Archiwum
04.03.2014

Dziennik rzeczy ostatnich

Justyna Zimna
Literatura

„Teraz wszędzie, na ulicy, w kawiarni, nieuchronnie widzę ludzi w stanie przedśmiertnym, to znaczy w ścisłym sensie jako śmiertelników. – I z nie mniejszą oczywistością widzę ich jako niezdających sobie z tego sprawy”.
Roland Barthes, „Dziennik żałobny”

„Zorkownia” to najtrudniejsza książka w moim życiu, chociaż otwiera ją, przenika i wieńczy nadzieja. Wypisywanie ciężaru, porządkowanie rzeczy ostatecznych poprzez rozmowę, konfrontację z drugim człowiekiem, dialog dwóch cierpień niosących sobie nawzajem ulgę i zrozumienie, wiedzione są podskórnym porządkiem literatury funeralnej. Książka i praca Agnieszki Kalugi w hospicjum to mocne i dobre bycie pośród ludzi, dające oparcie i niosące spokój mimo niemożliwości racjonalizacji cierpienia. „Zorkownia” uczy żyć do ostatniej chwili.

Jest jednak przede wszystkim książką bez precedensu, wyjątkowo mocnym katharsis, bez znajomego komfortu fikcji literackiej, choć z jej koniecznymi elementami. Tego nie uprawia się w kulturze. Tego nie uprawia się w życiu. O tym się nie rozmawia. Tutaj, u nas, w oficjalnym obiegu – prawdziwej, detalicznej śmierci nie ma i nie jest zalecane wspominanie o niej w swobodnej rozmowie.

Funkcjonujemy w kulturze do zapominania o śmierci. Śmierć nie jest dotowana programem unijnym, nie jest pierwszorzędnym priorytetem epoki, podobnie jak cierpienie, starość i brzydota. To najnowszy etap rozwoju gatunku, który wypiera się własnej śmiertelności. Jeszcze nie umie jej zapobiegać, ale już nie chce jej widzieć. Lady Makbet chciałaby już domyć ręce.

Cywilizacyjnie zinstytucjonalizowana śmierć, infrastrukturalnie odseparowana od świata żywych, przeniesiona, relegowana na obrzeża codzienności to w polskich warunkach miejsce nieistniejące, przestrzeń niemożliwa. Śmierć to specjalnie wydzielone miejsce, z którego nie korzystają żywi. Opis śmierci w kategoriach przestrzennych nie jest przypadkowy, ponieważ na tym etapie cywilizacyjnego rozwoju doskwiera społeczeństwu jako punkt w przestrzeni, nie w czasie, jako miejsce do systemowego odgrodzenia. Dlatego hospicjum z „Zorkowni” z trudem uzyskuje przyzwolenie mieszkańców okolicznych osiedli. Jako terytorium możliwej śmierci narusza strefę komfortu, psuje bieżące dekoracje, za którymi należałoby posłusznie i bez form zgromadzenia publicznego zniknąć, rozpłynąć się bez źle widzianej ostentacji żałoby, nie mącąc spokoju żywej zbiorowości. Dobrze wychowani członkowie społeczności sprzątają po sobie.

„Zorkownia” wychwytuje w najbliższej, rodzimej kulturze moment najradykalniejszego zerwania ze śmiercią, moment, który należy powstrzymać, nim całkowicie rozchwiany zostanie plemienny, wspólnotowy porządek odchodzenia i żałoby. „Zorkownia” to w najbardziej powierzchniowej, społecznej warstwie elementarna niezgoda na oderwanie umierania od życia, śmierci od natury, na ukrywanie śmiertelnego ciała pod dekoracjami obrządku, na łagodzenie prawdy i sztuczność, mistyfikację pogrzebu. Nakładka ceremonii, siatki grodzące od dziury wykopanej w ziemi. „Udajemy, że to nie ciało, nie grób, nie ziemia?”, gniewnie pyta narratorka.

Społeczne nieistnienie śmierci, oficjalny brak czynności umierania i towarzyszenia w umieraniu jako naturalnych części egzystencji, zamknięcie na cierpienie i niewygodną śmierć Innego dobrze wyjaśniają kluczową mechanikę „Zorkowni” – składanie cudzych i prywatnych śmierci w depozyt dziennika, sejf tekstu. Kontrowersyjna intymność odchodzenia i towarzyszący jej, jak mówi bohaterka, „oleisty ból” nie mają gdzie się podziać.

„Zorkownia” jako dziennik intymny pełni bardzo trudną funkcję, mając za zadanie pomieścić nie tylko własną historię, ale też wchłonąć życia i historie cudze. Historie umierających pacjentów hospicjum przeplecione są historią bohaterki – wolontariuszki i historiami jej dzieci. Rozedrgana opowieść o losach pacjentów hospicjum pozwala częściowo na oddzielenie się od ciężaru cierpienia, a sam dziennik jest, jak przez lata głosiło motto blogowej Zorkowni, hospicyjną myśloodsiewnią. „Zorkownia” staje się jednocześnie bezcenną rekonstrukcją czasu utraconego, do którego poprzez tekst można w każdej chwili powrócić. W żadnym innym medium nie da się ocalić tak wiele życia jak w piśmie, które jest sprawnym mechanizmem małej śmierci, z natury mówi pod nieobecność.

Wolontariat w hospicjum to wymiana na historie. Bohaterka opowiada życie za życie, ciężar za ciężar, śmierć za śmierć. Współrozmawiając i współumierając z pacjentami, do których ogromnie się przywiązuje, wolontariuszka rewanżuje im się w sposób, który jest dla niej samej bardzo kosztowny, ale jednocześnie wydaje jej się jedyną szansą, aby zasłużyć na zaufanie cierpiących – opowiada swoją historię straty dziecka. I rzecz kluczowa – hospicjum okazuje się ulgą rozmowy o śmierci, sekretnym miejscem cierpiącego gatunku, jego żywą pamięcią i ochroną przed zniknięciem, centrum rozproszonego plemienia. W miarę poznawania historii pacjentów hospicjum bohaterka może zacząć przychodzić nie tylko do nich, ale też do samej siebie, aby spokojnie i otwarcie pobyć mamą pierwszego ze swoich dzieci, mamą nieżyjącej już córeczki.

Z biegiem czasu „Zorkownia” jako dziennik przybiera ukrytą, nieoczywistą konstrukcję helisy. W książce splatają się bowiem dwa równoległe dzienniki, bieżący dziennik dni przeżywanych w hospicjum i lapidarny dziennik dni utraconych wraz ze śmiercią córeczki, dziennik nieprzeżytego wspólnie życia. W nierozerwalnej helisie historii cudzych i własnych odbywa się ostrożna praca nad próbą ostatecznego wyjścia z bólu w stronę życia totalnie, wszechogarniająco uważnego, w stronę przejścia żałoby, przy jednoczesnej pomocy chorym w odchodzeniu i wsparciu ich rodzin w uważnym współbyciu.

Wolontariusz hospicjum to ostatni bliski, który dołącza do stada, aby nauczyć je, jak dobrze przeżyć śmierć, i siada, aby razem z nim płakać. To pomocnik i przewodnik po życiu w trakcie umierania, które jest długie, trudne, rozciągnięte w czasie. Pomaga umierającym w listach i rzeczach ostatnich, współdźwiga wysiłek mądrego przedostania się w przyszłość pozostawianych bliskich.

Ponieważ śmierć przeniesiono z domów do specjalnych pomieszczeń, jako nieufne plemię nie znamy jej niemal i do pewnego momentu nie widujemy osobiście, jesteśmy nieprzeszkoleni, nieprzygotowani do umierania. Śmierć wydaje się czymś w najwyższym stopniu zatrważającym. Ale na szczęście jesteśmy przygotowani do miłości i obserwujemy, jak bohaterka uczy rodziny opierać się na tej miłości, na czułości, bliskości, na tym, że podczas umierania kochanej osoby nie da się uruchomić żadnego innego działania ponad miłość i dotyk.

Jako społeczeństwo jesteśmy wychowywani w szacunku do profesjonalnych rozmów porządkujących życie. W czci dla terapii, remanentu, porządkowania pawlacza pamięci. Wraz ze śmiertelną chorobą okazuje się, że to, co ostateczne, pozostaje nierozstrzygalne, a wielość wyborów, sądów, przekonań jest ocalająca, ponieważ pozwala własnemu życiorysowi i własnym błędom rezonować pośród innych na prawach historii równie słusznej.

W trudnej pracy nad umieraniem niezwykle ważne staje się wyrozumiałe wysłuchanie historii cudzego życia, współbycie, tkliwa obecność i dotyk, naturalny, ważny, a przecież niemal nieobecny w dorosłych relacjach rodzinnych. „Zorkownia” jako opowieść i bohaterka jako wolontariuszka przywracają w umieraniu tę współobecność i dotyk, dający ulgę w bezradności, jako znak bycia blisko i współodczuwania.

„Zorkownia” przypomina nam o rzeczach podstawowych – że zawsze można coś dla kogoś zrobić. Wykonać gest, przysługę. Porozmawiać, zwilżyć usta. Pozwolić istnieć. Widzieć, nie odwracać wzroku. Umierający istnieją na obrzeżach. Hospicjum funkcjonuje w polskiej świadomości społecznej jako rodzaj leprozorium. Śmiertelnie chorzy są trędowatymi współczesności, trzeba się do nich przekradać wbrew prymitywnej mechanice karnawału, którym pochłonięta jest reszta stada. A przecież te łóżka zwolnią się kiedyś dla nas.

Niech nas nie zwiedzie osobista forma dziennika w „Zorkowni”. To dziennik-blog pisany w przestrzeni publicznej, którego podstawową siłą narracyjną jest przeniesienie roli wolontariusza hospicjum na czytelnika. Nie przeoczmy tego: bohaterka w miarę upływu historii jest w tej podróży paradoksalnie tym mniej istotna, im więcej dowiadujemy się o chorych. Wolontariuszka funkcjonuje jako everyman, fundując nam moralitetową wycieczkę przez pokoje hospicjum. Spisując historie tych, z którymi rozmawia, udziela nam fabularnego pozwolenia na emocjonalne przywiązanie do właścicieli tych życiorysów. I działa jeszcze dalej: wprowadza nas przecież strukturalnie jako stronę toczącej się rozmowy, jako nienawykłą do współcierpienia najdalszą rodzinę. To przywilej i cena lektury „Zorkowni”: własne, nieuniknione przywiązanie do bohaterów książki. W miarę jak bohaterka zakorzenia się w życiu, my bierzemy na siebie część jej zadań, bierzemy w depozyt spisane przez nią historie pacjentów, niesiemy część ciężaru. Wraz z „Zorkownią” spada na nas porzucony przez nasz gatunek obowiązek: plemienne towarzyszenie w przemijaniu.

Ta warstwa „Zorkowni” uczy nas, niespokojnych wychowanków kultury do zapominania o śmierci, abyśmy już nigdy nie popełnili błędu wyparcia się śmierci jako części życia i odzyskali najważniejszą perspektywę egzystencji: zachłanną potrzebę własnej intensywnej obecności w całym posiadanym przez siebie czasie. To ostatni, największy z paradoksów „Zorkowni”: jako dziennik formalnie wywiedziony z bloga ma charakter konfrontacyjny, społecznościowy, jest jednocześnie dziennikiem intymnym i plemiennym. Nie tylko aby wychować dziecko, potrzeba całej wioski. Cała wioska potrzebna jest również, aby unieść śmierć i dobrze żyć życie. Dlatego „Zorkownia” zwraca się do całego plemienia, do całego gatunku.

Agnieszka Kaluga, „Zorkownia”
Wydawnictwo Znak
Kraków 2014

Tekst ukazał się także na blogu Dziennik frazeologiczny.

alt