż naszym poprzednikom.

Może czas na kino grozy lub science fiction?

Oczywiście. A prawdopodobnie pokuszę się jeszcze o thriller i kino zemsty. Albo jeszcze coś innego: przypominasz sobie jakiś polski film o napadzie na bank? Jeśli nie, to pewnie dlatego, że wspomniane tradycje, takie jak kino moralnego niepokoju, do dziś odbijają się nam czkawką, przez co nigdy nie wychowaliśmy sobie twórców gatunkowych z prawdziwego zdarzenia. Na szczęście powoli z tego wychodzimy. I zaczynamy szukać w polskim kinie innych kolorów niż, kurwa, ten jeden, który tak dobrze znamy.

Czyli?

No, wiadomo. Szary.

fot. Hubert Komerski