Archiwum
01.06.2020

Herstorie i postprawdy

Marcin Stachowicz
Seriale

Kobieta w polityce, zasada numer 1: kiedy z kumplami plotkujecie o bezpieczeństwie narodowym i niespodziewanie dosiada się do was koleżanka, która na tym temacie zjadła zęby, pamiętajcie – zawsze należy mieć w pogotowiu długopis oraz notes (czasami wystarczy zwykła kartka papieru). Tak przygotowany zestaw ratunkowy szybko wciskamy delikwentce, zachowując, oczywiście w miarę możliwości, kamienny wyraz twarzy: „Czy mogłabyś notować? Na pewno masz ładniejszy charakter pisma”. Jeśli właściwa kolejność zostanie zachowana (długopis, kartka, prośba), koleżanka powinna przejść w tryb stenotypiczny, co rozpoznamy po uchu gorliwie nadstawionym w kierunku dyskutantów. Dopiero wtedy możemy spokojnie wrócić do gadania skrótami myślowymi, naginania faktów pod własne tezy oraz nadymania policzków w boskim geście wszechwiedzy.

Przegięte, a jednak prawdziwe. Dzisiaj w takiej formie raczej mało prawdopodobne, ale na początku lat 70., w epoce przedsmartfonowej, mieszczące się w seksistowskim standardzie. W „Mrs. America” starsi panowie częstują długopisem i kajetem Phyllis Schlafly, konserwatywną aktywistkę polityczną, która szuka sojuszników w gabinetach republikańskich kongresmenów. Jest to, rzecz jasna, Schlafly fikcyjna, skrojona na potrzeby widowiska, bo o tej prawdziwej da się powiedzieć mniej więcej tyle, że poglądy miała wykute w katolicko-prawicowym spiżu – pół roku przed śmiercią, w marcu 2016 roku, dziewięćdziesięciodwuletnia założycielka Eagle Forum zdążyła jeszcze wyrazić publiczne poparcie dla Donalda Trumpa. Serial od Hulu/FX – dzięki literackiemu talentowi scenarzystki Dahvi Waller oraz wspaniałej roli Cate Blanchett – ani tego obrazu specjalnie nie powiela, ani go nie relatywizuje. Usiłuje raczej niuansować pewne ikoniczne fakty – jak choćby ten, że Schlafly z nieskrywaną przyjemnością kreowała się na uległą żonę i bogobojną matkę – ich głębokim osadzeniem w kontekstach historii społecznej i indywidualnej, w doświadczeniach określonego pokolenia (urodzona w 1924 roku), klasy (wątek awansu społecznego), płci (awansu przez małżeństwo) i rasy (awansu dostępnego głównie dla białych kobiet). A nade wszystko – przedstawić żelazną damę amerykańskiego antyfeminizmu jako aktywnie kształtujący rzeczywistość i jednocześnie wewnętrznie skonfliktowany podmiot. Nie papierową figurkę zła, ale też żadną miarą nie alibi dla prawicowej demagogii.

Twórczynie serialu nie zamierzają oczywiście ukrywać, po której stronie konfliktu lokują emocje i zaangażowanie. Schlafly reprezentuje konformizm jako jedną z dostępnych (i ostatecznie – mało satysfakcjonujących) opcji zagospodarowania uniwersalnej potrzeby aktywnego bycia w świecie, którą patriarchalny system ról i norm zamknął w ciasnej przestrzeni domu-rodziny-kościoła. Scena w Kongresie, skarykaturowana na początku niniejszego tekstu, to w „Mrs. America” moment emocjonalnego przełomu – bohaterka, wybitna znawczyni tematyki obrony narodowej, w roli ekspertki zostaje nie tylko ostentacyjnie zignorowana, ale dodatkowo upokorzona za pomocą oręża notatnikowego. Schlafly nie przechodzi jednak do ofensywy, tłumi odruch buntu i zaczyna grać w grę podyktowaną samczą potrzebą omnipotencji. Rezygnuje z „męskiego tematu” na rzecz „kwestii kobiecej” – sprzeciwu wobec poprawki do amerykańskiej konstytucji nakazującej równouprawnienie płci – bo tylko w ten sposób może ominąć betonowe ego kongresmenów i na chwilę przejąć kontrolę nad teatrem historii. Czas na zaangażowanie był rzeczywiście wyjątkowy, bo na początku lat 70., po blisko pięćdziesięciu latach przerwy, Equality Rights Amendment wróciła na wokandę jako jeden z głównych postulatów feministek drugiej fali – z inspiracji starszej o dekadę „Mistyki kobiecości” Betty Friedan i z kwestią pracy reprodukcyjnej na rewolucyjnych sztandarach. W 1971 roku ERA zyskała poparcie w Izbie Reprezentantów i Senacie (i to ze strony zarówno demokratów, jak i republikanów), co uruchomiło proces ratyfikacji w poszczególnych stanach. Kampanię pro-ERA współprowadziły między innymi Friedan, Gloria Steinem, Bella Abzug, Shirley Chisolm i Jill Ruckelshaus, odnosząc na początku spektakularne sukcesy – poprawkę ratyfikowało 35 stanów na 38 wymaganych do sfinalizowania całej procedury. Dopiero wejście na scenę osobowości tak wyrazistej i zdeterminowanej, jak Phyllis Schlafly, zaczęło przechylać szalę zwycięstwa na korzyść przeciwniczek i przeciwników zmian w konstytucji. Ostatecznie poprawka wylądowała w szufladzie, w której (o ironio!) tkwi nieprzerwanie aż do dzisiaj.

„Mrs. America” nie jest zatem, jak mogłoby się wydawać po lekturze tych kilku akapitów, serialem biograficznym, ale czymś na kształt fabularnej rekonstrukcji batalii o ERA (chociaż z Schlafly jako postacią centralną i spajającą wszystkie epizody). Każdy odcinek oddaje głos innej aktywistce – obok walecznej, zrzędliwej Friedan (Tracey Ullman) mamy wyciszoną, czasami irytująco flegmatyczną Steinem (Rose Byrne), a kontrapunktem dla dylematów Chisolm (Uzo Aduba), pierwszej czarnej kandydatki na urząd prezydenta, jest mozolne wykuwanie idei intersekcjonalizmu, którą w filmie reprezentuje lesbijka i współzałożycielka NBFO (National Black Feminist Organization) Margaret Sloan-Hunter (Bria Henderson). Ta wielogłosowość, mimo nieuniknionej skrótowości formatu telewizyjnego, działa zaskakująco dobrze – również dlatego, że nie ucieka i nie chowa pod dywan wewnętrznych tarć, antypatii i konfliktów ideologicznych. Życie ruchu feministycznego to w zasadzie nieustający agon: cel jest jeden, ale punkty dojścia, typy wrażliwości i doświadczenia formacyjne działaczek są na tyle zróżnicowane, że ujęte klamrą dziewięciu 45-minutowych odcinków, przypominają raczej wieżę Babel niż Kongres Kobiet. Jej podstawą jest tyleż starożytny, co politycznie fundamentalny spór o strategię działania – wybrać pragmatyzm czy wierność ideałom? Iść na kompromis i zawrzeć taktyczne sojusze czy nie ustępować ani na krok? Znamy te dylematy aż nazbyt dobrze – z własnego lewicowego podwórka, z globalnych i lokalnych bojów o emancypację grup uciskanych, która nadal trwa i będzie trwała prawdopodobnie jeszcze wiele lat. Nothing changes.

Dlatego, chcąc nie chcąc, „Mrs. America” będzie czytana jako opowieść o dniu dzisiejszym, tylko dla niepoznaki przebrana w szaty fikcji historycznej. Niby jest to rzecz o przemianie, a tak naprawdę – o trwaniu. Nie o wytrwałości, bardziej o niezmienności starych obrazów świata i strategii kreowania rzeczywistości. Niezmienne pozostają manipulacja i naginanie faktów jako skuteczna praktyka polityczna, którą – cierpiąc chyba na jakąś formę społecznej amnezji – nazywamy dzisiaj postprawdą i fake newsem. Schlafly była mistrzynią takiej demagogicznej retoryki, przekonując Amerykanki, że rola gospodyni domowej i utrzymanki męża to w istocie kobiecy przywilej, a ERA przyniesie koniec alimentów, wspólne toalety oraz masowy eksodus córek na wojnę w Wietnamie. Pachnie na kilometr Donaldem Trumpem,  innymi słowy, pełną akceptacją samczych reguł gry: ważne, żeby mówić dużo, mówić wszystko i nie wahać się bić we wroga na każdym możliwym froncie. Jeśli nasze tezy mają się nijak do faktów – tym gorzej dla faktów.

Schlafly – kobieta przytłoczona patriarchalnym reżimem; oraz Schlafly – bezwzględna polityczka działająca na szkodę kobiet. Oba te obrazy są zgodne z prawdą, oba są też uczciwe jako budulec mocnej serialowej formy. Nieuczciwy jest natomiast triumf tego ostatniego w realnym życiu. Schlafly dołożyła cegiełkę do budowy świata legitymizującego prawicową demagogię jako „normalną politykę”. Była fanatyczką i mistyfikatorką, nie bohaterką. I tak też powinna zostać zapamiętana.

 

„Mrs. America”
twórczyni: Dahvi Waller
Hulu / FX
dostępny na HBO GO