Archiwum
15.03.2019

Od czasu do czasu widuję Jarka Maka na koncertach – w Uchu, B90, Minus Jeden – aż w końcu umawiamy się na wywiad w Desdemonie. Docieram parę minut przed czasem i podsłuchuję, jak jakiś metal zwierza się przyjaciółce z rozstania. Zdaje się, że niedługo będzie singlem. Po chwili zjawia się druga dziewczyna, pocieszając go już od progu. A my zaczynamy od tego, że w najbliższym czasie trzeba zacisnąć pasa.

 

Filip Szałasek: Powiedzmy, że nie wrócisz do tej roboty – a to była twoja stała praca, podstawa egzystencji – utrzymasz się z organizacji koncertów?

Jarosław Mak: No co ty, wychodzę na zero. To jest robione bardziej pasjonacko.

F.S.: A szukasz jakichś dofinansowań, wypełniasz wnioski?

J.M.: Ze swojej kieszonki biorę.

F.S.: Ostatnio rozmawiałem z Marcinem Dymiterem, który pojechał do Wrocławia z wystawą „Polish Soundscapes” i odniósł tam spory sukces, nie tylko frekwencyjny, a w Gdańsku na tę samą imprezę przyszło pięć osób. Staram się zorientować w – szumnie mówiąc – świecie kuratorstwa muzycznego i… Co się stało? Kiedyś było lepiej?

J.M.: Było lepiej. Z jednej strony w latach 90. koncertów było mniej, nie było przesytu (w dobrym tego słowa znaczeniu), ale z drugiej strony zauważyłem, że ludzie nigdzie nie wychodzą w tygodniu, bo na drugi dzień do pracy i nie mogą napić się piwa. Czyli co: teraz koncert jest przystawką do picia?

F.S.: W Gdańsku świątek piątek czy niedziela wszystko pozajmowane. Ludzie piją kawy, piją piwo, obiad za stówę. Konsumpcja jest, ale nikomu nie przychodzi do głowy, żeby za ułamek tej kasy lub za darmo pójść na koncert albo imprezę kulturalną.

J.M.: Któryś zespół – nie pamiętam który – opowiadał mi taką historię. Grali w jednym mieście, w dwupoziomowym klubie à la Desdemona, koncert na dole. Nikt nie przyszedł, ale dobra – mówią –zagramy za darmo, więc niech personel zaprosi tych, co siedzą na górze. Nikt nie zszedł. No i Boże, powiedz mi, dlaczego? Ja nie kumam.

F.S.: Nie wiem właśnie.

J.M.: Jak muzyka jest wymagająca, to już w ogóle nie ma na co liczyć. Teraz mnie rozpieprza fala trybutów. Wszędzie grają covery. W sylwestra oglądaliśmy z przyjaciółką, co dzieje się w różnych miastach. Katowice – wykonawca robi cover. Kraków – cover. Poznań – cover. W końcu ona pyta: czy my w Polsce nie mamy, kurwa, własnego repertuaru? Nikt im nie pisze tekstów? Nie ma Jacków Cyganów? Ostatnio widuję plakaty w autobusach: trybuty w Ergo Arenie, w B90 festiwal trybutów i kapele waliły Alice in Chains albo Toola. Czy to jest europejski odpowiednik japońskiego karaoke?

F.S.: Ludzie chodzą na to, co już znają.

J.M.: Tak, ale jak byłem młody, zawsze poszukiwałem czegoś nowego. Jak w coś wchodziłem, to starałem się od podszewki posłuchać, zobaczyć, żeby wiedzieć. Byłem zawsze głodny i ciekawy nowych brzmień. Zostało mi to do dziś.

F.S.: Kiedy byłem w liceum – powiedzmy, jakieś piętnaście lat temu – to szukaliśmy, ściągaliśmy przez modem jeden album miesięcznie i się jaraliśmy. Może więc: odkąd wszedł szybki internet?

J.M.: Ja byłem zafascynowany już, kiedy internet w ogóle wszedł. Mogłeś sobie siedzieć, ściągać, powiedzmy, punkową scenę Indonezji i to od lat 60.–70. aż do teraz. Wcześniej dowiadywałem się o takich rzeczach z katalogów wytwórni. Potem był Soulseek i dzięki niemu na przykład mogłem się zagłębić w wczesną scenę stonerową. Dla mnie internet był głównie źródłem informacji.

F.S.: Dla mnie też i może zjebaliśmy. Może ludzie siedzieli na czatach, ogłoszenia dawali, zarabiali pieniądze.

J.M.: Teraz sobie wybierasz, słuchasz próbek. A ja wysyłałem do Stanów dolary w kopertach i czekałem na płyty po dwa–trzy miesiące. Płyty kupowałem w ciemno. Sugerowałem się opisami z katalogów labeli.

F.S.: Byłeś ostatnio w Minus Jeden na Barskim i wciąż przychodzą ci sami ludzie, te dwadzieścia osób. To jest jedyne miejsce w Gdańsku poza Kolonią Artystów, gdzie dzieje się coś eksperymentalnego. Mi się wydawało, że jest publiczność na takie rzeczy, ale okazuje się, że nie.

J.M.: A teraz z Uchem jest problem. Gdynia, która ma ogromny potencjał, nie ma porządnego klubu, gdzie mogłaby się rozwijać kultura muzyczna. Ucho to jest klub z tradycjami. Kojarzony z miastem. I on ma się po prostu rozpierdolić?!

F.S.: Wiesz, co tam będzie?

J.M.: Z tego, co wiem, to apartamenty dla Warszawy. Kupią i będą wynajmować. Kiedy zacząłem chodzić na koncerty w Desdemonie, przychodziło sporo osób, potem – coraz mniej. Gdy organizuję koncert, to poniżej osiemnastego roku życia wchodzisz za darmo. Nic na tym nie zarobię, ale mogę zyskać paru zajawkowiczów, którzy kiedyś przejmą pałeczkę.

F.S.: Za granicą coś działasz?

J.M.: Chciałbym, ale teraz mam problem z pracą i nic nie wiem. Planuję ogarnąć Niemcy i Czechy Mako Sice z Chicago. W Czechach wstępnie dogadałem się z Martinem z Roznova, który od lat 90. prowadzi oficynę Malaria z hardcore’owymi rzeczami. Wydał między innymi 7″ szczecińskiego Krzycz. Jest chętny. Kiedyś byłem tam na koncercie amerykańskiego zespołu E. Koncert w oldskulowym domu kultury, boazeria, wcielony rok ’85. Siedzi uśmiechnięty Czech i kasuje bilety. Żwirek i Muchomorek. Było nawet trochę ludzi. Fajna miejscówka.

F.S.: A marketingowo? Poza eventem na fejsie i pocztą pantoflową jest sens się starać?

J.M.: Plakaty. Krzysiek Wroński z Kiev Office narysował mi ostatnio dzieło sztuki. On robił ilustracje do drugiego tomu opowiadań Lovecrafta, którego jest ultrasem, a plakat wzorował na ołtarzu z kościoła darłowskiego. Jest Max Białystok z Królestwa; też coś zaprojektuje. Plakaty robi mi też moja dobra kumpela, Karolina Stanieczek, niezwykle uzdolniona artystka. Potem zasuwam do ksero, dwadzieścia kopii, i lecę po mieście z taśmą. Do Infoboksu idę, do Desdemony, do tego sklepiku z płytami, co byliśmy, potem do Vinyl Music i gdzieś na mieście. Przyczajony, bo to nielegalne.

F.S.: Niebezpieczna robota. A nie myślałeś może – masz przecież wszechstronne doświadczenie – żeby współpracować z jakąś instytucją kultury?

J.M.: Mam w planach starać się o jakąś dotację. Rozmawiam teraz z Gewaltem i chcieliby za koncert 300–400 euro. Napisałem im, że w takim razie mogę podesłać kontakt do kogoś z Ziemi, może oni mają budżet, bo ja robię DIY, za bramkę. Wyżywienie też sam zapewniam i śpicie u dobrych ludzi.

F.S.: A dobrze gotujesz?

J.M.: Jesień dziękowała mi ze sceny za hummus, to chyba coś znaczy.

F.S.: Jakbyś dostał hajs, to kogo byś zaprosił?

J.M.: Mógłbym na przykład skorzystać z kontaktów, które Mako Sica mają na scenie chicagowskiej, oni mnie tam zresztą polecają. Tam każdy wie, jaką wykonałem robotę na trasie z nimi. Jest tam masa zajebistych kapel. Marzy mi się, żeby chłopaki z Mako Siki wpadli na koncert do Gdyni z Hamidem Drake’em, z którym ostatnio nagrywali płytę. Ale to raczej mało realne, bo Hamid jest bardzo zajętym muzykiem. Pomarzyć można. Koncerty dają takie, że wszystkim by szczeny opadły.

 

 

F.S.: Nikt by nie przyszedł.

J.M.: Robię za swoje pieniądze i jeszcze staram się, żeby ceny były jak najniższe – trzy kapele za 15–20 złotych. To są dwa piwa. No, ale u mnie nie ma na przykład wpuszczania dziennikarzy za darmo. Kiedyś na jednym moim koncercie chciała wbić jakaś blogerka, ale mówię: nie, niech się dołoży do muzyki, którą niby się jara. I tak w środku sobie pierdolnie drina za pięć dych. Wpuszczam rodzinę, ludzi pomagających mi przy koncercie, chłopaków i dziewczyny wykonawców, młodych przed osiemnastką – chyba starczy.
Ja zawsze płacę za koncerty, a miałbym możliwość wchodzenia za darmo, bo sporą część organizują moi koledzy. Przykładem mogą być chłopaki z Kurws, którzy wpisali mnie na listę. Tu układ był zdrowy, bo obniżyli koszta organizatorowi i z uwagi na to poprosili o wpisanie paru osób na listę gości. W ten sposób załapałem się. Ale ogólnie płacę, bo wiem, ile to wszystko kosztuje zachodu.

F.S.: Może to festiwale przyczyniły się do tej rozjebki. Ludzie pójdą raz do roku na Openera albo Dni Muzyki Nowej, i odhaczone. Byłem zresztą na ostatnich Dniach i było średnio.

J.M.: Gas uratował?

F.S.: Gas tak, potem Hatis Noit. Było parę fajnych rzeczy. Wszystko rozumiem, ale nazwa festiwalu tak boleśnie odbiegała od tego, co tam zaprezentowano, że było to jednak trochę niesmaczne. Teraz organizujesz koncert Columbus Duo i Titanic Moon, tak? Trzy czwarte składu Ewy Braun. Mnie wystarczy.

J.M.: Staram się ściągać kapele z różnych bajek. Jakiś czas temu byli Trys Saulės, a po nich black metal, więc różna publika przychodzi. Taki mam system mieszania kapel. Nie podoba się? Zawsze można wyjść, i tak zapłaciłeś tyle, co za jeden koncert. Robiłem Tętno pulsu – kolesie z Lastryko plus Maciek Szkudlarek – czyli muzyka krautrockowa, takie plamy luźne na gitarce wycinał Artur Bieszke, potem AveCaesar wskoczył, ogień wycięli we dwóch i na koniec jeszcze wpadły w odwiedziny Ukryte Zalety Systemu i ich koledzy z Super Girl Romantic Boys z ekipą punkową, bo grali też akurat w Gdańsku w wegańskiej knajpie Avocado. Wszyscy fruwali pod sceną. Kończy się taki wieczór i masz satysfakcję, że nie poszło to na marne. Na Trys Saulės padł rekord: 103 osoby.

F.S.: No, w stosunku do tego, o czym mówimy, to był tłum.

J.M.: Ex-Ewa Braun może ściągnąć parę osób. Columbus Duo też, zwłaszcza że świetnie pokazali się na Space Feście, gdzie zagrali najlepszy koncert tego dnia. Wrzucili to zresztą na Bandcampa.

 

 

F.S.: Tak, na żywo wrażenia były jeszcze lepsze. Dawno nie widziałem ich w takiej formie.

J.M.: Tak, niech się trzymają krautu, to dobrze wychodzi. Znamy się ponad dwadzieścia lat, poznaliśmy się chyba na Hammerheadzie. Oni tam poznali Dymitera, a ja poznałem go w Warsie, w pociągu do Poznania. Jechali z żoną na Chumbawambę, a ja na Cows. I tak zacząłem chodzić na koncerty Ewki Braun, na przykład w Cyganerii. W Gdańsku na jednym ich koncercie była zadyma… To chyba Paweł Glinka organizował. Jego pierwszy koncert i od razu zęba stracił, skinheadzi mu wybili.
Ale wojna to była dopiero na metalowej scenie. W latach 80. siedziałem w tym mocno, jeździłem na Metalmanię i tak dalej. Jechałem na Sodom w ’89. Cały pociąg pijanych metali z Trójmiasta. Pociąg zatrzymał się w Tarnowskich Górach, a tu cały peron w ZOMO. Wpierdol, a potem wypierdalać. Idziemy więc pod Spodek, a tam jakaś ekipa ze Szczecina gania innych metali – pozerów. Plus naziole, jeszcze skinheadzi…
Jak wlazłem na ten koncert, to byłem szczęśliwy, że nic mi się nie stało. A na koncercie Kreatora zabili gościa (z tego co mi wiadomo, dostał nożem). Widziałem to z góry. Przerwali oczywiście występ, a niedawno, kiedy przyjaciel z Chicago był na jakimś hardcore’owym koncercie w Nowym Jorku – nic. Normalnie: grają, publika trzaska się po mordach, nikt nie przerwał, nikogo nie rozdzielał.

F.S.: W sumie to by może teraz robiło reklamę, że ktoś się napierdala na twoich koncertach.

J.M.: Teraz to chyba raczej na OFF-a się wybiorę. Mimo że za chwilę będzie drugim Openerem, to wciąż dobry festiwal. Masę fajny koncertów tam widziałem. Jest okazja spotkać się ze znajomymi i zobaczyć kapele, których w Polsce jeszcze nie było.

F.S.: Teraz to jest jedna grupa społeczna, jeden gust.

J.M.: I korporacyjne wejściówki. Duże koncerty na halach wykupują korpo. Kumpel dostał na urodziny VIP-owski bilet na Depeche Mode. Pytam go, jak było, a on: „Kurwa, już nigdzie nie chodzę”. Obok parka grała sobie na smartfonach, robiła selfie, a on zazdrościł ludziom z tanich stref, gdzie przynajmniej można było śpiewać. Laski poprzebierane w koszulki AC/DC, KISS –wszystko z nowej kolekcji sieciówek.

F.S.: Tak, była taka. A teraz Dawid Bowie i Iron Maiden, pewnie przez Taco, bo śpiewał, że ma bluzę z nimi. Może zaraz będzie Ewa Braun w H&M-ie? ZZ Top widziałem chyba w Zarze albo Mohito.

J.M.: A ja nawet byłem na ZZ Top w Operze Leśnej. Mam jazdę na teksańskie kapele, zaczęło się przez Butthole Surfers… Podoba mi się, że do takiego Minus Jeden wpadają ludzie, którzy wiedzą, o co chodzi. Ja szczególnie się cieszę z takiej publiki. Dlatego staram się działać pod szyldem morenoise, żeby ludzie wiedzieli, czego się spodziewać, bo ja to organizuję. A nazwa wzięła się od moich wyjazdów na koncerty kapel z Amphetamine Reptile Records, gdzie darłem ryja „więcej nojzu”, aż mi jakiś gość mówi: „sam jesteś, kurwa, nojz”. To były koncerty! Kolesie przyjeżdżali w półbutach Martensa, zniszczonych, upierdolonych, jakiś T-shirt z dziurą od peta, ale jak odpalali sprzęt, to wszystko fruwało. Brzmienie przede wszystkim. Fajne koncerty robili chłopacy z OutSide’a, taki zin o amerykańskim – i nie tylko – noise rocku. Wydawany był na początku lat 90. w Poznaniu.

F.S.: Wydaje mi się, że powstaje w Polsce jakaś książka o zinach.

J.M.: Myśleliśmy z Pawłem Glinką, żeby napisać o scenie noiserockowej w Polsce, o latach 90. Pomysł jakoś umarł. Większość z tych ludzi znam. Mam dużo materiału o Krzycz. Czytałeś mój wywiad z Robertem Iwanikiem? Już z tego można by broszurkę wydać. Mieszkał w Chicago, w Seattle, teraz w San Diego, opisał między innymi scenę chicagowską, kluby. Zajebiste archiwum. Miałem pomysł, żeby wrzucić to do „Noise Magazine”, ale okazało się za długie. W „PopUpie” też nie chcieli. Ale ogólnie trochę wywiadów się nazbierało.

F.S.: Brakuje mi zwłaszcza tekstów o trójmiejskiej muzyce, bo wydaje mi się, że to trzeba ostro zrewidować. Ale chłopacy z Krzycz (Robert i Przemek) mieli spory udział w scenie chicagowskiej, nie?

J.M.: No, wylądowali tam w 2000 roku, zaczęli pracować, razem mieszkali, łazili po klubach, wydawali u Albiniego… Zostali częścią tej sceny. A co do Polski, to musiałbym przemaglować Dymitera, chłopaków z Plum, z Ciastka. Z Kristen już jest pełno rozmów. Jeszcze pamiętam, że tutaj, w Gdyni koncerty organizował mój kolega, Jarek Tylicki, który prowadził sklep płytowy „Coloseum”. Mocno jazzowy, ale wychowany na starym postpunku; kupowałem u niego pierwszy płyty Savage Republic, miał amrepowe rzeczy, ściągał z Outside’a. Potem robił koncerty, na przykład Walkabouts, Chokebore, Hammerheada, wszystko na Polance Redłowskiej, gdzie potem były imprezy techno.

W Poznaniu też się dużo kręciło, na przykład koncert NoMeansNo, gdzie tyle ludzi przyjechało, że szyby wywalili w klubie, bo okazało się, że nie wszyscy wejdą. Później ciekawy był ich inny występ na trasie z The Sorts. Gangsterzy ukradli NoMeansNo busa w Szczecinie, trzeba było go wykupić za gotówkę, więc zostali chwilowo bez transportu. Żeby nie rozwalić całej trasy, kolesie wsiedli w pociąg i jadą do Poznania. Pełne zaskoczenie, bo organizatorzy już ich skreślili, a ci nagle przyjeżdżają i mówią, że zagrają dla tych pięćdziesięciu osób. Ale niestety, już były inne plany – miała się odbyć dyskoteka.
Tak samo Savage Republic. Nawalił im samochód, więc jeździli pociągami, pekaesami, nie znając języka, nic… A na sam koniec zgubiliśmy ich z Anią Frett (współorganizatorką koncertu we Wrocławiu). Wychodzimy, patrzymy, a ich nie ma. Taksówka do hotelu czeka, chodzimy, szukamy i nic. W końcu ruszyliśmy jedną z taksówek na nocleg i po drodze dopiero ich zczailiśmy, jak stoją w kółku na chodniku, a zimno jak diabli. Ania powiedziała mi wtedy, że jak wcześniej przyjeżdżali na koncerty i zdrowo popijali, to nie mieli takich przygód. Na trzeźwo od razu się pogubili w polskiej rzeczywistości.

fot. z archiwum J. Maka