Archiwum
27.02.2019

Dojść do głosu

Maciej Bogdański
Film

Barry Jenkins ma na swoim koncie dopiero trzy pełnometrażowe filmy; jeden z nich nieznany szerszej publiczności, jeden uhonorowany najważniejszą współczesną nagrodą filmową i jeden pojawiający się właśnie na naszych ekranach. Już teraz reżyser ma jednak wypracowany konkretny styl artystyczny, rozpoznawalny od pierwszego ujęcia jego nowego dzieła, powolnej jazdy kamery nad dwójką młodych ludzi trzymających się za ręce. „Gdyby ulica Beale umiała mówić” to adaptacja głośnej powieści Jamesa Baldwina, jednego z najważniejszych amerykańskich pisarzy mierzących się w swojej twórczości z problematyką nietolerancji rasowej (nie tak dawno temu mogliśmy oglądać kinową wersję jego niedokończonej pracy, zatytułowaną „Nie jestem twoim murzynem”). Przeniesienie na ekran tej powieści, osadzonej we współczesnych autorowi latach 70., to duży projekt, przekraczający w swoich ambicjach nawet skomplikowaną linię czasową z poprzedzającego „Moonlight”. I chociaż Jenkins cieszy się teraz na pewno dużą swobodą artystyczną, krąży też nad nim widmo wysokich oczekiwań związanych z tak wczesnym sukcesem filmowca. „Gdyby ulica Beale umiała mówić” na szczęście odcina się od towarzyszącego filmowi hałasu – to wciąż stonowane, autorskie kino, pod wieloma względami stanowiące logiczną kontynuację poprzedniego dzieła reżysera.

Całość rozpoczyna się jednak w sposób zaskakująco bliski klasycznemu schematowi melodramatu. Od razu poznajemy dwójkę głównych bohaterów, dziewiętnastoletnią Tish, z perspektywy której obserwować będziemy wydarzenia, oraz jej niewiele starszego ukochanego o przydomku Fonny. Znają się od dziecka, ale zakochują w sobie dopiero na progu dorosłości. Historia ich związku zostaje ze starannością i łagodnością oddana w pierwszej połowie seansu, a łączące ich uczucie stanie się podstawą emocjonalną całej osi fabularnej.

A ta rozpoczyna się od niesłusznego oskarżenia Fonny’ego o zbrodnię, której nie popełnił. Przebywając w areszcie i oczekując na proces sądowy, dowiaduje się, że Tish zaszła w ciążę. Dziewczyna musi teraz wziąć na swoje barki nie tylko ciężar perspektywy samotnego wychowania dziecka, ale też udowodnienia niewinności ukochanego. Aby tego dokonać, będzie musiała przedrzeć się przez system sprawiedliwości nie tylko bardzo wyraźnie uprzedzony rasowo, ale też oparty w dużym stopniu na pieniądzach i otwarcie faworyzujący tych o wyższym statusie społecznym.

Jenkins żongluje bez przerwy dwoma biegami historii, starając się połączyć osobistą, miejscami nawet przesłodzoną historię miłosną z poważną i otwarcie polityczną opowieścią o amerykańskiej opresji wobec czarnoskórej społeczności. Początkowe poczucie gatunkowości szybko wytraca się, kiedy twórcy zamiast kontynuować melodramatyczną strukturę, oddalają się w kierunku fragmentaryczności, nawarstwiając kolejne retrospekcje i przeskakując z jednej linii czasowej na drugą – zbliżają się nawet do koncepcji strumienia świadomości głównej bohaterki. Podobnie jak w „Moonlight”, równie duży nacisk stawia się tutaj na postacie drugoplanowe. Pojawia się ich tutaj prawdziwa plejada i obecność wielu z nich ogranicza się jedynie do pojedynczej sceny. Są one jednak zaskakująco nierówne. Brian Tyree Henry’ego wprowadza sporo swobody do świata przedstawionego, zanim przeradza się w smutną puentę o ogromnym zasięgu działania niesprawiedliwości amerykańskiego systemu prawnego. Krótkie cameo Dave’a Franco to tymczasem niewprawnie napisana scenka z połowicznie udanym wtrętem komediowym, zakończona nienaturalnym i oczywistym morałem o konieczności wspięcia się ponad podziały rasowe. W każdym przypadku postacie drugoplanowe przywłaszczają sobie sporą część seansu, a ich historie zwykle nie robią wiele, aby popchnąć główną fabułę do przodu. „Gdyby ulica Beale umiała mówić” zaczyna więc z upływem seansu coraz bardziej przypominać o swoich literackich korzeniach, a dygresje i długie dywagacje wiodą często prym nad główną fabułą.

W świecie filmu podobne zabiegi niosą ze sobą poważne konsekwencje i Jenkins nie zawsze wychodzi zwycięsko ze swojego starcia z formą. Chociaż pewne poczucie swobody musi zostać utrzymane chociażby w celu odpowiedniego oddania ducha lat 70., struktura całości skutecznie utrudnia emocjonalne zaangażowanie w akcję. Postacie pojawiają się i znikają, wątki zostają wprowadzone, aby nigdy nie powrócić. Ciążą też wysoce literackie dialogi przeradzające się zbyt często w monologi, które bohaterowie odgrywają przed sobą nawzajem. Większa konsekwencja scenariuszowa pomogłaby nadać tej historii tempo, przywrócić więcej wagi emocjonalnym momentom historii, których wcale tutaj nie brakuje. Zwłaszcza że stojąca za całością koncepcja reżysera naprawdę robi wrażenie. Przez cały film przebija poczucie chęci oddania głosu tym, którzy nigdy go nie otrzymali, zwrócenia uwagi na problemy mniejszości za pomocą bardziej popularnej i szeroko oddziałującej estetyki. Reżyser zatrzymuje się jednak w pół drogi pomiędzy kinem popularnym a artystycznym, nie odnajdując się do końca w żadnym z tych światów.

Nie oznacza to jednak, że „Gdyby ulica Beale umiała mówić” nie jest wciąż kawałem dobrego kina, nawet jeśli nie spełnia do końca obietnicy stojącej za ambitnym konceptem. Zdjęcia Jamesa Laxtona to wciąż absolutna czołówka dokonań operatorskich zeszłego roku. Nie tylko oddają one w naturalny i nienatarczywy sposób kolorystykę i klimat przedstawianych czasów, ale potrafią też zaskoczyć wysublimowaną jazdą kamery czy niecodziennym zaaranżowaniem akcji, nigdy nie sytuując w kontrze do spokojnej stylistyki całości. Podobnie z muzyką Nicholasa Britella, wprawnie łączącej jazzową estetykę z bardziej klasyczną formułą muzyki filmowej. Nie można też odmówić całości artystycznego zacięcia i mimo braku konkretnej koncepcji, jest to nadal kino autorskie o charakterystycznym stylu. To także obraz, który przyniósł mi więcej radości w teorii – podczas analizy warsztatu czy stojących za całością koncepcji – niż podczas samego seansu.

 

„Gdyby ulica Beale umiała mówić”
reż. Barry Jenkins
premiera: 22.02.2019