Archiwum
17.01.2019

Dwie ucieczki z Dannemory

Olga Szmidt
Seriale

Właściwie należałoby mówić tylko o dwóch sprawach: o Patricii Arquette i całej reszcie. Cała reszta zajmie niewielki odsetek uwagi, nagród i miejsca w panteonie współczesnej telewizji. Poza wartymi zainteresowania drobiazgami i podziwu godną spójnością kreacji ani Benicio Del Toro, ani Paul Dano nie dorastają głównej aktorce/bohaterce do pięt. Obaj grają tę samą rolę od lat, w przypadku Del Toro jest to tym bardziej widoczne, że zarówno fizjonomia, jak i ekspresja aktora są bardzo wyraziste. Porządne rzemiosło w stylu Ala Pacino z lat 80. nie zapiera tchu w piersiach, mimo że to tytułowa ucieczka jest przecież osią akcji. Arquette natomiast, kreując postać Joyce „Tilly” Mitchell – cywilnej pracowniczki więzienia, która pomaga więźniom uciec – wynajduje na nowo ogień. Nic w jej roli nie jest powtórką i ponownym rozegraniem motywów, nic nie działa tanim skojarzeniem. Także sama aktorka nie oszczędza ani swojego ciała, ani wizerunku. Tworząc całą postać – od początku, w najdrobniejszych szczegółach i bez kompromisów. I to z jej powodu „Ucieczki z Dannemory” nie wolno w tym sezonie pominąć.

Jeżeli mowa o zaskoczeniach, należy wspomnieć jeszcze o kilku kwestiach. Po pierwsze, Ben Stiller w roli reżysera. Mimo kilkukrotnego sprawdzania (przed, po oraz w trakcie seansów) informacja się potwierdza: „Ucieczkę z Dannemory” wyreżyserował aktor znany z takich cymesów współczesnego kina, jak „Poznaj mojego tatę” czy „Sposób na blondynkę”. Pamiętam oczywiście o lepszych występach aktora – choćby w „Sekretnym życiu Waltera Mitty” czy niedawnym, bardzo udanym filmie „Opowieści o rodzinie Meyerowitz (utwory wybrane)”, jednak wciąż z trudem utrzymuję w pamięci zestawienie Stillera i mrocznego, skomplikowanego serialu, jakim jest „Ucieczka z Dannemory”.

Okazuje się więc, że nie tylko Matthew McConaughey może – mówiąc Witkacym – rozpocząć Nowe Życie Na Wielką Skalę. Jeżeli trend się utrzyma, Stiller może nas jeszcze nie raz zaskoczyć. Niewątpliwie porządna praca reżyserska, mimo przesadnego zachwytu materialnością ucieczki, daje nadzieję na nową i bardzo interesującą karierę. Czuć w tej produkcji nadal nieco neoficki zachwyt kinem artystycznym i długimi ujęciami, nie sposób jednak nie docenić złożoności całego serialu. Nie chodzi o wielowątkowość ani głębię – do tego można mieć wiele zastrzeżeń – ale o wielość spojrzeń zarówno na postaci, jak i przestrzeń. Szczególnie godne odnotowania są tu rzadkie w telewizji ujęcia więzienia w perspektywie całego miasta i jego otoczenia, interesująco dokładające się do perspektywy zanurzenia cywilnych postaci w świecie więziennych relacji. Wyraźnie odróżnia się to choćby od – co ciekawe, również opartego na prawdziwej historii – „Orange is the New Black”. W przypadku tego ostatniego można raczej odnieść wrażenie, że świat więzienia jest całkowicie odseparowany od tego, co zewnętrzne i dysponujące pełnią wolności. W przypadku „Ucieczki z Dannemory” granica bardzo drastycznie się zaciera, naruszając też stabilne układy hierarchiczne: osadzony/strażnik, osadzony / pracownik więzienia. Stiller prowadzi narrację w taki sposób, że więzienna psychologia i emocjonalność w niewielkim stopniu wpisują się w utarte wzorce. Nawet przemoc w zakładzie wydaje się relatywnie mniejsza niż w dziesiątkach innych produkcji i mimo egzekwowania hierarchii pomiędzy więźniami zdaje się to schodzić na dalszy plan. Osobiste relacje osadzonych i „obsługi więzienia” zaburzają tutaj oczekiwaną dynamikę. Doskonałym tego przykładem jest relacja Gene’a (David Morse) i Richarda Matta (Benicio del Toro), oparta ni to na serii wzajemnych przysług, ni to na osobliwej przyjaźni w ramach określonych reguł. Kiedy w jednej ze scen Gene przeprasza Matta za nieprzyjemne słowa wypowiedziane pod jego adresem w poprzednich dniach, dla widza serialu musi być jasne, że nie tylko główny wątek ucieczki jest tu nietypowy. Wynika to może z nieoczekiwanych pasji Matta – oddaje się on bowiem z sukcesami (na miarę swojego położenia) malarstwu portretowemu. Pozwala mu to rozwinąć handel wedle wzoru „sztuka za usługę”, co z szerszej perspektywy staje się punktem wyjścia i wzorcem późniejszych relacji.

Ani strażnicy, ani osadzeni nie spodziewają się opuszczenia Dannemory odpowiednio przed emeryturą i śmiercią. Wątek artystyczno-handlarski jest jednak dla rozwoju akcji dużo ważniejszy, niż może się wydawać. To on pozwala Mattowi nie tylko naruszyć stałą hierarchię, ale wciągnąć pracowników więzienia w swoją perspektywę, a nawet do pewnego stopnia ich od siebie uzależnić. Rozpoczęta w ten sposób historia daje mu szansę na przekroczenie kolejnych granic i kolejnych przysług. Odejście od żelaznego rygoru i dystansu daje serialowi unikalną szansę na wyjście z konwencji serialu więziennego, z drugiej zaś strony tworzy dwuznaczną narrację, wedle której jakiekolwiek ludzkie relacje pomiędzy dwoma stronami barykady prowadzą do mordu, katastrofy i ucieczki. Z tym jednak wiąże się niespełniona obietnica serialu. Ani Matt, ani Sweat nie zyskują pełnowymiarowej historii, nie stają się złożonymi postaciami, których poczynania śledzimy z większym zaangażowaniem niż jakikolwiek inny pościg. Napięcie wytwarza się w serialu w sposób bardzo prosty i ostatecznie rozczarowujący. Trudno go nie odczuć, kiedy widzimy człowieka w tunelu, jego ucieczkę czy ukrywanie narzędzi. To jednak najprostszy mechanizm thrillera, nierozwijany tutaj do bardziej złożonego mechanizmu empatii czy choćby ciekawości postaci. Zmarnowano przede wszystkim postać Matta, jej niepogłębienie jest w tym przypadku błędem scenariuszowym, podobnie jak załatwienie całej historii obu śmiałków w retrospekcyjnym odcinku pod koniec serii. Gdyby zbudowano w poprzednich częściach przywiązanie widza do bohaterów czy też narastającą ciekawość ich losów, odcinek retrospekcyjny zadziałałby perfekcyjnie. Takiego kubła zimnej wody potrzebujemy, kiedy zniesienie dystansu zmienia naszą perspektywę – nasz biedny osadzony ponownie widziany jest jako morderca. W tym jednak przypadku kontrast i napięcie są znikome, a główne męskie postaci – właściwie niewiele ciekawsze niż tło. O ile „prawdziwa historia” pod tym względem skłania do zadania tabloidowych pytań: jak im się to udało? dlaczego akurat oni? jak to możliwe, że nikt ich nie złapał? – o tyle zarówno tunel, jak i cała ucieczka bledną w finale i powielają nieciekawe schematy ze słusznie minionych kinowych epok.

W przeciwieństwie do Matta i Sweata postać Tilly jest ze wszech miar nieoczywista. Duża w tym zasługa Arquette, ale też samej historii. Pracowniczka więziennej szwalni, która decyduje się pomóc więźniom w ucieczce, to w niewielkim stopniu osobliwa historia więziennego Robin Hooda. Jej motywacje są złożone i nierzadko mało spójne, w czym tkwi cała siła tego serialu. Utrzymując – naprawdę odstręczająco pokazane w serialu – stosunki seksualne z więźniami, oddaje się faktycznie fantazji o innym życiu, własnej ucieczce i oderwaniu od przygnębiającej rzeczywistości „małej Syberii”. Jej seksualność jest jawna i pozbawiona wstydu, także jej wola w tym zakresie nie jest przesłonięta naiwnym romansem. Całość przedsięwzięcia, jakim staje się tytułowa ucieczka, jest wynikiem seksualnego trójkąta, a nie przestępczego planu. Tilly jest postacią odpychającą i fascynującą zarazem – jej fizjonomia i styl sprawiają, że nie sposób nie dostrzec niespełnionego marzenia o innym życiu. Jakim? Trudno powiedzieć. Poznając jej męża Lyle’a (rewelacyjnie paskudny Eric Lange), łatwo dojść do wniosku, że to z jego nieatrakcyjności i przaśności wynika rozczarowanie kobiety. Pomijając korektę, która dokonywana jest w późniejszych odcinkach, Tilly nie jest ukrytą gwiazdą Ameryki Północnej. Jej niestandardowość polega na wspomnianej już seksualności oraz czymś, co nazwałabym przyjemnością czerpaną z zainteresowania. Mniejsza o to, skąd i w jakiej formie się ona przejawia. Przeniknięcie psychologii tej postaci jest jednak największym wyzwaniem serialu. Empatia miesza się tu z obrzydzeniem, fascynacja z konfuzją, a „kibicowanie postaci” przeplata się z niezrozumieniem jej preferencji i motywacji. Arquette tworzy postać kobiecą doskonałą, szkoda tym bardziej, że towarzyszący jej kontekst jest co najmniej blady.

Od początku serialu ewidentne wydają się ambicje twórców, aby zarysować interesujące tło społeczne, centralną historię umieścić w perspektywie ubogiej klasy robotniczej. Zarówno scenografia, jak i postaci epizodyczne i statyści pozwalają na to w pełni. Serial jest pod tym względem niewątpliwie spójny, doskonale rozgrywa na przykład kwestie diety i żywienia w budowaniu postaci i kontekstu. Nie zmienia to jednak faktu, że jakiekolwiek pytania pozostają w tym zakresie nie tylko bez odpowiedzi, ale bez satysfakcjonującej realizacji. Pobieżnie eksplorowany kontekst, brak bliższego spojrzenia na otoczenie i kwestie ekonomiczno-społeczne sprawia, że cała interpretacyjna para idzie w kwestie psychologiczne. Zostajemy z zagadką Tilly i właściwie z niczym więcej. Rozproszenie historii w drugiej połowie serialu na historię kobiety oraz dwóch uciekinierów eksponuje ten problem w pełni. Kiedy seksualny trójkąt się rozpada, właściwie niewiele nam zostaje. Jest to nadal bardziej interesujące niż najgorsza, środkowa część serialu, która nudą tunelu może zabić najbardziej wytrwałych. Nie prowadzi to jednak do pełnego sukcesu spektaklu. Intrygująca złożoność postaci Tilly sprawia, że chciałoby się poszerzenia jej historii, skupienia na niej całej opowieści. Nie ucieczka, a ludzkie narzędzie, jakim staje się ta (przypomnijmy: oparta na rzeczywistej) kobieta, jest najciekawszym elementem. To więc, co wydaje mi się największym sukcesem Arquette, jest zarazem największą porażką tego serialu. Próba pogodzenia więziennego, oldschoolowego thrillera z wyrafinowaną kreacją postaci, którą w telewizji widuje się bardzo rzadko, kończy się pęknięciem całości, nie zaś wzajemnym dopełnieniem. I wielkim chapeau bas dla Patricii Arquette.

 

„Ucieczka z Dannemory”
twórcy: Brett Johnson, Michael Tolkin
Showtime (w Polsce dostępny na HBO)