Archiwum
30.09.2016

Dajmy sobie szansę

Michał Piepiórka
Film

Nie będę oryginalny, gdy powiem, że 41. edycja Festiwalu Filmowego w Gdyni minęła pod znakiem młodych twórców. W Konkursie Głównym pokazano aż osiem filmów debiutantów, dziewięć podpisali twórcy urodzeni w latach 80., a główna nagroda trafiła w ręce zaczynającego swoją przygodę z filmem fabularnym Jana P. Matuszyńskiego, reżysera „Ostatniej rodziny”. Wrażenie dokonującej się na naszych oczach zmiany pokoleniowej pogłębiły słabe bądź w najlepszym razie przeciętne filmy nieco starszych twórców. Jedynie niezawodny Wojciech Smarzowski przywiózł do Gdyni film, który mógł rywalizować o laury z młodymi.

To idzie młodość!

Obniżenie średniej wieku wśród festiwalowych twórców poskutkowało pojawieniem się na ekranie młodych bohaterów i analizą dręczących ich spraw – choć nie zawsze z najlepszym skutkiem. Do tych ostatnich należy film „Fale” Grzegorza Zaricznego, który miał ambicje stworzenia polskiej wersji kina społecznego na wzór i podobieństwo „Cześć, Tereska” Roberta Glińskiego. By zbliżyć ekranowy świat do rzeczywistości zewnętrznej, Zariczny zaangażował do głównych ról dwie niezawodowe aktorki. Niestety zamiast wzmocnienia autentyczności obrazu dowiódł, że kino nie jest miejscem dla naturszczyków. Opowieść o dwóch przyjaciółkach z salonu fryzjerskiego nie daje wglądu w ich sytuację społeczną, nie działa jako buddy movie z lekko zarysowanym wątkiem lesbijskim ani jako dramat o problemach rodzinnych. Jeszcze słabiej – lecz z innych powodów – wypadł wyczekiwany drugi film Kuby Czekaja, „Królewicz Olch”. Po oryginalnym i bardzo obiecującym, zdradzającym nieprzeciętny styl i autorską wrażliwość „Baby Bump” młody reżyser zaserwował nam zlepek różnych pomysłów rozciągający się od trawestacji tytułowego „Króla Olch” po podróże między wymiarami. Wszystko to zostało podane w pretensjonalnej, ciężkostrawnej i zwyczajnie nużącej formie, która nie dodaje niczego wartościowego do opowiadanej historii młodego geniusza matematycznego, a zdradza jedynie nienasycone artystycznego ego twórcy.

Polskie kino opanował występek. W festiwalowych filmach trup ściele się gęsto, a morderca okazał się ulubionym typem bohatera wielu twórców. Również opowieści o młodzieży naznaczone zostały zbrodnią. Filmem, który podzielił publiczność bardziej niż kwestia zasadności pokazywania w Gdyni „Smoleńska” Antoniego Krauze, był „Plac zabaw” Bartosza M. Kowalskiego. Ta produkcja potwierdziła niekwestionowany talent debiutanta, a jeszcze kilka lat temu byłaby traktowana w polskim kinie jako objawienie. Można chwalić „Plac zabaw” za przekonujące portrety młodych bohaterów i brutalny obraz polskiej szkoły, jednak opowieść o dziecięcej bezwzględności została zaopatrzona w doklejony i bulwersujący dosłownością finał, przypominający fragment nigdy niezrealizowanego filmu Michaela Haneke. Inspiracji austriackim twórcą nie będzie w stanie się wyprzeć również Wojciech Kasperski. Jego „Na granicy” to sprawne kino gatunkowe, które zostało zaopatrzone w rozważania na temat wzorów męskości i może być interpretowane jako przypowieść o dylematach, jakie serwuje młodym chłopcom współczesna kultura.

Do dwóch słabych filmów z młodymi bohaterami w rolach głównych i dwóch przyzwoitych należy dorzucić jeszcze dwa kolejne – bardzo dobre. Pierwszym z nich jest „Kamper” Łukasza Grzegorzka, który potrafił odmalować niejednoznaczny, a dzięki temu przekonujący obraz współczesnych trzydziestolatków. Choć z pewnością nie każdy równolatek głównego bohatera będzie w stanie się odnaleźć w jego historii, to nikt nie może zaprzeczyć, że Kampery chodzą po tym świecie, a rzeczywistość wielu z nas składa się z elementów popkultury. O jeszcze młodszym pokoleniu opowiadają znakomite „Wszystkie nieprzespane noce” Michała Marczaka – tętniące klubową muzyką, rozgrzewające erotycznym napięciem, przepojone poetycką aurą, ale równocześnie przełamane wielkim smutkiem. Życie dwóch bohaterów tego fabularyzowanego dokumentu to głównie całonocne imprezy, które kończą się nad ranem pseudofilozoficznymi dysputami współczesnych niewinnych czarodziejów. Ich świat przypomina niekończący się sen rozbłyskujący światłami dyskotek i stymulowany nielegalnymi używkami, z którego bohaterowie powoli, ale boleśnie się wybudzają.

W krainie zbrodni

Polscy twórcy umiłowali sobie zaglądanie w ciemne zakątki ludzkich serc. W tych zakamarkach dusz grasują niebezpieczni mordercy, znaczący teren kolejnymi ofiarami. Nie zawsze wędrując tymi niebezpiecznymi ostępami, twórcy sięgają po rozwiązania gatunkowe. Jedynie Mariusz Gawryś w „Sługach bożych” jednoznacznie postawił na rozwiązania rodem z kryminału i to – trzeba przyznać – z niezłym skutkiem. Choć nietrudno wskazać realizacyjne pomyłki, fabularne nieprawdopodobieństwa i nienaturalne dialogi, ta popularna produkcja spełnia swoją funkcję, dostarczając bezpretensjonalnej rozrywki, której źródłem są nieprzewidywalne zwroty akcji i przyjemnie poplątana, wielowątkowa intryga.

Znacznie ciekawiej od „Sług bożych” wypadły jednak dwa bliźniacze filmy – „Czerwony pająk” Marcina Koszałki i „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy. Oba inspirowane są autentycznymi historiami o seryjnych mordercach, a ich twórców bardziej od pytania „kto zabił?” interesowała psychologia – zarówno morderców, jak i śledczych. Koszałka, z racji swojego wykształcenia, postawił na operowanie obrazem, którym budował mroczną, niepokojącą atmosferę. W swoim fabularnym debiucie autor kontynuuje wątki, które podejmował do tej pory w znakomitych dokumentach. Kolejny raz dowiódł, że jest niezwykle konsekwentnym artystą o własnej wrażliwości i spojrzeniu na otaczający nas świat. Pieprzycy natomiast udało się pogodzić wymogi gatunkowe z psychologiczną głębią postaci, a przede wszystkim z bliskimi kinu moralnego niepokoju rozważaniami na temat funkcjonowania jednostki w opresyjnym systemie. Oba filmy odznaczały się wyjątkową przenikliwością i wysokim artystycznym poziomem, ale to „Jestem mordercą” opowiada bardziej wciągającą historię, która potrafiła chwycić za gardło już na samym początku i nie puścić aż do finału.

Potyczki z historią

„Socjalizm jest czerwony jak krew” – pisał w anonimach Wampir z Bytomia w „Jestem mordercą”. Pod tym nośnym hasłem z pewnością podpisałby się Ryszard Bugajski – autor „Zaćmy”. Jego film opowiadający o nieprzeciętnej postaci „Krwawej Luny” – szczególnie sadystycznej funkcjonariuszki organów bezpieczeństwa stalinowskiej Polski, która po latach nawróciła się na chrześcijaństwo – wydaje się otwartą polemika z „Idą”. Film opiera się w całości na znakomitej grze Marii Mamony w roli Julii Brystygierowej, która jest zdecydowanie najjaśniejszym elementem całości. Niestety wielki potencjał, jaki zawiera biografia nawróconej zbrodniarki, został utopiony w nachalnej religijnej symbolice i obdarzony łopatologiczną tezą.

Tego wszystkiego nie można powiedzieć o kolejnym wyjątkowo drastycznym i przepełnionym brutalnością filmie Wojciecha Smarzowskiego: „Wołyniu”, któremu najbliżej do bolesnej „Róży”. W najnowszym filmie autora „Wesela” nie ma miejsca na znaną z poprzednich dzieł „smarzowszczyznę”, czyli rubaszny humor czy groteskowe postacie. Nawet alkoholu tym razem jest niewiele. Bohaterowie odurzają się czym innym – wzajemnymi uprzedzeniami i nienawiścią. Historia rzezi wołyńskiej stała się ostatnio wyjątkowo głośna na salonach politycznych, a rodzimi decydenci chętnie okrzyknęliby „Wołyń” filmem narodowym, bliskim wartościom rządzących – o czym świadczy choćby nieudana próba nagrodzenia filmu Smarzowskiego specjalną nagrodą TVP na schodach Teatru Muzycznego, co miało być jawnym i obrazoburczym nawiązaniem do przyznania przed laty specjalnej nagrody środowiska filmowego pominiętemu na festiwalu „Człowiekowi z żelaza”. Niestety wszyscy, którzy chcieliby wykorzystać „Wołyń” do walki politycznej, będą rozczarowani, gdyż Smarzowski zadbał, by film wymykał się jakimkolwiek ideologicznym sporom, a jego wymowa nie jest skierowana przeciwko którejkolwiek stronie. „Wołyń” jest filmem koncyliacyjnym, co nie oznacza, że upraszczającym czy przekłamującym wydarzenia mające miejsce na dzisiejszych terenach Ukrainy. Obrazy rzezi, które zajmują niewielki ułamek całości filmu, zostały zaopatrzone w bogaty antropologiczny kontekst, który pokazuje źródła nacjonalistycznych konfliktów. Smarzowski nie daje żadnych łatwych rozwiązań, nie forsuje tez, nie stara się rozgrzeszać winnych, lecz wskazuje, że źródłem wzajemnej nienawiści są nieuzasadnione uprzedzenia, nieprawdziwe stereotypy i cały ten ludowy nacjonalizm, uwidaczniający się, wydawałoby się, w niewinnych powiedzonkach czy dowcipach.

W domach z betonu

Tegoroczny konkurs stał na wyjątkowo wysokim poziomie. Jedynie kilka filmów rozczarowało – jak niezwykle osobisty, ale wyjątkowo nudny film Jana Jakuba Kolskiego „Las, 4 rano”. Doczekaliśmy się mimo to kina różnorodnego, sprawnego, satysfakcjonującego, samoświadomego, a przede wszystkim inteligentnego. Na tle bardzo dobrych filmów wybijały się ponadto dwa tytuły: „Zjednoczone stany miłości” Tomasza Wasilewskiego oraz najlepszy od lat obraz w polskiej kinematografii (tak, lepszy od „Idy”!) – „Ostatnia rodzina” Jana P. Matuszyńskiego. Choć oba obrazy dzieli tak wiele, łączy duchota mieszkań z wielkiej płyty, w których rozgrywały się niebywałe dramaty.

Wasilewski ponownie skupił się na kobietach, tym razem w anturażu wczesnych lat 90. W domach z betonu niewielkiego blokowiska jeszcze mniejszego miasteczka nie ma wolnej miłości, choć są wielkie namiętności – pieczołowicie skrywane, bo sąsiedzi, bo mąż, bo ksiądz. Wasilewskiemu udało się stworzyć bez krztyny sentymentalizmu niezwykle przejmujące portrety czterech kobiet w różnym wieku. Bliżej mu do Kieślowskiego z czasu „Dekalogu” niż do melodramatu. Te wielkie, wręcz kotłujące się emocje, tłumione przez cierpiące z miłości kobiety reżyser podaje na zimno – okraszając wyjątkowo trafnymi zdjęciami Olega Mutu, który w szarzyźnie otrząsającego się po latach socjalizmu kraju dojrzał pierwsze rozbłyski nadciągającego Zachodu.

„Ostatnia rodzina” to film tak niewiarygodny, jak historia tej ostatniej z rodzin. Beksińscy w obiektywie debiutującego twórcy są zarazem niezwykli i aż do przesady normalni. Wiszące na wszystkich ścianach dusznego mieszkania obrazy Zdzisława Beksińskiego wydają się profetyczną zapowiedzią nadciągającej katastrofy. Jednak ten apokaliptyczny film przesączony jest niezwykłym humorem, który niekoniecznie rozrzedza gęstą atmosferę emocjonalnego klinczu. Geniusz tego filmu realizuje się w drobiazgach, które nie wybrzmiałyby, gdyby nie znakomite role aktorów: Andrzeja Seweryna, Dawida Ogrodnika i Aleksandry Koniecznej.

***

Przed rozpoczęciem festiwalu atmosfera wokół gdyńskiej imprezy była minorowa. Zbyt wiele do powiedzenia mieli politycy – jednym nie podobał się brak „Historii Roja”, innym – specjalny pokaz „Smoleńska”. Jednak po gali zakończenia nikt nie wspominał tych tytułów. Z każdej strony, zarówno od zadowolonych z werdyktu, jak i od zawiedzonych decyzjami jury, można było słyszeć entuzjastyczne opinie o poziomie konkursu. Polskie kino zmierza w dobrym kierunku już od co najmniej dziesięciu lat, ale tak dobrego roku nie miało już dawno – zaryzykuję tezę, że ani razu po 1989 roku. Można ze spokojem i nadzieją spoglądać w przyszłość, jeżeli talent objawiło tylu znakomitych młodych twórców. Kinematografia rozwija się znakomicie. Wystarczy jej nie przeszkadzać takimi decyzjami, jak choćby ta o wystawieniu w oscarowym wyścigu przyzwoitych, ale bardzo klasycznych „Powidoków” Andrzeja Wajdy, a nie wyjątkowej „Ostatniej rodziny”. Dajmy sobie szansę!

41. Festiwal Filmowy w Gdyni
19–24.09.2016

alt