Archiwum
28.01.2020

Hormon nieszczęścia

Julia Sarzyńska
Teatr

Ciągnąca się przez cztery godziny „Możliwość wyspy” w Teatrze Rozmaitości (reż. Magda Szpecht, 2015) była porażką; poruszająca problemy fałszu w sztuce, przemijania czasu i ulotności relacji międzyludzkich „Mapa i terytorium” z Teatru Wybrzeże (reż. Ewelina Marciniak, 2016) okazała się sukcesem. Najnowsza teatralna adaptacja prozy Michela Houellebecqa połączyła kontrastujące wrażenia z obu tych widowisk. „Serotonina” warszawskiego Teatru Studio dłuży się niemiłosiernie i prowokuje część znudzonej publiczności do wyjścia z sali (w trakcie pokazu, na którym byłam, wiele osób rzeczywiście opuściło widownię), pozostałych widzów skłaniając do głębszej refleksji nad kondycją współczesnego człowieka.

Narratorem scenicznej opowieści jest 46-letni inżynier, Claude-Florent Labrouste, pracujący jako urzędnik kontraktowy w ministerstwie. To człowiek na pozór spełniony: zamożny, pozbawiony bytowych trosk, żyjący z młodszą o dwadzieścia lat partnerką. Mimo tego nie czuje się szczęśliwy i nienawidzi swojej towarzyszki życia. Cierpi na depresję. Lekarz zalecił mu Captorix – lek, który stymuluje wydzielanie serotoniny („hormonu szczęścia”), co poprawia humor, ale równocześnie (zgodnie z regułą „coś za coś”) znacznie obniża libido. Nie widząc sensu egzystencji, bohater postanawia ją drastycznie „zmienić” – planuje popełnić samobójstwo. Przed podjęciem ostatecznej decyzji chce spotkać się z osobami, które odegrały w jego życiu ważną rolę. Odwiedza przyjaciela z czasów studiów, Aymerica, oraz odnajduje dwie kobiety, które niegdyś kochał. Pragnie jeszcze raz zaznać miłości, jednak – ze względu na niski poziom libido – nie zależy mu na miłości czysto fizycznej. Przekonany, że seks nie jest celem samym w sobie, a tylko środkiem służącym osiągnięciu szczęścia, potrzebuje czułości i namiętności. Ze swoją partnerką, piękną i młodą Japonką, nie jest w stanie ich doświadczyć. Liczy więc na pomoc dawnych kochanek.

Aymeric wprowadza inne odniesienia. Kiedyś odrzucił perspektywę międzynarodowej kariery i postanowił żyć blisko natury, zajmując się hodowlą krów. Dziś zmaga się z problemami wynikającymi z globalizacji oraz nieopłacalności gospodarki rolnej i produkcji zwierzęcej. Postać ta na tle Labrouste’a – uprzywilejowanego mieszkańca metropolii – sugeruje skojarzenia z ruchem „żółtych kamizelek”.

Powieści Houellebecqa poruszają tematy seksualności, uzależnień czy chorób psychicznych; kondensują melancholię i wszelkie smutki człowieka. Jako materiał scenicznych adaptacji stawiają opór zewnętrznym, pozaautorskim interpretacjom. Podejmując próbę inscenizacji „Serotoniny”, Paweł Miśkiewicz musiał zmierzyć się z faktem, że powieść ta opiera się na monologu głównego bohatera. Reżyser zaproponował rozbicie go na dwie postaci, co, choć było pomysłem ryzykownym, dobrze się udało – spektakl jest ciekawszy i łatwiejszy w odbiorze niż monodram. Wprowadzenie na scenę dwóch Labrouste’ów jest szczególnym zabiegiem formalnym: jego młodsza wersja bierze udział w akcji, a starsza zachowała funkcję narratora. Dzięki temu Claude-Florent może stać się autorefleksyjnym obserwatorem zarówno samego siebie, jak i pojawiających się w scenicznej prezentacji osób z własnej przeszłości i teraźniejszości.

Równoczesne ukazanie bohatera jako narratora i działającego aktanta ułatwia widzom zorientowanie się w prezentowanych wydarzeniach, daje im szansę na zestawienie dwóch poziomów doświadczenia. Obie wersje Houellebecqowego protagonisty są świetnie prowadzone przez Marcina Czarnika i Romana Gancarczyka. Szczególnie intryguje – tworzone przez Gancarczyka – starsze wcielenie Labrouste’a. Rola ta wymaga ciągłego przechodzenia pomiędzy farmakologicznym zadowoleniem, groteskowym pozerstwem, rozpaczliwym poszukiwaniem ostatnich kropli leku szczęścia i agresywną frustracją. Wysunięcie na pierwszy plan konkretnych cech charakteru postaci pozwala ją poznać, zrozumieć i odczuć jej emocje, a nawet się w nie wczuć. Widzowie mają szansę utożsamienia się z bohaterem w złości, niemocy i braku zrozumienia w oczach innych ludzi. Zdarza się, że przytłoczeni codziennością, szukamy pomocy – u przyjaciół, psychologów, w „tabletce szczęścia”. Rozpoznając się w scenicznej prezentacji, mamy szansę przeżyć małe, prywatne katharsis.

Poza eksponowaniem kwestii zaburzeń psychicznych i problemów seksualnych spektakl Miśkiewicza penetruje też wątki społeczno-polityczne. Najbardziej intensywnie – w emocjonalnych i przesyconych tragizmem scenach spotkań Labrousta’a z Aymerikiem (Krzysztof Zarzecki). Monotonne rozważania bohaterów na temat hodowli krów i polityki rolnej Unii Europejskiej wskazują na istotne współczesne – społeczne i gospodarcze – problemy Francji, wyrażając niepokój rolników wobec globalnej konkurencji. Wybór Aymerica, który niegdyś zrezygnował z międzynarodowej kariery w wielkim mieście i zdecydował się na spokojne wiejskie życie, w rezultacie czego musi teraz walczyć o byt jak inni farmerzy, nabiera wobec nich rysu tragicznego. Jego przepełnione silnymi emocjami monologi niosą szereg radykalnych spostrzeżeń, akcentując trudną sytuację polityczną i gospodarczą w kraju. Wraz z rozwojem akcji Aymeric, podobnie jak Labrouste, dochodzi do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem byłaby śmierć, po czym popełnia samobójstwo, wyskakując z okna.

Na niekorzyść scenicznej adaptacji „Serotoniny” wpływa fakt, że – poprzez ogromną ilość wulgaryzmów oraz wiele zdań mogących obrażać kobiety – wybrzmiewa w niej charakterystyczny dla Houellebecqa mizoginizm. Powtarzanie setki razy „cipka”, „penis” czy „robienie loda” przyczynia się do zatracenia podstawowego sensu tych słów, a równocześnie staje się uciążliwe dla odbiorców. Dodatkowo włączanie ich do każdej możliwej kwestii utrudnia publiczności odczytanie sensu wypowiedzi poszczególnych postaci. W teatrze, gdzie fabuła – ze względu na ograniczenia czasowe – jest bardziej skondensowana, stanowią one proporcjonalnie większą część tekstu niż w książce. Ta zmiana proporcji psuje więc efekt, który można było uzyskać, używając wulgarnych wstawek w mniejszej liczbie, ale celniej. Teatr ma prawo zaskakiwać, oburzać, szokować, a nawet budzić obrzydzenie. Trzeba jednak znać umiar, by nie przedawkować podkreślającego i wyostrzającego smak dodatku względem całości.

Warszawska „Serotonina” dźwiga jeszcze jeden, znacznie gorszy grzech – nudzi. Zapał widza do uważnego śledzenia scenicznej akcji słabnie z kwadransa na kwadrans, a spektakl zaczyna się niemiłosiernie dłużyć. Kolejne sceny ciągną się, a rozwleczone rozmowy nie mają charakteru żywego, scenicznego dialogu, przypominając raczej nieudaną improwizację. Trzeba naprawdę sporo cierpliwości, by dobrnąć do końca. Gdyby nie postaci kobiece, które wprowadzają ożywczą energię (głównie za sprawą pełnej dramatyzmu roli Soni Roszczuk), spektakl mógłby uśpić całą widownię.

Na „Serotoninę” do Teatru Studio można się wybrać, mając zbyt wiele wolnego czasu. Z pewnością warto wówczas zwrócić uwagę na świetnego Roberta Wasiewicza w zabawnej roli pogrążonego w depresji psychiatry oraz kreację dwóch postaci kobiecych, stworzonych przez Dominikę Biernat (Camille) i Martę Ziębę (Kate). Ciekawa jest też scenografia Barbary Hanickiej – z wiszącą ponad sceną, dominującą nad światem przedstawionym minimalistyczną konstrukcją, która przypomina mózg albo wielką chmurę pełną zmartwień, popędów i emocji wypełniających naszą świadomość. Lecz czy to wystarczy, by docenić wysiłki realizatorów, skoro zaproponowana przez nich adaptacja zawęża, zamiast poszerzać znaczenia prowokowane przez lekturę powieści? Inscenizacje zasnutej filozoficzną mgiełką prozy zawsze niosą spore ryzyko niepowodzenia. Bez celnego pomysłu chyba lepiej pozostawić takie książki lekturze, a nie wystawiać ich na scenie.

 

Michel Houellebecq, „Serotonina”
reżyseria: Paweł Miśkiewicz

scenografia: Barbara Hanicka
muzyka: Anna Zaradny
adaptacja: Joanna Bednarczyk i Paweł Miśkiewicz
dramaturgia: Joanna Bednarczyk
reżyseria światła, multimedia: Marek Kozakiewicz
Warszawa, STUDIO teatrgaleria
premiera: 20.12.2019

"Serotonina" STUDIO teatrgaleria
 | fot. Krzysztof Bieliński