Archiwum
13.06.2016

Dziecko guz

Andrzej Marzec
Rozmowy

Zacznijmy od tytułu Twojego filmu – jakbyś przetłumaczył „Baby Bump” na język polski?

Jest jedno fantastyczne tłumaczenie! Kiedyś, zupełnie przypadkowo, a może w głównej mierze dla draki wpisałem „Baby Bump” w jeden z internetowych tłumaczy i wyszło „dziecko guz”. To jest kapitalne tłumaczenie, które może nie ma wiele wspólnego ze znaczeniem angielskiego zwrotu, ale można by je traktować jako wieloznaczny podtytuł. A mówiąc serio: w tym filmie po prostu bawimy się językiem angielskim czy też w pewnym sensie kulturą amerykańską, stąd tytuł pozostał nieprzetłumaczony. Nigdy nawet nie myśleliśmy o polskim tłumaczeniu i to nie dlatego, że mam jakiś wstręt do języka polskiego, wręcz przeciwnie – bardzo go admiruję, ale inspiruje mnie łączenie różnych języków. Dzisiaj doskonale widać, w jaki sposób język angielski przenika kultury różnych krajów, nie tylko polską. Bardzo często w ustach młodych ludzi pojawia się „ponglish”, słyszany na ulicach polskich miast i samo to zjawisko okazuje się ciekawym elementem współczesnego dorastania.

Myślisz, że dla młodych widzów ta mieszanina językowa będzie odzwierciedleniem rzeczywistości?

Nie sądzę, gdyż w filmie doprowadzam to pomieszanie językowe do skrajności. To nie są delikatne wtrącenia typu okay, cool, dude. Angielski, jakiego używamy w „Baby Bump”, to właściwie brytyjski, który został „rozpoetyzowanie” przetłumaczony przez Caryl Swift – jej głosem przemawia Jerboa Mouse – zatem to nie jest wcale uliczny, prosty angielski. Nie chcę mówić, że mamy do czynienia z literackim angielskim, ale na pewno jest to język bardziej kaloryczny, o wiele „cięższy”.

„Dziecko guz” jest ciekawym tłumaczeniem, ale ma w sobie wymiar antymacierzyński, myślałem również o tłumaczeniu „Baby Bump” jako „wybrzuszenie”, które podkreślałoby próby separacji i wyjścia z brzucha.

Myślałem o „dziecku guzie” nie jak o jakiejś narośli zagrażającej życiu matki, ale raczej szerzej, w kontekście społecznym o czymś pęczniejącym, narastającym. Guz musi być usunięty albo, jeśli skorzystamy z metaforyki filmu, po prostu wyciśnięty. Erupcja pęczniejącego guza musi w pewnym momencie nastąpić, jest nieunikniona. Twoje „wybrzuszenie”, swoją drogą, jest równie cacanym tłumaczeniem.

Myślisz, że ten proces wybrzuszenia jako uwolnienia się od matki jest w ogóle możliwy?

Nigdy nie uwalniamy się od swoich rodziców! Myślę, że zmieniamy jedynie formę relacji z nimi, a gdy przechodzi ona na inny poziom – wtedy stajemy się ich przyjaciółmi albo partnerami. Czasami nawet zachodzi odwrotna sytuacja, gdy to my stajemy się rodzicami dla naszych rodziców.

Czy wobec tego można powiedzieć, że wykreowana przez Ciebie rzeczywistość filmowa, klaustrofobiczna przestrzeń domu jest po prostu jednym wielkim brzuchem, który możemy jedynie lekko wybrzuszać?

Tak – nasz bohater zostaje całkowicie odcięty od rzeczywistości zewnętrznej, jest skazany na miłość matki i nie ma w swoim życiu nikogo bliskiego, dlatego znajduje się w „miłosnym potrzasku”. Nasza główna bohaterka, „Mamuśka”, ma bardzo dobre intencje, ale jak wiadomo, piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami. Jej problemem, podobnie jak wszystkich bohaterów filmu, jest brak umiejętności komunikowania się, mówienia o tym, co każdy z nich naprawdę czuje. W dodatku sytuacją kłopotliwą jest to, że postać matki odnosi wrażenie utraty części swojego ciała, czyli tego, co do tej pory było jej naroślą czy hubą…

Gdy użyłeś sformułowania „dziecko guz”, od razu pomyślałem o „Hubie” Sasnalów.

Nie widziałem tego filmu… Jednak porównanie do huby jest trafne, gdyż rodzicom niezwykle trudno jest zaakceptować fakt, że to małe, jeszcze do niedawna pachnące mlekiem dziecko, które można było niewinnie ściskać i pielęgnować, zaczyna postrzegać siebie jako osobny byt, autonomiczną jednostkę mającą własne zdanie. Co więcej, ono nagle potrzebuje swojej wydzielonej, prywatnej przestrzeni, małych sekrecików i tajemnic, które definiują świat dorosłych. Dorastanie nigdy nie jest łatwe ani dla uczestniczących w nim dzieci, ani dla obserwujących ten proces dorosłych.

Skąd wynika Twoje obsesyjne zainteresowanie relacją matka–dziecko, rodzic–dziecko?

Wszystko zaczyna i kończy się w rodzinie.

Niby tak, ale przecież możemy wstrzymać się od reprodukcji, natomiast w Twoim filmie rozmnażanie jest koniecznością, podobnie jak wzrost (kapitalistyczny, biologiczny, edukacyjny). Dlaczego w „Baby Bump” antykoncepcja nie istnieje?

Wydaje mi się, że rodzina jest małym społeczeństwem, w przypadku naszego filmu obrazujemy mikrorzeczywistość, która jednak jest niepełna. A rodzina powinna być pełna, do tego, aby stać się człowiekiem, potrzebne są obydwie strony i one nas wprowadzają świat. W „Baby Bump” brakuje części, która mogłaby pomóc głównemu bohaterowi w innym postrzeganiu rzeczywistości. Figurę mężczyzny wprowadzam w innym moim filmie: „Królewicz Olch”. Mężczyzna pojawia się tam w odpowiednim momencie, gdy relacja syna z matką przybiera niebezpieczny wymiar, jego zadaniem jest wprowadzić rodzaj równowagi. W „Baby Bump” matka nie zauważa, że wszystkie, dotychczas niewinne czynności (wspólne spanie, kąpanie) nagle nabierają innego, niebezpiecznego charakteru. Jest to jakiś rodzaj wstydu biblijnego – nagle jestem nagi, wszystko jest nagie wokół mnie i zaczynam się wstydzić.

Jak wyglądała Twoja współpraca z Kacprem Olszewskim, odtwórcą głównej roli?

Gdy podchodziłem do tego filmu, zastanawiałem się, jak rozmawiać z odtwórcą głównej roli o cielesności i scenach, w których są wzwody, wydzieliny, nagość. Jak o tym mówić, żeby to nie było wulgarne czy na siłę kumpelskie, tylko ludzkie. Nie chciałem mu robić żadnego przyspieszonego kursu dojrzewania – to nie jest moje zadanie. Raczej próbowałem wybadać, co już wie. Mam wrażenie, że Kacper patrzył na to w bardzo prosty sposób, nie miał dostępu do tej dwuznaczności i skojarzeń, którymi dysponują dorośli. Odgrywał swoją rolę zgodnie z napisanym scenariuszem.

Skąd w filmie dominujący motyw zbyt dużych uszu? Jest to klisza popkulturowa czy Twoje wspomnienie z dzieciństwa?

To obraz, który pamiętam ze szkoły. Wśród kolegów była jedna osoba, która miała taki problem. Nie będę nic więcej mówił, bo jeszcze zostanie zidentyfikowana… Jak widzisz, to nie ja, to nie jest historia moich uszu, są dość małe, nie były nigdy operowane i nie musiałem zbierać pieniędzy na operację plastyczną. To jedyna inspiracja filmu, zaczerpnięta bezpośrednio z okresu mojego dzieciństwa.

Czy masz jakiegoś rodzica filmowego?

Wiem, kto mnie zapłodnił. Pamiętam, że gdy miałem 17 lat, po raz pierwszy widziałem „Requiem dla snu” Aronofsky’ego – i dostałem obuchem w głowę. Wtedy zdałem sobie sprawę, że film może być taką przestrzenią 3D bez noszenia okularów. Ten płaski ekran jest w stanie się otworzyć i wpłynąć na widza, coś z nim zrobić w sposób cielesny.

Twój film też jest pełen krótkich spięć, typowych dla Aronofsky’ego. Czy poprzez cielesność, a dokładnie cały repertuar wydzielin chciałeś wzbudzić szok u widzów, czy odgrywa to jakąś inną rolę?

Nigdy nie uważałem, że robimy film kontrowersyjny, raczej powiedziałbym, że jest szczery. Szczerość zazwyczaj kojarzy się z naturalizmem, a ja uważam, że „Baby Bump” jest zarazem filmem nienaturalistycznym i nierealistycznym. Biorąc to wszystko pod uwagę, głównym założeniem filmu była właśnie szczerość. Jego tematem jest cielesność, transformacja ciała i z tym też wiążą się wszystkie wydzieliny.

Poprzez użycie formy niewinnej kołderki w „Baby Bump” opowiadam o świecie nie tylko dzieci, ale również starszych. Dzieciństwo jest fantastycznym stanem, w którym masz całkowitą wolność. Będąc w szkole filmowej, eksplorowałem świat dzieciństwa, który wydawał mi się szalenie interesujący. Opowiadając o blaskach i cieniach szczenięctwa w moich szkolnych wprawkach, pomyślałem, że przyszedł czas na ciało, o którym zazwyczaj trudno się rozmawia. Przez kino w pewien sposób poznaję rzeczywistość, a interesuje mnie zawsze to, czego sam nie do końca rozumiem. Szukam i przekazuje pytania publiczności. Nigdy nie myślałem o tym, żeby przez swój pierwszy film dać się poznać jako reżyser kontrowersyjny i w ten sposób zwrócić na siebie uwagę.

Publiczność reaguje na Twój film albo uwielbieniem, albo odrzuceniem

Współcześnie zalewa nas kino, które nie wywołuje wielkich emocji. Dlatego ogromnie mnie cieszy, jeżeli obejrzany film wzbudza dyskusję.

W „Baby Bump” mamy szereg gier językowych, przesunięć czy ciągów skojarzeń: wydzielanie/oddzielanie, kura/kurka/kurtka, ciabatta z pepperoni. Skąd taki pomysł na posługiwanie się językiem, który bardzo przypomina styl Doroty Masłowskiej?

Jeśli mówimy o dialogach, warstwie językowej, to nie jest to język ulicy, nikt tak nie mówi. Chodzi tutaj o budowanie świata od nowa. Rzeczywistość „Baby Bump” jest przesunięta, akcja niby rozgrywa się we współczesnej Polsce, ale to wszystko przeciągnięte jest w nieznaną stronę, nie wiadomo gdzie – wiemy, że coś tutaj nie pasuje. Paradoksalnie, posługując się „nierealistycznym” sposobem opowiadania, można przedstawić coś o wiele bardziej autentycznie, bardziej dotkliwie; korzystając z deformacji językowych czy bawiąc się symboliką, znaczeniami i odwracając je. Rozpoczynając pracę nad tym filmem, zastanawialiśmy się, jaką formę może przybrać oraz czym jest samo dorastanie. Jestem z epoki przedlodowcowej, gdy informacje o seksualności pochodziły z przekazywanych pod biurkiem świerszczyków – dzisiaj jest inaczej. Dlatego formę naszego filmu określiliśmy komiksem filmowym i to zdeterminowało naszą pracę.

Czy czujesz się polskim reżyserem, czy to jest polski film?

To jest polski film, kręcony w Polsce, z polskimi aktorami, z polskimi realizatorami, za niepolskie pieniądze. Bardzo dobrze się czuję jako Polak w Polsce i Polak za granicą. W myśleniu o moim kraju towarzyszy mi duch romantyczny, ale właściwie mogę funkcjonować wszędzie. Jestem stąd, jest mi z tym dobrze, ale mogę, chcę i lubię być też dalej.

Czy jest jakaś różnica w odbiorze Twojego filmu w Polsce i poza jej granicami?

Gdy pokazałem film w Wenecji, publiczność była zaskoczona, biorąc pod uwagę historię polskiego kina i filmy, które w ostatnich latach powstawały. Natomiast widzowie w Stanach Zjednoczonych uważali go za film europejski ze względu na swoją „kontrowersyjność”. Co ciekawe, nikt w Polsce nie zapytał mnie o kontekst chrystusowo-kościelny, który jest zaznaczony bardzo delikatnie – co w ogóle oznacza, że główny bohater leży krzyżem w kaplicy w cieniu Chrystusa, który wprawdzie jest z papieru. O tych paru ujęciach w Polsce się nie mówi – przynajmniej do czasu publikacji naszej rozmowy. Dorastanie to przecież również moment, w którym decydujemy, czy w Coś, Kogoś wierzymy. A jeśli chodzi o ciekawostki związane z zagranicą, niedługo w Niemczech ma wyjść „Baby Bump” na DVD z dubbingiem, jestem bardzo ciekaw, jak wpłynie to na odbiór filmu.

W jaki sposób wybierałeś muzykę do „Baby Bump”? Utwory grup cipedrapsquad oraz Niwea są jakby stworzone do tego filmu, pełnią w nim funkcję uwertury.

Część piosenek miałem już z tyłu głowy przy pisaniu scenariusza, część doszła w trakcie montażu – ustaliliśmy, że ten film nie będzie miał kompozytora. Chciałem stworzyć audiowizualną opowieść, może nie musical, ale zależało mi na tym, aby mieć kolorowy wachlarz utworów: muzyka klasyczna, osobliwy pop i hardcorowy underground. To wszystko miało pomóc wyrazić bohaterowi jego emocje albo im zaprzeczyć. W przypadku sceny z kurą (mojej ulubionej) Violetta Villas pojawiła się tam przez czysty przypadek – choć jak mówią niektórzy, przypadków nie ma i może dlatego okazało się to niezwykle trafnym wyborem. W dużym stopniu za „konfekcję” muzyczną odpowiada Paweł Juzwuk, który był konsultantem muzycznym.

Skąd wzięła się postać Jerboa Mouse? Z jednej strony pełni funkcję obcego, wewnętrznego głosu, z drugiej – odgrywa rolę Freudowskiego id, zasiewa niegrzeczność w przeciwieństwie do matczynego superego.

Ewidentną inspiracją jest świat Walta Disneya, jego wczesne animacje i Myszka Miki. Nasz niezwykle samotny bohater, który ma kłopot z uszami (chociaż jest to jego wyimaginowany problem, obiektywnie wcale nie ma dużych uszu) potrzebował jakiegoś bliźniaczo uszatego „przyjaciela” i towarzysza niedoli. Stąd postać Jerboa Mouse, który niby dobrze życzy, ale przy tym nieustannie wywodzi chłopca na manowce. Chciałem w ten sposób zwrócić uwagę na powolne budowanie się w procesie dojrzewania obcego, nowego głosu, umożliwiającego stawanie się kimś innym niż tylko posłusznym dzieckiem, kimś, kto wie o wiele więcej.

fot. Łukasz Bąk