Archiwum
06.10.2017

Karasia, królestwo za karasia

Monika Błaszczak
Teatr

Siedzimy w fotelach przed sceno-ekranem, obserwując program z pogranicza telewizji śniadaniowej i reality show. Występuje rodzina królewska oraz Iwona i jej ciotki. Z ekranu wykrzywia do nas twarz gombrowiczowski świat. Jego groteska jest nadal aktualna i ma moc krytyczną. Parafrazując samego autora „Iwony”, można powiedzieć, że „Gombrowicz wielkim pisarzem był, bo wielkim prześmiewcą był”.

Magdalena Miklasz interesująco wyreżyserowała przedstawienie według „Iwony, księżniczki Burgunda”, wykorzystując parę naprawdę dobrze rozegranych scen i przemyślanych chwytów scenicznych. Przeniosła widzów do studia telewizyjnego, gdzie na tle zielonych ścian stwarzane są scenerie ogrodu i zamkowych komnat. Oglądamy relację na żywo z życia wyższych sfer, które komentuje Szambelan, rzecznik prasowy dworu Zjednoczonego Królestwa Burgundii i Krasawii. Ale to, co widoczne na ekranie, nie zawsze pokrywa się z tym, co się dzieje na scenie. Reżyserka oraz autor adaptacji i dramaturg Żelisław Żelisławski nie są szczególnie odkrywczy w prezentacji swojej wizji Gombrowiczowskiego świata. Bardzo zręcznie, prostymi chwytami, w nienachalny ani nazbyt publicystyczny sposób uaktualniają jednak tekst dramatu i odnoszą go do współczesności. Jedyna Telewizja Królewska, za pośrednictwem której oglądamy relację z życia dworu, jest wyważoną, nieprzesadzoną, aczkolwiek bardzo wyraźną aluzją do sposobu prezentacji bieżących wydarzeń i sytuacji w naszym kraju przez TVP. Zabawny jest pomysł autorki scenografii, Kai Migdałek, by symbolem królestwa była flaga z karasiem. Telefony komórkowe, zwykłe stroje, nowoczesny design wnętrz, plastikowe krzesła kiepskiej jakości – wszystkie te elementy składają się na obraz życia dworu widzianego jak pałac prezydencki – z jego oficjalną, jak i prywatną częścią, z fasadą i kulisami.

Pośród aktorów najlepsze wrażenie pozostawiają Antonina Choroszy jako Szambelan, Edyta Łukaszewska jako Ciotka oraz Mateusz Ławrynowicz jako Inocenty. Szambelan to połączenie menedżera, lokaja (Walentego wszak nie ma wśród teatralnych person), rzecznika prasowego i reżysera studia telewizyjnego, który co jakiś czas monitoruje przebieg wydarzeń na ekranach wideo znajdujących się w przeszklonej reżyserce po prawej stronie sceny. Znerwicowany, przemęczony, nieco zaskoczony pojawieniem się Iwony, mimo to stara się panować nad wszystkim i kontrolować każdy ruch członków dworu i rodziny królewskiej. Jest nieco diabolicznym demiurgiem przedstawionego świata, bez którego wiedzy prawie nic nie może się wydarzyć. Ciotka Iwony grana przez Łukaszewską uosabia natomiast całą pruderię, sztuczność i umowność świata stosunków damsko-męskich oraz dworskiej obyczajowości. Ciotki w przedstawieniu są właściwie dwie, tak jak w tekście dramatu, ale w programie teatralnym wymieniona jest tylko jedna. Czy to mrugnięcie okiem twórców przedstawienia w stronę widowni, czy też pomysł inscenizacyjny wprowadzony w ostatniej chwili? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, ale dobrze, że druga ciotka, grana przez Krzysztofa Wojciecha Przybyłowicza, przebranego za kobietę inspicjenta tego przedstawienia, pojawiła się na scenie. To świetny akcent humorystyczny i dopełnienie wizji Stowarzyszenia Ciotek Kulturalnych, które powołane zostało na potrzeby tej scenicznej adaptacji. Inocenty w wydaniu Ławrynowicza pełni funkcję błazna. Jego podwójną naturę – spokojnego, wycofanego dworzanina zakochanego w Iwonie z iście pragmatycznych pobudek, a jednocześnie trefnisia w tweedowym garniturze zamiast czapki z dzwoneczkami – można poznać zwłaszcza w pantomimicznej scenie historycznej rekonstrukcji bitwy, którą stoczył niegdyś Król Ignacy z nieprzyjacielem w czasie jakiejś wojny.

W role Księcia Filipa i Iwony wcielił się „narybek”. Nieco mdły Książę Filip w wydaniu Tomasza Kocuja nie do końca przekonuje, gra trochę nonszalancko, za bardzo „pozuje”. W swoim debiucie na deskach Teatru Nowego – mówiąc językiem Gombrowicza – nie do końca wszedł w Formę. Tytułowa Iwona, grana przez młodziutką Alicję Juszkiewicz, wypada zdecydowanie lepiej. W dżinsach i obcisłej bluzce, na które narzuca niedbale suknię balową z poprzedniej epoki, jest bardzo dziewczęca. A zarazem ponura, nieprzenikniona, milcząca, wyalienowana. Nie chce brać udziału w świecie sztucznych póz, min i gestów. Wewnętrzne zmagania z otaczającą ją, zakłamaną rzeczywistością chowa na scenie za maską obojętności, co świetnie ukazują przygotowane przez Amadeusza Nosala nagrania wideo. Na nich dziewczyna pozwala sobie na ekspresję emocji – bezgłośnie krzyczy, biegnie, próbuje się oswobodzić z krępującego ją sznura, wykrzywia twarz w najróżniejszych grymasach.

Karaś, „trudna ryba”, sprawca zadławienia się ością nieszczęsnej Iwony, herb i emblemat królewski, urasta do rangi symbolu. „Ojciec narodu” i „królowa ludzkich serc”, podobnie jak pozostałe postaci, to jedynie figury i maski. Na każdym kroku podkreślana jest sztuczność i umowność tego „teatru życia codziennego”. Choć zza fasady co jakiś czas prześwieca prawdziwa natura bohaterów – jak choćby w scenie, gdy wszyscy, nocną porą, przebrani w piżamy, na chwilę wychodzą ze swoich odgrywanych na co dzień ról, czy podczas wyciemnień, gdy słychać kwiki, chrząknięcia i piski dzikich zwierząt. To Iwona wydobywa z pozostałych bohaterów sztuki ich prawdziwe cechy, obnażając je swoim milczeniem, obojętnością wobec Formy. Jednocześnie sama urasta do rangi pewnej konwencji – w zachowaniu i stroju – w której zastyga i kamienieje.

 

Witold Gombrowicz
„Iwona, księżniczka Burgunda”
reżyseria: Magdalena Miklasz

adaptacja, dramaturgia: Żelisław Żelisławski
scenografia: Kaja Migdałek
reżyseria światła, video: Adam Zapała
muzyka: Anna Stela
Teatr Nowy w Poznaniu
premiera: 30.09.2017

fot. Wiktor Napierała