Archiwum
09.10.2018

Czego chcesz od nas, (pop)kulturo?

Mateusz Demski
Film

Los Angeles. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie afery, których nie sposób objąć rozumem. Na ulicach grasują zabójcy psów, nagie sukkuby wychodzą z szaf. W lokalnych klubach króluje zespół Jezus i oblubienice Drakuli, a bogaci mężczyźni chcą żyć w bunkrach, aby uprawiać seks, kiedy tylko zechcą. Wszystkiemu przygląda się Sam – nieszczególnie ambitny trzydziestolatek, przegryw i slacker, nie podnoszący się z kanapy. U naszego bohatera świat niczego nie wymaga, jest dokładnie tym, kim jest – trawa służy mu do palenia, członek do walenia, panienki do zaliczania. Z nudów snuje on więc teorie spiskowe wokół sąsiadki, która znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Szuka wskazówek na temat anonimowego pirata, króla bezdomnych i innych wtajemniczonych sprawców, których łączą władza i tajne kody. W mieście aniołów zaczęło pachnieć apokalipsą.

No dobrze, z pewnością nie oddaje to złożoności fabuły najnowszego filmu Davida Roberta Mitchella. W „Tajemnicach Silver Lake” nic nie jest proste – narracja gubi się w gąszczu dygresji i wątków pobocznych, zamyka się mylnie w opowieściach szkatułkowych, zwykle niedorzecznych. Reżyser łamie wszelkie konwencje, zmusza do nieustannej gry w popkulturowe skojarzenia, ustanawiając osobny świat, który widz musi skleić od zera. Warto jednak zauważyć, że film zaczyna się zaskakująco pobożnie – jako historia z zagadką, emocjonalnym, konsekwentnie przeprowadzonym slalomem. Na poziomie wprowadzenia to w gruncie rzeczy podręcznikowy przykład czarnego kina – kryminału noir opartego na intrygującej sprawie zaginięcia z suspensem, samozwańczym detektywem i femme fatale. Tyle że opowieść Mitchella miewa różne oblicza – jej stanowiskiem startowym jest noir, a miejscem lądowania wykręcony popkulturowy grunt.

W tym kinie nic nie jest przecież takie, jakie się na początku wydawało. Weźmy pojemną strukturę narracji Pynchonowskiej oraz plastyczną kreskę z komiksów Daniela Clowesa, między które zostały włożone bardzo różnorodne elementy, wątki zaskakującego pochodzenia. Powtórzmy: zaczyna się od futrzaka spadającego z drzewa wprost pod nogi naszego obiboka-onanisty. Ten wyrusza na poszukiwanie sexy sąsiadki, próbując przy tym rozwiązać zagadkę istnienia. Nic dziwnego, że w tym stanie bohater Mitchella nie analizuje, nie metakrytykuje, nie hermeneutyzuje. W jego paranoicznym świecie znajdzie się za to miejsce na wielkie teorie spiskowe w trójkąty i kwadraty, puszczanie od tyłu płyt ulubionych zespołów, a czasem łamanie podprogowych szyfrów ukrytych w starych czasopismach o konsolach Nintendo. Może się człowiekowi od tego wszystkiego zakręcić w głowie, jednak Mitchell ma samoświadomość formy właśnie tam, gdzie wszystko staje się cudzysłowem, remiksem. Tam, gdzie aluzja goni aluzję.

Oczywiście nie tylko fiksacja na punkcie wszystkożerności kultury popularnej decyduje o tonie jego filmu. „Tajemnice Silver Lake”, przy całej archetypiczności, odniesieniach utrwalonych w korze mózgowej widza, mają w sobie coś unikalnego – nadzwyczajną umiejętność układania z popkulturowych trocin własnego kodu. W istocie Mitchell ma długi wobec Hammetta i Chandlera, Hitchocka i Altmana, Lyncha i Kelly’ego, ale tworzy on pod wieloma względami film o własnej, pokoleniowej wizji współczesności. O depresji i paranoi wyzierających spod całkowitego zanurzenia w popkulturze. Świat realny, jaźni moralnych żyje dzisiaj właśnie w takim napięciu i dyskomforcie – paranoja stała się immanentną częścią naszego istnienia. Nowa era postprawdy, czasy fake newsów są wielkim zbiorem paradoksów, które chronią przed niepewnością jutra związaną z polityką, zatrudnieniem, granicami wolnej wypowiedzi. Dzięki temu dziwna opowieść detektywistyczna przeobraża się w swoistą przypowieść metafizyczną, a Kalifornia staje się w niej nmiejscem przyciągania tego szczególnego mętliku, w jakim żyje dzisiejszy człowiek, wystawiony na ogrom treści, których nie potrafi zweryfikować. Mitchell próbuje „przebudzić widza” za pomocą nagminnej popkultury, która – mogłoby się zdawać – straciła zdolność odnoszenia się do czegokolwiek poza samą sobą.

Kapryśny, nie pozbawiony energii ani błyskotliwego humoru film Amerykanina przypomina mimo wszystko wykres EKG: w zależności od tego, z kim się rozmawia, trudno stwierdzić, czy reżyser jest geniuszem, czy idiotą. To niejasne uczucie wobec nieobecności logiki linearnej, wielowartościowości gry cytatów i hasztagów, a także dziwnego nacechowania znaczeniem dialogu, jest albo wzmożone, albo rozcieńczone dystansem. Czy należy Mitchella objaśniać czy raczej doświadczać? Trudno powiedzieć. Nie opuszcza mnie przy tym uczucie, że ostatecznie mało mnie obchodzi, czy reżyser jest w tym wszystkim popmodernistą naiwnym, patologicznym czy wyrafinowanym. Czy nazwiemy jego wizję „sprośną”, czy „infantylną”. Liczy się, że „Tajemnice Silver Lake” mimo nierozpoznawalnego celu do mnie trafiły, wyrastając na próbę ogarnięcia współczesnej sztuki, która wymknęła się spod kontroli. Racja bytu tego filmu nie jest dla mnie grzebaniem w antymoralnym śmietniku cytatów – jak głosi obiegowa opinia – ale zdecydowanie antyschematycznym namysłem nad tym, czego kultura od nas chce.

W jednej z moich ulubionych scen Sam spotyka kompozytora przechwalającego się, że napisał wszystkie szlagiery świata, włącznie ze „Smells Like Teen Spirit”, utworem, od którego zaczęła się moda na muzykę grunge i miłość bohatera do popkultury. „Wszystko jest ustawione. Nasza sztuka i kultura przenoszą ukryte znaczenia kontrolowane z góry” – przekonuje facet za fortepianem, który między laską a drugim śniadaniem skomponował całą dyskografię U2. Trudno powiedzieć, czy scena ta obejmuje zwidy schizofrenika, którego świat wypadł z zawiasów, czy może ducha naszych czasów. „Tajemnice Silver Lake” to film zbyt wieloznaczny, by otwierać go jednym kluczem, a prawda, jak zwykle, leży gdzieś pośrodku. Właśnie ta ontologiczna niepewność sprawia, że na wyobraźnie Mitchella patrzę z tak ogromną satysfakcją.

 

„Tajemnice Silver Lake”
reż. David Robert Mitchell
premiera: 21.09.2018