Archiwum
16.05.2014

Dzieci Fukushimy

Marek S. Bochniarz
Muzyka

Godzilla powróciła! Gareth Edwards nie zrobił jednak finalnej dokrętki wrestlerskich wyczynów gumowego potwora, którymi Japończycy byli zaabsorbowani przez ostatnie dekady. Reżyser zaproponował nam powrót do atomofobicznej, dusznej atmosfery lat 50., by pozwolić widzowi na nowo poczuć ciężar zagłady, który dźwigał ze sobą potwór w zimnowojennym obrazie Ishirō Hondy.

Joanna Bator przekonywała niedawno w „Rekinie z parku Yoyogi”, że „rola Godzilli w japońskiej kulturze dobiegła końca”. Zaskakujące stwierdzenie, zwłaszcza że poczynione obok refleksji na temat tragedii z 2011 roku. Przerażająca skala wypadków na wyspach archipelagu była tak potężna, że wyrwała z zamyślenia nawet Siona Sono, reżysera obsesyjnie skupionego na seksualności i patologicznych skłonnościach rodaków. Pod wpływem niedawnych wydarzeń w „Himizu” reżyser przedstawił losy nieletniego Sumidy, któremu w rzeczywistości po katastrofie trudno zrealizować pozornie proste marzenia o normalności. „The Land of Hope” był z kolei pierwszą w świecie filmowej fikcji próbą zmierzenia się z tematem awarii elektrowni w Fukushimie.

Teraz nawet niewinna lektura rachitycznej, katastroficznej powieści Saikyō Komatsu „Zatonięcie Japonii”, a tym bardziej jej ekranizacji oznaczają, że powrócimy w wyobraźni do postapokaliptycznych obrazów Tōhoku po trzęsieniu ziemi i tsunami, które oglądano z niedowierzaniem na całym świecie. Nakręcony z rozmachem film Shinjiego Higuchiego z 2006 roku trudno dzisiaj oglądać ze spokojem i poczuciem, że mamy do czynienia z niegroźną rozrywką. Podobnie jest w przypadku nowej „Godzilli”.

Jak przenikliwie zauważył w recenzji filmu Edwardsa Jörg Buttgereit, kino katastroficzne silnie oddziałuje na publiczność wtedy, gdy są w nim obecne odniesienia do aktualnych wydarzeń. Nową „Godzillę” od „Pacific Rim” dzieli wszystko, choć obie produkcje można przecież uznać za obrazy przynależące do gatunku kaijū eiga, poświęconego wielkim potworom. Film Guillermo del Toro jest doskonale ogłupiającą rozrywką. Jego bzdurna i pełna rasistowskich treści fabuła uzmysławia nam, jaką drogę pokonała seria obrazów o Godzilli – od powojennej i atomowej traumy u Hondy z echami Nagasaki w obrazach zagłady miasta, do kiczowatych bajek science fiction dla młodszej widowni, w których Godzilla walczyła z całą armią oponentów, od Mechagodzilli i Mothry po King Konga.

Edwards rezygnuje z widowiskowości i szybkiego tempa, konsekwentnie budując infernalny nastrój stopniowo narastającego koszmaru. Potężna technika ponownie wymyka się spod kontroli niezdarnego i słabego, acz ufającego w swoje siły człowieka. Brak głębszego zrozumienia natury i ingerowanie w jej porządek przez wojskowych i naukowców w filmie Edwardsa może w nas obudzić podobny sprzeciw, z którego narodziła się kiedyś wizja Hondy.

W pierwszej połowie filmu reżyser perwersyjnie spełnia zachciankę widowni, która – śledząc katastrofę elektrowni w Fukushimie – być może chciałaby zobaczyć więcej, niż zapewnili jej dziennikarze. Obserwujemy zatem od środka tragedię amerykańskiej rodziny, której życie jest związane z pracą w elektrowni atomowej. Nawet jeśli ich desperacka walka o zachowanie integralności (temat zaskakująco japoński) wydaje się banalna, nie brak w niej autentyzmu. Pojawia się on, ilekroć w fikcyjnej historii odnajdujemy okruch prawdziwych, dramatycznych wydarzeń. Wizje wyludnionych i zniszczonych miast w „Godzilli”, ludzi poruszających się w ruinach łatwo możemy przecież dopasować do relacji z japońskiej tragedii w 2011 roku.

Obrazom z nowej „Godzilli” brakuje klarowności poprzedniczek. To film wypełniony dymem i ogniem eksplozji, dezorientujący zmysły bohaterów, a także utrudniający widzowi uporządkować przestrzeń i zdarzenia. Agresywnym i bezładnym działaniom wojskowych brakuje u Edwardsa racjonalnych przesłanek. Reżyser z pomocą postaci doktora Serizawy (bohater, zagrany przez Kena Watanabe, jest wzorowany na postaci genialnego naukowca z filmu Hondy) próbuje nas przekonać, że czasem człowiek może co najwyżej śledzić działania natury i próbować dopatrzyć się wzoru w panującym w niej chaosie.

Druga amerykańska produkcja inspirowana słynnym japońskim potworem zupełnie nie przypomina ordynarnej „Godzilli” z lat 90. w reżyserii Rolanda Emmericha, fana fajerwerków George’a Lucasa i Stevena Spielberga. Edwards nie ceni prostej pirotechniki i czystych efektów wizualnych. Nie chce też choćby na chwilę zaspokoić niewyczerpanego zapotrzebowania widowni na epickie superprodukcje. Jego opowieść o potworze powstała z przekory i wiary w to, że kino może poruszać, gdy najmniej się tego spodziewamy – nawet wbrew absurdom wyeksploatowanej fabuły.

„Godzilla”
reż. Gareth Edwards
premiera: 16.05.2014

alt