Archiwum
14.10.2013

Na tegorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowym dominuje przekonanie, że ta jesienna, stołeczna, a jednak międzynarodowa impreza filmowa jest „dla ludzi”. „Dla ludzi” oznacza: dla wszystkich. To określenie ma się kojarzyć z uniwersalnością i jednocześnie ze wstrętem do wymuszonych eksperymentów. Te filmowe wariacje z kręgu sztuki dla sztuki, które zwykłym kinomanom kojarzą się raczej z bełkotem i obrazkową grafomanią, mają dominować na innych polskich festiwalach, które – jeśli dobrze rozumiem – są dla „innych ludzi”.

Koncepcję robienia filmów „dla ludzi” czasami można zrewidować i dostosować do własnych, ideologicznych przyzwyczajeń. Na przykład jeden z polskich reżyserów biorących udział w konkursie  międzynarodowym na tegorocznym WFF twierdzi, że zrobił film „dla kobiet”, choć przecież trudno mu wyzbyć się jego „męskiej – obiektywnej wrażliwości”. Na poparcie swoich słów przytacza anegdotę z festiwalu w Pusan, gdzie jego najnowszy film miał światową premierą. Podobno gigantyczną widownię w trakcie pokazu filmu zdominowały kobiety – Koreanki. Mężczyźni nie byli zainteresowani. Może po męsku, obiektywnie stwierdzili, że nie warto?

Tych filmów „dla ludzi”, w tym pewnie też „dla kobiet” na WFF jest ponad dwieście. Kilka konkursów, debiuty, odkrycia, dokumenty, pokazy specjalne, krótkie metraże – do wyboru, do koloru. Każdy powinien znaleźć coś dla siebie. No, może oprócz tych „innych”, którzy koniec końców mogą po prostu skoncentrować się na polskiej klasyce – Kieślowski, Zanussi, Machulski, Krauze. Można nawet potraktować to jak swego rodzaju eksperyment.

W tym pokaźnym zestawianiu „oprócz polskich, filmowych korzeni” aż trzy nowe polskie filmy pełnometrażowe. W konkursie międzynarodowym: „Ida” Pawła Pawlikowskiego i „W ukryciu” Jana Kidawy-Błońskiego, a w konkursie 1-2 debiut Sebastiana Buttnego pod tytułem „Heavy Mental”. O wszystkich na pewno warto napisać.

Na pierwszym ogień jednak amerykański pokaz specjalny „Ani słowa więcej” w reżyserii Nicole Holofcener – ostatni film, w którym zagrał James Gandolfini. Tym razem jego postać nie ma nic wspólnego z kryminalnym półświatkiem. Wręcz przeciwnie – życie Alberta to raczej ustabilizowany żywot pana w średnim wieku, który pracuje w telewizyjnym archiwum. Ma za sobą rozwód i pewnie kilka załamań nerwowych. W jego życiu coś się zmienia, kiedy poznaje Evę (Julia Louis-Dreyfus). Tak naprawdę to ona jest główną bohaterką filmu Holofcener. Uśmiechnięta od ucha do ucha masażystka od rana do wieczora przemieszcza się razem ze swoim łóżkiem do masażu, odwiedzając kolejnych klientów. Niektórzy z nich doprowadzają ją do szału, ale Eva zaciska zęby – stara się być pozytywnie nastawiona do życia. W końcu jest samotną, rozwiedzioną matką, która już za chwilę będzie musiała pozwolić swojej ukochanej córeczce wyjechać na studia do innego miasta. Nic przyjemnego dla kochających rodziców, uzależnionych od swoich „niedorosłych” dzieci.

Albert i Eva poznają się przez przypadek na jednym z nudnych przyjęć. Ich relacja nie przypomina miłości od pierwszego wejrzenia. Przede wszystkim oboje przeżywają wyjazdy swoich ukochanych córeczek, a poza tym mają bardzo podobne poczucie humoru. Romans kwitnie, robi się coraz przyjemniej, ale tylko do czasu. Kiedy nowa klientka Evy, Marienne (Catherine Keener) nagle opowiada o swoim byłym mężu i jego paskudnych nawykach żywieniowych, te historie brzmią niebezpiecznie znajomo.

„Ani słowa więcej” przypomina niektóre filmy Judda Apatowa. W szczególności „This Is Forty”. Przygody pary w średnim wieku, dla której romantyczne uniesienia to już przeszłość, zamieniają się w genialny pod względem humoru flirt. W tle towarzyszy im inna para przyjaciół Evy, którzy jako jedni z nielicznych nie rozwiedli się. Ona jest psychoterapeutą, on pracuję gdzieś, nie wiadomo gdzie. W ich związku dominuje rutyna, ale podobnie jak w filmie Apatowa próbują z nią walczyć. Mimo że zmęczenie złymi nawykami partnera to nie przelewki.

Równie pozytywne, pozornie beztroskie nastawienie do życia jak bohaterowie „Ani słowa więcej” ma izraelski dokumentalista Yoav Shamir, który pod wpływem jednego zdjęcia przedstawiającego zwolenników partii nazistowskiej z lat 30. postanowił odnaleźć gen bohaterstwa. W swoim filmie „10%, które czyni bohatera” przemierza tysiące kilometrów, aby dowiedzieć się, jak można zostać szlachetnym herosem. Zastanawia się, czy on sam ma szansę? Od szympansów, małp Bonobo, po Instytut Yad Vashem i Uniwersytet Stanforda. Shamir nie daje za wygraną, choć większość osób, z którymi rozmawia, traktuje go z przymrużeniem oka. W końcu poznaje profesora Philipa Zimabardo, autora słynnego eksperymentu więziennego z końca lat 70. Trafia w dziesiątkę – profesor „Zimbo” (taki napis widnieje na rejestracji samochodowej słynnego psychiatry) właśnie rozpoczyna badania nad bohaterstwem.

„10%, które czyni bohatera” to dokumentalny film drogi w reżyserii pozytywnie zakręconego obsesjonata, który nigdy się nie poddaje. Jego komentarze i podsumowania wzbudzają śmiech widowni. Można traktować go jak niegroźnego szaleńca, który realizuje marzenia i próbuje dokonać niemożliwego. Przy okazji jednak dowiaduje się czegoś nowego o swojej ojczyźnie. Ląduje na Zachodnim Brzegu i bierze udział w niewinnej demonstracji przeciwko izraelskiej okupacji. Próbuje dostać się na Flotyllę Wolności. Jest świadkiem przemocy izraelskich wojskowych, którzy ku jego zaskoczeniu nie mają niestety nic wspólnego z pomnikowymi bohaterami.

c.d.n.

alt