Archiwum
12.11.2019

Harcerze, wuefiści, melancholicy

Mateusz Witkowski
Muzyka

Dwadzieścia lat „Miłości w czasach popkultury” Myslovitz

Artur Rojek, zapytany dekadę temu o tytuł albumu „Miłość w czasach popkultury”, odpowiedział: „Intrygował. Nic więcej”. Podobnie jest z samym Myslovitz: to zespół, który nigdy nie silił się na nadmierny intelektualizm, raczej uwodził prostotą i nienachalną lirycznością. Niedawno minęło dwadzieścia lat od premiery najpopularniejszej płyty w karierze grupy.

Fakty i mity

Jeżeli Cool Kids of Death, o których pisałem niedawno, ewokowali rock’n’rollowy mit chłopaków z nizin wdzierających się szturmem na branżowy bankiet, Myslovitz wydawali się go w pełni uosabiać. To przecież historia, jakie wszyscy kochamy: epoka transformacji, niewielkie, duszne miasteczko, amatorzy pochodzący z klasy robotniczej oraz śmiała próba tchnięcia nowego ducha w młodą, ale już sytą i skostniałą scenę rockową.

Faktografia, jak to w wypadku mitów bywa, jest drugorzędna – w rzeczywistości Mysłowice liczyły na początku lat 90. ponad 93 tysiące mieszkańców; jedynym górnikiem w składzie był perkusista Wojciech „Lala” Kuderski; zmiana muzycznej warty opierała się na zmyślnym papugowaniu mieszkających na Wyspach kolegów i koleżanek po fachu. Nie ulega jednak wątpliwości, że gdy nasi bohaterowie rozpoczynali w 1992 roku swoją karierę (posługując się początkowo nazwą The Freshmen), górnośląskie miasto zasługiwało na miano ze wszech miar peryferyjnego – oddalonego od stołecznej centrali, anonimowego i pogrążającego się w (po)transformacyjnej stagnacji. Nie było, jak chcieli później rozmiłowani w kliszach dziennikarze muzyczni, lokalnym wariantem Manchesteru – przemysłową metropolią, gdzie robotniczy rodowód wchodzi w dialog z twórczym duchem, co skutkuje narodzinami nowych nurtów i języków muzycznych. Było prowincjonalnym ośrodkiem, z jakichś powodów zamieszkiwanym przez pasjonatów niezbyt popularnych na naszym gruncie brzmień. Aby w pełni zrozumieć rodowód Rojka i spółki, musimy udać się na krótką wycieczkę krajoznawczą i poznać Marka „Dżałówę” Jalowieckiego.

Zmiana paradygmatu

W pierwszej połowie lat 90. mało kto zaprzątał sobie głowę geograficzno-kulturowymi niuansami: Zachód znaczył tyle, co Stany Zjednoczone. Dużą rolę w ugruntowaniu tego poglądu odegrały rodzime stację telewizyjne sprowadzające na masową skalę towar z drugiej ręki: seriale popularne za oceanem w poprzedniej dekadzie (wszak polskie najntisy to zachodnie ejtisy). Wzdychaliśmy więc do wielkiej Ameryki, projektując jej rozmaite wizje i próbując mechanicznie wkomponować ją w nasz krajobraz. Doniosłym przykładem owej praktyki jest choćby nagrywany w okolicach Kłodzka serial „WOW”, w którym bohaterowie, funkcjonujący w nieokreślonej, acz na pewno zachodniej przestrzeni, posługują się imionami takimi jak Jim, Kate czy Mat.

Nic dziwnego, że sytuacja ta znalazła swoje odbicie w głównym nurcie muzyki rozrywkowej: po krótkim okresie przejściowym (czy ktoś pamięta jeszcze Tamerlane?) nastała epoka przesterów i masywnych riffów na Seattle’owską modłę – o czym świadczy między innymi ogromna popularność grupy Hey (ich debiut „Fire” rozszedł się do dziś w liczbie 200 tys. egzemplarzy).

„Dżałówie”, lokalnemu artyście-oryginałowi, bardziej atrakcyjny niż „sztandar usiany gwiazdami” wydawał się Union Jack. Jałowiecki dość szybko zaraził mysłowickie środowisko swoim zamiłowaniem do brytyjskiej muzyki: od The Smiths, przez The Jesus and Mary Chain, po Wedding Present. Duży wpływ na popularyzację wspomnianych wzorców miała jego działalność artystyczna. Zespół Generał Stilwell, którego był liderem, cieszył się statusem lokalnym herosów – stawiających na nieoczywistą, nieco sofistykowaną piosenkowość, daleką od testosteronowego patosu Artura Gadowskiego i IRA.

Młodzi adepci sztuk brytyjskich z czasem postanowili wyruszyć w samotne poszukiwania. W roku 1994 The Freshmen, zespół Artura Rojka, Wojtka Powagi i braci Kuderskich, zajął drugie miejsce w zorganizowanym w Częstochowie przeglądzie „Garaż ’94”. Traf chciał, że ich demo zgłoszeniowe trafiło do Pawła „Józka” Jóźwickiego z MJM Music. I w ten prosty sposób Myslovitz* stało się pierwszym reprezentantem miejscowej sceny, który mógł poszczycić się profesjonalnym kontraktem nagraniowym.

Polski britpop?

Debiutancki album z 1995 roku, zatytułowany po prostu „Myslovitz”, został zarejestrowany w Studiu Radia Łódź. Działo się to pod czujnym okiem Iana Harrisa, który miał wówczas w swoim CV współpracę z tuzami w rodzaju Joy Division, UK Subs i Exploited. Płyta, na której mysłowiczanie połączyli shoegazowe wątki z pop rockiem i hałaśliwą psychodelią spod znaku Velvet Underground, nie zdołała osiągnąć sukcesu komercyjnego i rozeszła się w – niskiej jak na tamte czasy – liczbie 10 tysięcy egzemplarzy. Została jednak dobrze przyjęta przez krytykę, o czym świadczą choćby przychylne recenzje w „Brumie”, „Teraz Rock!” czy „Gazecie Wyborczej”. Zapewniła również zespołowi nominację do Fryderyka w kategorii Fonograficzny debiut roku (statuetka trafiła jednak do Edyty Górniak).

Rok później, już pod skrzydłami Sony Music, grupa (w składzie poszerzonym o Przemka Myszora, gitarzystę i klawiszowca) wydała „Sun Machine” – zawierające między innymi wielkie przeboje, takie jak „Peggy Brown” (autorem piosenki jest, notabene, wspomniany Dżałówa) i „Z twarzą Marylin Monroe”, przywodzące na myśl rodzimy big beat (na albumie znajdziemy również cover „Historii jednej znajomości”, utworu Czerwonych Gitar).

Te subtelne nawiązania do tradycji polskiej muzyki rozrywkowej na niewiele się zdały – łatka polskich britpopowców (sic!) już wcześniej przylgnęła do zespołu na dobre. Pewną „winę” ponosiły w tym wypadku działania promocyjne związane z debiutanckim „Myslovitz”. Część dziennikarzy otrzymała wraz z płytą ulotkę informacyjną zatytułowaną „Beatlemania czy psychodelia?”, w której padały nazwy grup Suede i Oasis. Sam zespół raczej odżegnywał się od tego typu rozpoznań. Chętnie składał hołdy swoim brytyjskim ulubieńcom – na wydanej w 1997 roku płycie „Z rozmyślań przy śniadaniu” pojawił się utwór „James, radiogłowi i żuk z rewolwerem” – wskazywał przy tym, że zestaw inspiracji nie kończy się bynajmniej na kilku modnych kapelach z lat 90.

Sam „polski britpop”, abstrahując od zawartej w tym określeniu sprzeczności, wydawał się projektem niemożliwym do zrealizowania. Jeden z najistotniejszych muzycznych nurtów tamtej dekady stanowił bezpośrednią odpowiedź na gwałtowną amerykanizację kultury (w tym: ekspansję muzyki grunge), która nie oszczędziła nawet tak silnych gospodarczo i kulturowo ośrodków jak Wielka Brytania. Britpop, jako część szerszego trendu Cool Britania, mówił wprost: zobaczcie – to, co mamy u siebie, też jest warte uwagi. Cobainowską posępność i wściekłość zastąpić miały melodyjność, przebojowość i zwrot w stronę wyspiarskiej popowej spuścizny ze wskazaniem na lata 60. – obok oczekiwanych w tym wypadku The Beatles warto wskazać choćby na znakomitych The Kinks. Nowy nurt był więc zjawiskiem z gruntu konserwatywnym, stanowił pewien rodzaj reakcji obronnej, która pozwala zachować tożsamość. „Reakcyjność” britpopu łatwo dostrzec również w zestawieniu z poprzedzającymi go zjawiskami o manchesterskiej prowieniencji. Początek lat 90. to przecież rozkwit kultury rave, którego zapowiedź stanowiły taneczno-rockowe mariaże opatrzone etykietkami baggy lub „Madchester”.

Muzyka Myslovitz nie stanowiła w żadnym wypadku kulturowego oręża, nie celebrowała lokalności, wydawała się doskonale uniwersalna. To samo tyczy się zresztą tematyki tekstów i ich jakości estetycznych. Rojek i spółka rzadko przekraczali zaklęty krąg abstrakcyjnych, popowych tematów, takich jak dojrzewanie („Z twarzą Marylin Monroe”), wyobcowanie młodej jednostki („Papierowe skrzydła”, „Bunt szesnastolatki”) czy miłosne rozczarowania („Peggy Brown”, „Krótka piosenka o miłości”). Wersy ze „Zgonu” – dotyczące „tłumu murarzy”, który rozpłynie się w „rozgrzanych łóżkach swoich żon” – traktować należy raczej jako niezamierzenie Brechtowską impresję, a nie wyraz zaangażowania społecznego (o które zresztą moglibyśmy mysłowiczan podejrzewać).

Zaklęty krąg „miłość-tęsknota-złość” bywał czasem przekraczany na rzecz filmowych nawiązań – jak niedzisiejsze wydają się dziś kontrowersje związane z piosenką „To nie był film” – czy dość abstrakcyjne, poetycko niezborne narracje w rodzaju „Scenariusza dla moich sąsiadów” (o co chodzi z tą „kanapką”?).

Sam album „Z rozmyślań przy śniadaniu”, z którego pochodzą dwa wymienione wyżej utwory, mimo częstej radiowej rotacji okazał się porażką pod względem komercyjnym i nadwątlił wiarę wytwórni w zadowalające zyski z twórczości mysłowiczan. Szefowie Sony Music Polska nie mieli wówczas pojęcia, że już za chwilę Myslovitz nagra jeden z najpopularniejszych i najlepiej sprzedających się albumów lat 90.

Sport drużynowy

To kolejna z opowieści, które kochamy: oto zespół rockowy, skonfliktowany z menedżerem i wytwórnią, staje przed ostatnią szansą, by odnieść wielki krajowy sukces. Stawka jest wysoka. Jeżeli się nie uda, być może trzeba będzie zrezygnować z marzeń o dalszej muzycznej karierze i wrócić do codzienności – w wypadku Artura Rojka w grę wchodzi powrót do zawodu nauczyciela wychowania fizycznego.

Członkowie Myslovitz, wzorem wielu słynnych pisarzy i pisarek, postanowili odizolować się od świata zewnętrznego i dopracować oraz nagrać nowy materiał w domu znajomego znajdującym się w Ujsołach koło Żywca. Tu dał o sobie znać kolejny z czynników, który zapewnił grupie tak ogromną przychylność słuchaczy: kolektywność całego przedsięwzięcia. Rojek i spółka uosabiali kolejny z rockowych mitów, byli zespołem uniwersalnym, acz „chłopackim”, w bezpretensjonalnym i nieopresyjnym tego słowa znaczeniu. Grupą dobrych kumpli, którzy nie meczą się swoim towarzystwem nawet wówczas, gdy sytuacja zmusza ich do spędzania wspólnie całych tygodni. Na dowód wystarczy wspomnieć o drużynowym charakterze całego procesu twórczego: za muzykę i teksty odpowiadało zwykle kilku członków. À propos drużynowości: byli przy tym zespołem nieco harcerskim, delikatnym w swym poczynaniach – jeżeli z pokoju hotelowego, w którym przebywali, wypadłby telewizor, to na pewno stałoby się to przez przypadek (potem na pewno poprosiliby o fakturę i zwrócili odpowiednią kwotę). Jak wspomina w biografii grupy – „Życie to surfing” autorstwa Leszka Gnoińskiego – gitarzysta Wojciech Powaga: „[…] cała wieś myślała, że szatany przyjechały nagrywać płytę. Dopiero gdy w niedzielę pojechaliśmy z Lalą do kościoła, to przestali gadać”.

To wszystko sprawiało, że cieszyli się sympatią różnych pokoleń słuchaczy: charyzma i intrygująca niemalże-androgyniczność Rojka intrygowały nastolatków, melancholia przenikająca dokonania oraz skromność członków grupy wzruszała rodziców. Wreszcie: prostota wypowiedzi oraz koślawa poetyczność tekstów piosenek wykluczała jakikolwiek intelektualny dystans, sprawiała, że można było myśleć o nich jak o „naszych chłopakach”.

Czas spędzony w Ujsołach okazał się bardzo twórczy. Wśród przygotowanych i nagranych w dwa tygodnie utworów znalazła się między innymi „Długość dźwięku samotności”. Mało brakowało, aby największy przebój grupy, skomponowany w dużej mierze przez Jacka Kuderskiego, nie trafił na płytę – na szczęście dla zespołu basista wykazał się wówczas ogromną siłą perswazji. Podobnie było z postbritpopowymi „Chłopcami”, które – wbrew woli wytwórni – zostały rzutem na taśmę włączone do ostatecznej wersji płyty przez menedżera Macieja Pilarczyka.

Całość materiału zatytułowanego „Miłość w czasach popkultury” niespecjalnie przypadła ponoć do gustu przedstawicielom Sony Music Polska – choć Małgorzata Maliszewska, ówczesna szefowa wytwórni, poproszona kilka lat później o opinię w tej sprawie, stanowczo zaprzeczała.

Brakujące ogniwo

Nic dziwnego. Album spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem ze strony krytyków oraz słuchaczy i sprzedał się w liczbie 120 tysięcy egzemplarzy. (Nie przeszkodziła nawet kuriozalna okładka autorstwa Ryszarda Horowitza). Wspomniana wcześniej melancholijna piosenka o wyobcowaniu, z tytułem podebranym z „Wierności w stereo” Nicka Hornby’ego, długo okupowała pierwsze miejsca list przebojów, a w ślad za nią szli przecież nośni „Chłopcy” z zapamiętywalnym hookiem wokalnym refrenu, retropopowa akustyczna ballada „My” oraz „Dla ciebie” z rozbudowanym teledyskiem Krzysztofa Pawłowskiego nawiązującym do kina grozy i postaci Nosferatu.

Powyżej wymieniłem wszystkie cztery single promujące album – w rzeczywistości jednak mamy do czynienia z zestawem utworów, z których niemal każdy aspiruje do miana poprockowego hymnu. To przede wszystkim płyta wielkich refrenów, by wspomnieć choćby o „Peggy Sue nie wyszła za mąż”, eksplodującym z nagła „Gdzieś” czy emocjonalnym (a może po prostu: emo?) „Alexandrze”. A zarazem to płyta, na której poza obowiązkową brytyjszczyzną znajdziemy też nawiązania do gitarowej „głównonurtowej alternatywy” w rodzaju The Smashing Pumpkins lub kanoniczny schemat „cicho-głośno-cicho” spopularyzowany przez Pixies, a następnie ich akolitów – Nirvanę. Paradoksalnie lub nie, najsłabiej na płycie wypada Gallagherowski utwór tytułowy, w którym zespół raczy nas dość toporną krytyką współczesności.

Poza tym dominują jednak wątki intymne, dające się streścić w prostej opozycji: miłość – rozczarowania z nią związane. A to wszystko podane w dość precyzyjnej pod względem rzemieślniczym formie (słychać, że przez kilka lat kariery panowie znacznie rozwinęli swój warsztat aranżacyjny), która koresponduje z ówczesnymi trendami w muzyce gitarowej, a zarazem jest w niej coś absolutnie swojskiego, lokalnego. Wszak nośność tych utworów skutkowała nie tylko koncertowymi „singalongs”, ale i ogniskowymi recitalami – w gruncie rzeczy mamy do czynienia z prostymi, tradycyjnymi piosenkami. Polski britpop? Raczej brakujące ogniwo między big beatem, juwenaliowym rockiem i alternatywnymi eksperymentami.

Podbój Europy i odwrót

W 2002 roku na rynek trafiła znacznie bardziej melancholijna, choć niepozbawiona hitów w rodzaju „Sprzedawców marzeń” czy protocoachingowego „Acidland”, płyta „Korova Milky Bar”. Szacunek i rozpoznawalność na krajowym poletku nie wystarczyły już jednak zespołowi. Rozpoczął się zakrojony na pięć lat plan podboju Europy.

Dzięki wsparciu Anny Marzec i Henry’ego McGroggana zespół rozpoczyna koncerty u boku Simple Minds, zalicza również występy na słynnych festiwalach takich jak Montreux, Pukkelpop czy T in the Park. W trakcie podróży po Starym Kontynencie Myslovitz otrzymują też szansę występu w roli supportu Iggy’ego Popa.

Jasne staje się, że aby pójść za ciosem, grupa powinna wydać album anglojęzyczny. W 2003 roku swoją premierę ma płyta zatytułowana… „Korova Milky Bar”, która zawiera większość utworów z wersji polskojęzycznej oraz kilka wybranych piosenek z „Miłości w czasach popkultury”. Nowe wydawnictwo promuje singiel „Sound of Solitude”, czyli nowa wersja „Długości dźwięku samotności”, której towarzyszy teledysk w reżyserii słynnego operatora Janusza Kamińskiego. Klip otrzymuje w MTV status „Network Priority”, co znacznie zwiększyło częstotliwość emisji. Wspomniana płyta ukazuje się w 23 krajach. Na liście brakuje jednak Wielkiej Brytanii. Jak czytamy w książce Gnoińskiego:

Tam „Korovy Milky Bar” po prostu nikt nie chciał. Polski EMI w odpowiedzi na swoją propozycję usłyszał, że na Wyspach działają tysiące podobnych zespołów i nie będą lansować akurat kapeli z Polski.

Album rozszedł się w mało zadowalającym nakładzie 20 tysięcy egzemplarzy. Co prawda zespołowi udało się zdobyć dość liczną grupę fanów ze Szwajcarii i Turcji, nijak miało się to jednak do zaplanowanego podboju kontynentu. Do tego dochodziły wewnętrzne tarcia oraz zbyt małe wsparcie ze strony wytwórni (w międzyczasie grupa opuściła Sony na rzecz EMI). W 2004 roku, na dwa lata przed planowaną finalizacją przedsięwzięcia o nazwie „kariera zagraniczna”, zespół (ze wskazaniem na Artura Rojka) zdecydował się wrócić na krajowe podwórko.

W tym samym roku ukazał się album „Skalary, mieczyki, neonki”, na którym przeważał instrumentalny, improwizowany materiał zarejestrowany w trakcie pracy nad „Korovą”. W 2006 roku premierę miał całkiem udany longplay „Happiness is Easy”, natomiast aż pięć lat później płyta „Nieważne, jak wysoko jesteśmy…”. Jak się okazało, było to ostatnie wydawnictwo Myslovitz nagrane z udziałem Artura Rojka. Wokalista postanowił skupić się na pracy przy zainicjowanym lata wcześniej OFF Festivalu oraz na twórczości solowej.

A co z „Miłością w czasach popkultury”? Pozostaje pocztówką z czasów, gdy ramówka komercyjnych rozgłośni nie była uzależniona wyłącznie od robota liczącego BPM-y. Z czasów, gdy alternatywno-popowe składy promowane przez duże media bywały ekscytujące. Z czasów, gdy w głównym nurcie było nieco miejsca na umiarkowaną spontaniczność i inkluzywność. Z czasów, gdy polskie grupy poprockowe potrafiły pisać refreny. I tak dalej.

Piszę o Myslovitz w tonie nieco epitafijnym, a przecież zespół dalej istnieje, koncertuje, czasem nagrywa – od 2012 roku występowało w nim aż trzech wokalistów: Michał Kowalonek, Łukasz Lańczyk, a aktualnie Mateusz Parzymięso. Wiemy chyba jednak, że historie takie jak opisywana powyżej, nie lubią się powtarzać.