Archiwum
16.08.2016

Go to Hel!

Michał Piepiórka
Film

Na początku filmu jeden z głównych bohaterów mówi, że symbolizm nie istnieje. Ale kto by wierzył powieściopisarzowi? Ten jest Amerykaninem, który przyjechał na Półwysep Helski, by odnaleźć inspirację do napisania nowej książki. W taki sposób rozpoczyna się „Hel”, podpisany przez dwójkę twórców-debiutantów: Katję Priwieziencew i Pawła Tarasiewicza. Młodzi reżyserzy zapraszają widzów do kurortu poza sezonem, niepokojąco przypominającego amerykańskie peryferia, które często są scenerią przerażających wypadków.

Scenariusz „Helu” oparto na kilku postaciach: amerykańskim pisarzu, stróżu kempingu, miejscowym komendancie i dwóch striptizerkach. Tocząca się między nimi gra w prawdę i fałsz przestaje być zabawą, gdy na pobliskiej stacji benzynowej dochodzi do morderstwa. To nie jest jednak kryminał – twórcy czerpali raczej ze wzorców thrillera. Nietrudno doszukać się inspiracji Lynchem czy Kubrickiem, choć „Helowi” najbliżej do nieco zapomnianego filmu polskiego z lat 90. – „Billboardu” Łukasza Zadrzyńskiego. Właśnie o tym obrazie, chyba jako pierwszym z rodzimego podwórka, mówiono, że kopiuje modny styl twórcy „Zagubionej autostrady”. Zadrzyński robił to tak nieudolnie, że nawiązania do kina Lyncha nazwano marnym naśladownictwem. Jeżeli prawie dwie dekady temu kopiowanie rozpoznawalnego stylu traktowano jako epigoństwo, to co można powiedzieć o filmie, który robi to współcześnie i to na dodatek bez absurdalnego humoru i bezpretensjonalności „Billboardu”? Powiedzieć, że „Hel” to spóźnione dziecko mrocznego postmodernizmu, to za mało. To marna kopia kopii, podła podróbka, którą próbuje się nam wcisnąć jako cenny oryginał. Co poszło nie tak?

Trzeba oddać twórcom, że umieścili w filmie kilka ciekawych pomysłów, które faktycznie mogłyby się stać intrygującym punktem wyjścia dla mrożącego krew w żyłach, a przy tym stylowego thrillera. Jest kurort po sezonie, jest dziwny nieznajomy parający się wymyślaniem historii, jest w końcu młody chłopak oferujący przyjezdnym badanie wariografem. Z tych elementów można byłoby skonstruować wciągającą historię rozgrywającą się na styku rzeczywistości i fikcji, gdzie prawda i prawdomówność stanowią o życiu i śmierci. Niestety Priwieziencew i Tarasiewicz nie wykorzystali drzemiącego w projekcie potencjału. Można odnieść wrażenie, że twórcy wpadli na kilka wstępnych pomysłów, które brzmiały obiecująco i stwierdzili, że jakoś to będzie – przecież wystarczy wymyślone wątki odpowiednio ze sobą połączyć. Fakt, trzeba – lecz autorzy nie mieli pomysłu na całość. Wspomniane elementy okazały się jedynie ozdobnikami sugerującymi, że pod opowiadaną historią kryje się coś obiecującego.

To wszystko jednak pozory. „Hel” to idealny reprezentant kina epoki Instagrama. Nie ma niczego ciekawego do pokazania, więc żongluje efektownymi filtrami, by zatuszować braki. Samej warstwie wizualnej trudno cokolwiek zarzucić. Została starannie przemyślana, technicznie wypadła bardzo dobrze – wiarygodnie oddaje klimat początku lat 90., kiedy toczy się akcja filmu. Twórcy symulują korzystanie z taśmy celuloidowej słabej jakości, umieszczają również czarno-białe zdjęcia kręcone z ręki, kuszą neonowymi światłami, kolorowymi barwami lunaparku czy glitchami kaset wideo. Ten efektowny kolaż stylów, technologii i wizualnych zapożyczeń nie ma jednak w filmie żadnej funkcji – jest błyskotką w rękach zafascynowanego możliwościami medium dziecka. Patchworkowe obrazy miały wprowadzić widzów w stan niepokoju, wskazywać na niekoherencję skonstruowanej rzeczywistości, wielopoziomowość opowiadanej historii i wielość erudycyjnych nawiązań. Sztuka ta udałaby się, gdyby za warstwą wizualną poszły narracyjna złożoność i wielowątkowość fabuły. Tych jednak próżno szukać.

Snuta przez twórców opowieść jest w rzeczywistości niezmiernie prosta, wręcz banalna i nieciekawa, ubarwiana jedynie nietypowymi ujęciami. Jest zabójstwo i kilka postaci, które podejrzewają się nawzajem. Reszta to didaskalia – wzajemne przeszukiwanie kempingowych przyczep, godziny spędzane przez bohaterów w podłym barze, dni przesiedziane przez amerykańskiego pisarza przed oldskulową maszyną do pisania, setki czczych rozmów i litry wypitego alkoholu. Ten fabularny bełkot zmierza ku jeszcze bardziej niedorzecznemu zakończeniu, które zamiast szokować, co z pewnością było zamiarem autorów, konfuduje swoją absurdalnością. Właśnie finał tej opowiastki wskazuje na wszelkie wady filmu – scenariuszową niekonsekwencję, brak pomysłu na złożenie kilku wątków w jedną historię i myślową płytkość. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że zawiódł scenariusz, ale to nie byłaby cała prawda. Podobnie nienajlepsza okazała się reżyseria. Złych i nieświadomie sztucznych dialogów nie uratowali aktorzy, a jedną z głównych ról zagrał przecież Marcin Kowalczyk, należący do grona najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia. Rozmowy między bohaterami dodatkowo pogrążają tę produkcję w oceanie nieudolności.

Jeżeli rzeczywiście symbolizm nie istnieje, jak przekonuje nas na samym początku filmu amerykański pisarz, to nie ma również znaczeń. I o tym mnie akurat przekonano. Pod efektownymi, kolorowymi i różnorodnymi obrazami, którymi kusi „Hel”, nie skrywa się żaden sens. Idź pan w diabły z takim kinem!

„Hel”
reż. Katia Priwieziencew i Paweł Tarasiewicz
premiera: 5.08.2016