Archiwum
15.03.2017

Jazda na sedesie

Michał Piepiórka
Film

Niby fajnie jest się spotkać ze starymi znajomymi po latach, ale często jest tak, że po pół godzinie okazuje się, iż nie bardzo jest o czym rozmawiać. Tak jest w przypadku ponownej wizyty w Edynburgu, gdzie mieszkają bohaterowie filmu „Trainspotting”. Postacie znane z hitu sprzed dwudziestu lat w jej kontynuacji wciąż żyją przeszłością i w kółko słuchają tych samych, zgranych kawałków, jakby nic przez ten czas się nie zmieniło. Dlatego ci, dla których film Danny’ego Boyle’a był kiedyś czymś ważnym, oglądając „T2: Trainspotting” mogą się poczuć jak na nudnym spotkaniu klasowym. Natomiast dla wszystkich, którzy nie załapali się na ten fenomen, jego seans będzie zwyczajnie czymś nie do zniesienia.

Kontynuacja losów Rentona, Spuda, Simona i Begbiego zaczyna się równo dwadzieścia lat po wydarzeniach z pierwszej części. Renton, który uciekł z zarobionym przez kumpli utargiem, wraca do Edynburga, by rozpocząć życie na nowo. Boyle wraz ze scenarzystą Johnym Hodgem zaczerpnęli fabułę z powieści „Porno” Irvine’a Welsha, jednak w filmie przedstawia się ona kompletnie pretekstowo – szczerze mówiąc, byłoby o wiele lepiej, gdyby twórcy darowali sobie snucie jakiejś szczątkowej historii, a tym samym nie próbowali przekonywać, że interesuje ich cokolwiek innego niż podawana dożylnie skroplona nostalgia. Akcja rozpoczyna się, gdy wciąż uzależniony od heroiny Spud podejmuje próbę samobójczą, kokainista Simon stara się założyć luksusowy burdel, a Begbie właśnie zwiewa z więzienia. Jak wspominałem, te oddzielne, niepowiązane ze sobą wątki nie mają dla filmu większego znaczenia, bo twórcom chodzi jedynie o trzaśnięcie pamiątkowej fotki ze spotkania po latach. A że kumple wciąż pamiętają, jaki numer wywinął im Renton, to było na czym oprzeć dynamikę akcji.

Kultowy „Trainspotting” również nie miał rozbudowanej fabuły – film był raczej narkotykowym tripem, pędzącym przed naszymi oczami w rytm rave’owych kawałków, pełnym inscenizacyjnych pomysłów, wizualnej inwencji, wyrazistych, wręcz komiksowych bohaterów i był całkowicie pozbawiony moralizatorskiej wyższości wobec ich sposobu życia. Został tak dobrze przyjęty, bo świetnie trafił w swój czas. Nie trzeba było być szkockim ćpunem, by dojrzeć w tragedii tych przerośniętych łobuziaków siebie. „Trainspotting” był portretem pewnego pokolenia – zagubionego, zbyt leniwego, by się buntować oraz zbyt ironicznego i świadomego, by dać się otumanić kulturze konsumpcji. Być może właśnie z tego względu Renton, Spud i Simon doczekali się również fanów w Polsce – byli ucieleśnieniem niezależności, którą, paradoksalnie, dawało im uzależnienie. Byli niezależni od propagandy choose life, która była tak naprawdę reklamówką stylu życia narzucanego przez korporacje i konsumpcjonizm. Dla polskich dzieciaków dorastających w latach 90. to było jak otrzeźwiający strzał, który pokazywał, że jednak można inaczej, choć niekoniecznie lepiej. Nie chodziło oczywiście o wychwalanie dragów, ale o celne wymierzanie ciosów w mainstream.

Po dwóch dekadach projekt kontynuacji „Trainspotting” nie oferuje niczego, co mogłoby wpłynąć na czyjekolwiek życie. Jest wydmuszką, która profanuje pamięć o pierwowzorze, cynicznie wyciągając forsę od tych, dla których losy bohaterów coś znaczyły. Boyle’a nie interesują współczesność i sposób, w jaki zmienili się jego bohaterowie. Dla niego byłoby nawet lepiej, gdyby pozostali tacy sami, bo ułatwiałoby to nieustanne powracanie do przeszłości. Pamięć o niej została natomiast całkowicie wyprana z goryczy – co tam, że bohaterowie grzali heroinę i stali nad swoimi grobami, przecież byli młodzi, piękni, nie mieli problemów z erekcją i tak pięknie rozbijali kufle na głowach przypadkowych dziewczyn.

Podczas oglądania „T2: Trainspotting” nie da się uciec od porównań z pierwszą częścią, ale twórcy sami tego chcieli, tak często przywołując sceny z filmu sprzed 20 lat. „Trainspotting” był dziełem skromnym, niskobudżetowym, ale wręcz bezczelnym w swojej młodzieńczej energiczności i kreatywności. Oferowało coś na kształt audiowizualnego doświadczenia bliskiego narkotycznej ekstazie, której towarzyszyły krótkie momenty goryczy przebudzenia. „T2” całkowicie pozbawione jest tej młodzieńczej witalności. Przypomina Begbiego, który wyposzczony opuszcza więzienie po latach, ale jego męskość w kluczowym momencie odmawia mu posłuszeństwa. Jest filmem starczym, nieczującym obciachu w tym, że mimo wieku stara się nosić „młodzieżowo”. Boyle niby wrzuca do środka kilka niezłych piosenek, kilkukrotnie efekciarsko zatrzymuje obrazy w stopklatkach, ale ewidentnie nie ma nowego wizualnego pomysłu na opowiedzenie tej historii. Symbolem reżyserskiej indolencji może być scena, w której Renton i Simon zarzucają towar i odpływają. W „jedynce” skończyłoby się to spektakularnym divingiem w sedesie, tymczasem Boyle ogranicza się do rzucenia na ścianę, przy której siedzą bohaterowie, odwróconej projekcji z biegnącymi sarnami. Okazuje się, że twórca – będący dwadzieścia lat temu młodym gniewnym montażu i punkowego opowiadania obrazem – cofnął się w rozwoju i nie potrafi skonstruować ani jednej sceny, która spowodowałaby napływ adrenaliny.

Inaczej. Da się znaleźć pojedyncze fragmenty, które potrafią rozśmieszyć czy zaskoczyć, ale wyglądają one, jakby pochodziły z kompletnie innej bajki – jak choćby chyba najfajniejsza scena filmu rozgrywająca się w elitarnym klubie szkockich protestantów, którzy wspominają z sentymentem zwycięstwo zbrojne sprzed 400 lat nad katolikami. Jej fabularna konstrukcja pasuje bardziej do komedii pomyłek, a nie łajdackiego, ironicznego dramatu. W ogóle Boyle wyczyścił przekaz z jakiejkolwiek ciężkości. Więcej tu gagów niż w niejednym sitcomie, które nie zostają zrównoważone refleksją i goryczą, na jakiej opierała się przewrotność „T1”.

Zamiast halucynogenek i ostrej jazdy otrzymaliśmy tym razem bardzo nieświeżego, odgrzewanego kotleta, którego spożycie może nam przysporzyć co najwyżej niezwykłych wrażeń w toalecie. Chyba wolałbym, żeby ci bohaterowie, do których niejeden raz się tęskniło, już nigdy więcej się nie spotkali. Im oszczędziłoby to kilku kłótni i rozczarowań, a nam profanacji wspomnień. Ale cóż, Boyle zachował się jak Renton w końcówce „T1”: oszukał kumpli, zgarnął wspólny łup i wziął nogi za pas. Obyśmy go ponownie zbyt prędko nie zobaczyli. Niech się nieco ogarnie.

„T2: Trainspotting”
reż. Danny Boyle
premiera: 3.03.2017