Archiwum
28.03.2017

„Homopierdoły” albo ucieczka przed realnością

Maciej Duda
Literatura

– Powieść o Lolejaj? – zdumiał się Doktor Ewa. – Ale… przecież w powieści musi być jakaś intryga, jakaś akcja, jakaś wielka miłość. Nikt nie chce czytać powieści bez intryg i bez wielkiej miłości. A tu co? Sami pijacy, seksoholicy i gejowskie drobnomieszczaństwo. A zamiast intryg ploteczki (s. 164).

Ten, z dużą dozą prawdopodobieństwa, autoironiczny cytat z nowej książki Bartosza Żurawieckiego oddaje jej klimat, temat i strukturę. Można go potraktować jako streszczenie, charakterystykę albo blurba na okładkę. Można go także czytać jak diagnozę polskiej literatury homoseksualnej – w przypadku twórczości Żurawieckiego nie sposób wyjść poza tę etykietę, poza schemat odbioru. Kwestię aksjologiczną, czy to wada, czy zaleta, zostawiam na boku. Inaczej rozwiąże ją czytelnik nieprofesjonalny, inaczej historyk, a jeszcze inaczej teoretyk literatury. Odmiennie wartościowana będzie również na rynku wydawniczym. Żurawiecki doskonale zdaje sobie z tego sprawę, toteż jawnie bawi się konwencjami i schematami, przybierając pozę tego, który jest poza, ponad, obok – na świat literacki i gejowski spogląda z boku, z dystansem albo z depresją.

Pierwszoosobowa narracja „Do Lolelaj” odsłania opowieść mężczyzny spoglądającego wstecz. Z pewnością nie jest to podsumowanie ostateczne, raczej moment refleksji. To chwila, w której narrator rozgląda się po własnym pokoju, własnym życiu, a ten odruch wywołuje jego tęsknotę, rozczarowanie, melancholię, a może i depresję lub tylko depresyjny nastrój. Gdyby chcieć wyprowadzić jakiś konkurencyjny wobec homoseksualnego wzór/recepcję narracji Żurawieckiego, zdaje się, że byłby to romans – romans bohatera z depresją właśnie. Z ersatzem, który staje się dla niego stanem zawieszenia, ucieczki przed realnością. W tym odniesieniu chciałbym interpretować podtytuł książki: „Gejowska utopia”. W pierwszym planie, świadomie, odnosi się on oczywiście do klubu, w którym toczyło się to ważniejsze, pierwsze życie protagonisty i jego kolegów. Tam odbywały się spotkania, rozmowy, konsumpcja. Tam zawiązywano stosunki i układano kolejne konfiguracje.

Gdyby rzeczywiście „Do Lolelaj” czytać jedynie poprzez to, co znajduje się na pierwszym planie, nie wyjdziemy poza przytoczony we wstępie cytat. Poznamy kilka postaci, do których przyłożyć można klucz i zdeszyfrować ich realne pierwowzory. W ten sam sposób na mapie stolicy umiejscowimy tytułowy lokal-utopię. Poza tym przebrniemy przez kilka w punkt spuentowanych anegdot oraz rozpoznamy tak zwane typy postaci charakterystycznych dla gejowskiego środowiska. W tym sensie wydaje się, iż Żurawiecki ma rację, insynuując, że dziś nie warto pisać emancypacyjnych powiastek z tezą, że ów nurt jest albo za nami, albo najzwyczajniej jest nudny i nie wart spisywania. Zamiast emancypacji bazującej na upodobnieniu bohaterów do ludzi spoza Lolelaj u autora „Erotica alla polacca” pojawia się tęsknota za utopią. Clou owej utopii nie jest jednak świat towarów wymiennych – darmowy drink za ściągnięcie spodni, lecz spotkanie z upersonifikowaną depresją.

„Do Lolelaj” ma wyraźną klamrę kompozycyjną. Opis pierwszych wizyt w klubie, czyli wejścia i coś, co nazwać można fantazją o wyjściu z utopii albo wielkim finałem, związane są ze stanem zawieszenia głównego bohatera. W obu przypadkach narrator znajduje się poza realnością, poza seksualnością i cielesnością. Oba momenty wydają się podniosłe. Przynajmniej tak rysuje je pamięć i imaginacja bohatera. W ten sposób „Do Lolelaj” staje się platonicznym romansem. Główną heroiną jest zaś ubrana w paryski błękit depresja. To jej w pełni oddaje się bohater. To jej ślady znajdujemy przy jego łóżku, to ona decyduje o jego życiu erotycznym, związkach, relacjach oraz pochłanianych używkach. To za nią tęskni narrator, który podważa wszelkie symptomy realności.

Zdaję sobie sprawęu, że takie postawienie akcentów nie przysporzy „Do Lolelaj” czytelników. Nie da się jednak ukryć, że wydaje się bardziej pociągające niż szkicowanie zauroczeń i zbliżeń kolejnych bohaterów. Te pozostają tylko tłem, występują jakby mimochodem, a ich opis pozbawiony jest nostalgii.

Swoją interpretacją idę także pod prąd tego, co sugeruje okładka. Może właśnie najważniejsze są te, parafrazując, homopierdoły – rozmówki, rutynowe seksy, zrywy. Może.

Pewne wydaje się jedno. Książka Żurawieckiego jest jak jedna z jego bohaterek, Frania, która na jedną noc wpadła do Lolelaj. Jednocześnie znajoma i specyficzna, tylko na pozór pasująca, a naprawdę niekompatybilna z czymś, co chcemy kontraktować jako literaturę homoseksualną – obojętne, czy myślimy o nurcie emancypacyjnym, czy queerowym. I tu odpowiem aksjologicznie: to właśnie jej zaleta. Dzięki temu wszyscy czytelnicy będą niezadowoleni i jednocześnie zaskoczeni. By zaś domknąć klamrę, to krótkie omówienie zakończę cytatem opisującym wizytę wspomnianej Frani:

Ale Frania już nigdy nie wróciła. W Lolelaj paradoksalnie okazało się dla niej nazbyt nowocześnie i emancypacyjnie. Należała do epoki, w której jej inność odcinała się prowokacyjnie na tle szarej normalności. W Lolelaj za duże było stężenie gejów na metr kwadratowy. Specyficzny image Frani zaskakiwał jedynie w pierwszej chwili, potem budził co najwyżej lekceważące uśmieszki. Nie była tutaj nikim godnym specjalnego szacunku, bo przecież chwalebna przeszłość nie miała żadnego znaczenia w tej krainie wiecznej teraźniejszości. Stanowiła jedną z nas, ale taką z lamusa, anachroniczną. Więc odstawała, drażniła (s. 73).

Ot, co. Tylko tyle albo aż tyle.

 

Bartosz Żurawiecki, „Do Lolelaj. Gejowska utopia”
Wydawnictwo Szafa
Tychy 2017