Archiwum
25.10.2016

Człowiek, obywatel, figura retoryczna

Maciej Bogdański
Film

Minęło już ponad pięćdziesiąt lat, odkąd pierwsi „młodzi gniewni” zrewolucjonizowali angielską sztukę filmową, a kinematografia brytyjska wciąż zdaje się opierać na utrwalonych wówczas zasadach. Nadal nikt nie potrafi odwzorowywać palących problemów społecznych tak jak Brytyjczycy, mistrzowsko łącząc ze sobą emocjonalność historii, realizm świata przedstawionego i polityczny komentarz. Taki warsztat utrzymuje się przez lata – wystarczy spojrzeć chociażby na Andreę Arnold i Rufusa Norrisa; eksperymentujących z formą nowych twórców z Wysp, którzy wciąż pozostają mocno zakorzenieni w dokonaniach swoich poprzedników. A sami poprzednicy też przecież mają jeszcze swoje do powiedzenia. Co prawda Ken Loach zaczął swoją karierę nieco później (w latach 60. tworzył jeszcze głównie dla telewizji), ale sercem zawsze pozostawał przy surowych, realistycznych, słodko-gorzkich dramatach o ludziach, którym los nigdy nie idzie na rękę. Z tegorocznego festiwalu w Cannes wrócił ze swoją drugą w karierze Złotą Palmą, dołączając do wąskiego grona twórców wyróżnionych przez jury więcej niż raz. Wchodzący właśnie do polskich kin „Ja, Daniel Blake” to rzeczywiście film o ogromnej sile przebicia; pozornie prosty, ale przemawiający głośno i pewnie o współczesnych problemach, przy okazji ostro komentujący obecną sytuację polityczną. Problem w tym, że może nawet zbyt ostro.

Ale zacznijmy od faktów: Daniel Blake to sympatyczny, przeciętny Brytyjczyk, który właśnie przeszedł atak serca. Lekarz zaleca mu, aby zrezygnował na pewien czas z pracy i odbudował siły. Daniel wybiera się do urzędu, aby otrzymać zasiłek socjalny dla osoby niezdolnej do pracy, gdzie zostaje jednak zbadany przez niekompetentną obsługę – zasiłku nie otrzymuje. Tak zaczyna się jego batalia z biurokratycznym systemem – odrealnionym, nieprzyjaznym, absurdalnym w swojej zawiłej papierkomanii. Bohater krąży od urzędnika do urzędnika, nieustannie tłumacząc swoją sytuację, a w rezultacie jedynie coraz bardziej plącze się w iście kafkowskie absurdy. Niedługo później poznaje Kate, młodą dziewczynę z dwójką dzieci, której sytuacja finansowa również nie pozwala na godne życie. Zaprzyjaźniają się i wspólnie podejmują walkę z urzędem, a w domyśle również z państwem, biurokracją i całym korporacyjnym systemem politycznym.

Tylko tyle i aż tyle. „Ja, Daniel Blake” opiera się na prostym pomyśle wyjściowym, zaskakująco klasycznej strukturze fabularnej i niemalże baśniowym podziale na dobro i zło. Od początku wiemy, kto stoi po której stronie i komu należy kibicować. Tytułowy bohater to prawdziwy rycerz na białym koniu – postać naraz szlachetna i poczciwa, świetnie wpasowująca się w otaczające środowisko i reprezentująca niezachwiany system moralny, potęgowany przez prostą empatię wobec wszystkich potrzebujących pomocy. Zdecydowana większość filmu opiera się na charyzmie Dave’a Johnsa, portretującego Blake’a z należytym oddaniem i poczuciem humoru. Trudno nie polubić tego nieco ekscentrycznego starszego pana, którego państwo za wszelką cenę próbuje wpędzić przedwcześnie do grobu.

Loach wciąż jest też prawdziwym ekspertem od portretowania społeczności. Wielka Brytania w jego obiektywie z jednej strony nie różni się aż tak bardzo od tej ukazywanej w kinematografii lat 70. – wciąż składa się głównie z brudnych przedmieść, ciasnych uliczek i szarych kamienic. Z drugiej jednak – staje się prawdziwą stolicą wielokulturowości, gdzie ludzie ze wszystkich zakątków świata budują wspólny dom. Różnorodność zdaje się w „Ja, Daniel Blake” naturalnym porządkiem rzeczy; ukazana zostaje nienatarczywie i z wyczuciem, a sama społeczność staje się bronią, dzięki której obalenie okrutnej biurokracji może w ogóle stać się możliwe. Nowy film Loacha działa najlepiej właśnie wtedy, kiedy ukazuje ludzi jednoczących się w obliczu wspólnego niebezpieczeństwa. Trudno znaleźć drugiego twórcę umiejącego równie efektywnie ukazać czające się w głębi człowieka bezinteresowne dobro; wewnętrzną, pierwotną chęć pomocy temu, kto akurat znajduje się w potrzebie. Najbardziej reprezentatywna jest scena w Banku Żywności – to prawdziwie filmowy moment, pozwalający widzowi na maksymalne zbliżenie do postaci bez poczucia eksploatowania przeżywanej przez nich tragedii. Prosty, poruszający, niełatwy w odbiorze, a mimo to obezwładniający swoim niewymuszonym pięknem.

Loach nie byłby jednak sobą, gdyby do starannie skonstruowanego dramatu nie wprowadził klarownych argumentów politycznych. Jego nowy film można, a nawet trzeba, odczytać jako zarzut wobec własnego państwa – kraju niewrażliwego na najbardziej potrzebujących, cynicznie odnoszącego się do obietnic pomocy, w końcu zwyczajnie oszukującego swoich obywateli, którzy odrzuceni przez biurokrację, poddają się w swoich bataliach o otrzymanie należnego wynagrodzenia w przekonaniu o nieuchronnej porażce. To ciężkie zarzuty, niestety zbyt często wchodzące w drogę samego filmowego przekazu – dość przekonującego i bez dodatkowego komentarza. Reżyser za wszelką cenę chce jednak sprawić, aby każdy wyszedł z kina przekonany do jego racji. Nie ma tutaj miejsca na niejednoznaczności czy pytania pozostawione bez odpowiedzi – wszystko musi zostać podane na tacy. Przez to „Ja, Daniel Blake” w jednym momencie pulsuje życiem, a w kolejnym zbliża się do mielizn banalnego filmowego manifestu. Im bliżej końca seansu, tym mniej w nim energii, a więcej publicystyki.

Koniec końców Loach przesadza, sprowadzając całą swoją misternie budowaną konstrukcję filmową do politycznej tezy. Daniel Blake przestaje być człowiekiem, a staje się symbolem. Patetyczny koniec i jasno wypowiedziana myśl podsumowująca całość seansu zamieniają prostą historię osoby pokrzywdzonej przez los w polityczną broń wymierzoną w tych sprawujących władzę. „Ja, Daniel Blake” mógłby być filmem o potrzebie stworzenia wspólnoty, zejścia z moralnego piedestału i zrozumienia własnych sąsiadów, ale zamiast tego zapuszcza się w rejony ideologicznej dysputy, gdzie bez względu na stronę konfliktu jednostka zawsze zostaje wykorzystana w imię wyższej racji. Ostateczne uderzenie nie oddziałuje już tak mocno – nagle nie mówimy już o ludziach, a zaczynamy mówić o ideach. A idee nigdy nie są tak różnorodne i ciekawe.

„Ja, Daniel Blake”
reż. Ken Loach
premiera: 21.10.2016