Archiwum
30.10.2014

Czarne, śląskie serce

Andrzej Marzec
Muzyka

Twoje pojawienie się na polskiej scenie muzycznej było dość nieoczekiwane – co działo się z Tobą i Twoją twórczością przed pojawieniem się ZAMILSKIEJ?
Tak naprawdę Zamilska jako ZAMILSKA, czyli „wytwór” tego, co zaczęło się dziać w mediach, istniała już od dawna… Kiedyś, podobnie jak każdy początkujący artysta, nagrywałam do tak zwanej szuflady. Tamte kawałki wciąż można znaleźć na YouTube. Łatwo w nich zauważyć gigantyczną różnicę techniczną, trochę zawstydzającą, ale pokazującą też mój rozwój. A potem, nagle, po prostu wybuchło, jak w „amerykańskim śnie” – wrzucasz utwór do sieci i „bum!”: jesteś wszędzie, otwierasz lodówkę – ZAMILSKA, wychodzisz na zewnątrz – ZAMILSKA. Na początku strasznie mnie to szokowało, zwłaszcza określenie „nadzieja polskiej elektroniki”, które ciągnęło się za mną i ciągnie się w pewien sposób do tej pory. Tak naprawdę moją ambicją jest to, żeby ktoś w końcu nazwał mnie spełnieniem tej nadziei.

Czy Twoja przeszłość jest w jakiś sposób obecna na płycie – czy też zupełnie odcinasz się od niej swoim debiutem?
Domyślam się, że mówisz o przeszłości muzycznej…? Długo wstrzymywałam się z wydaniem czegokolwiek na poważnie właśnie ze względu na przeczucie, że to, co robiłam, było niewystarczające. Muzycznie postawiłam więc bardzo grubą kreskę pomiędzy tym, co tworzyłam wcześniej, a tym, co dzieje się teraz. Dźwięki zawarte na „UNTUNE” to zupełnie inna bajka – są świadectwem czasu, jaki poświęciłam poszukiwaniu swojego brzmienia.

W niedługim czasie zjednałaś sobie wielu słuchaczy. Jak byś ich opisała?
Nigdy nie miałam za sobą żadnej kampanii promocyjnej. Nigdy też nie starałam się zjednywać sobie publiczność na siłę. Od początku moja postawa była wobec słuchaczy szczera. Już na pierwszych koncertach zauważyłam ze zdziwieniem, że zjawiali się na nich ludzie z różnych środowisk. Bardzo często były to osoby, które na co dzień nie słuchały elektroniki, nie mówiąc już o techno. Podoba mi się, że udało się nam połączyć kilka światów. Jestem z tego bardzo dumna. Dziś mogę powiedzieć, że publiczność na moich koncertach jest jednym, wielkim żywiołem. W końcu zaczynamy w Polsce tańczyć na koncertach!

 

Być może przyczyna Twojego sukcesu tkwi w tym, że po prostu najlepiej realizujesz powiedzenie: „do techno się, kurde, nie siedzi”. Jedno z określeń opisujących Twoją muzykę to „taneczna elektronika” – odpowiada Ci ta etykieta czy też wolałabyś tworzyć jakiś bardziej niszowy projekt?
Etykiety tworzą media, recenzje, opisy. Ludzie potrzebują ram i określeń, bo tak jest zwyczajnie prościej. Ja się nad gatunkowymi łatami nie zastanawiam, staram się po prostu robić muzykę najlepiej jak potrafię. A podziały na projekty popularne i niszowe? To już dawno się zatarło. W moim przypadku był to moment wydania „QUARREL”. Coś, co z niepisanego założenia było „undergroundem”, stało się w pewnym sensie „sławne”. Moja historia jest doskonałym przykładem na to, że te podziały w muzyce nie obowiązują, co osobiście mnie bardzo cieszy.

Czy Twoim zdaniem wypełniasz jakąś muzyczną lukę swoją postacią, odpowiadasz na pewne muzyczne zapotrzebowanie, czy też wykreowałaś zupełnie nowego słuchacza?
Nie wiem, nie jestem w stanie tego stwierdzić i to pytanie chyba nie powinno być skierowane do mnie. Mogę ewentualnie powiedzieć, jakie są według mnie, jako słuchacza, luki i jakie mam zapotrzebowania. We współczesnej muzyce widzę niestety zbyt dużo fałszu: produkowania, a nie tworzenia, podążania za trendami… Wydaje mi się, że publika również to zauważa, że ludzie tęsknią za szczerością. Może to łączy mnie z moimi słuchaczami. Ja stawiam na prawdę, surowość, totalną spontaniczność i wspólnotę. Koncerty są dla mnie najważniejsze, to olbrzymia nagroda za trud, który włożyłam w wydanie płyty.

Mrok i ciężkość na Twojej płycie są czymś więcej niż stylizacją, wyrastają z Twojego własnego doświadczenia? Czy mrok jest właśnie tą cechą, która Cię definiuje?
Mrok i ciężkość na „UNTUNE” to nie obrana stylizacja, to coś, co wychodzi zupełnie naturalnie. Tak, myślę że mam czarne, śląskie serce. Cała płyta powstała w oparciu o moje prywatne przeżycia, które postanowiłam ująć przy pomocy tematów, jakie mnie interesują – rdzenności kultury afrykańskiej i islamskiej. Kiedyś nawet powiedziałam, że na albumie scaliłam w jedno wojnę osobistą i wojnę na świecie. Nie chciałam jednak stworzyć smutnego, depresyjnego krążka, bo więcej w tym było buntu i niezgody, złości na otaczające stereotypy i walki. Dlatego jest w tym moje małe zwycięstwo, gdy w trakcie koncertu ludzie szaleją i tańczą w transie do strasznie trudnych tematów.

Jesteś debiutantką, czy nie odczuwasz zatem presji drugiego albumu? Czy nie czujesz, że musisz w pewien sposób potwierdzić swój talent i sprostać oczekiwaniom, jakie zdążyłaś wytworzyć?
Miałam już takie dylematy przy pierwszym albumie, kiedy wydałam tylko singiel. Zadawałam sobie pytanie: jak ludzie będą reagować na album? Jeśli wyszedł taki singiel, to wszyscy będą chcieli sześć utworów, które brzmią jak „QUARREL”. I co wtedy? Miałam jeszcze czas na ewentualne zmiany, ale nie dokonałam ich. Nagrałam to, co już wcześniej istniało w koncepcji i założeniach. Teraz pojawiają się myśli o drugiej płycie, ale bardziej wyrażają one moje potrzeby – chcę już robić coś nowego, wydać nowy materiał, chcę siebie też odświeżyć. Jednak nie zrobię tego, dopóki nie nagromadzę w sobie pewnych emocji, które później będę mogła wyrazić. Nie chcę tworzyć krążka, który będzie świetny technicznie, ale pozbawiony takiej prawdziwości jak „UNTUNE”. A na to potrzeba czasu, dlatego pracować jeszcze nie zaczęłam, póki co intensywnie zagarniam teraźniejszość. Jeśli chodzi o spełnianie nadziei oraz oczekiwań, z pewnością nie zrobię tego dla mediów i walki o kolejne miejsca na „liście przebojów”.

Czy Twoja płeć ma znaczenie dla Ciebie i Twojej twórczości? W międzynarodowym elektronicznym środowisku kobieta DJ nie budzi właściwie żadnych emocji, wystarczy wymienić choćby: Laurel Halo, Paulę Temple, Ingę Copeland, Fatimę Al Qadiri… Jak to wygląda w Polsce? Jesteś DJ-ką czy DJ-em – artystką czy artystą?
Absolutnie nie jestem DJ-ką, a jeszcze bardziej się jeżę w momencie, gdy ktoś mnie nazywa DJ-em. Wymienione przez Ciebie artystki są także producentkami. Produkcja i komponowanie są czymś zupełnie innym niż miksowanie gotowych kawałków, ale w Polsce często sądzi się i nawet pisze o mnie – DJ. Mam też wielu znajomych, którzy przedstawiają mnie: „to jest Natalia, znana DJ-ka”. Wytrąca mnie to lekko z równowagi i za każdym razem prostuję znaczenia. Wracając do tej kobiecości: przed chwilą rozmawiałam z Lukiem z The Quietus, który powiedział mi, że w Wielkiej Brytanii kobieta w elektronice wzbudza szacunek na scenie. Natomiast w Polsce zauważyłam, że od początku fascynacja moją osobą, w kontekście bycia dziewczyną za sprzętem, wydawała się w pewien sposób niezdrowa. Na początku było to niedowierzanie, nietraktowanie serio. Mówiono o tym, że na pewno nie jestem producentką tylko raczej DJ-ką. Skoro w Polsce nie ma producentek, to musi być DJ-ka. Tak w kółko… Faktem jest to, że w kraju bardzo rzadko spotykam się z kobietami producentkami, zazwyczaj jeśli już mam koleżankę na scenie, to jest ona DJ-ką, ale nie mam pojęcia dlaczego tak jest. W innych krajach tego nie zauważam, jest to bardzo ciężki temat, nie chcę wysnuwać z moich obserwacji jakichś teorii.

Jako artystkę definiuje Cię przede wszystkim indywidualizm oraz niezależność czy też jesteś otwarta na współpracę z innymi twórcami i chciałabyś spróbować sił w jakimś wspólnym projekcie?
Już współpracowałam, mam to za sobą i raczej nie wyszło. Trzeba umieć wyrobić sobie wzajemnie miejsce w takiej kolaboracji, wymieniać zadania. To dla mnie trudne. Chociażby przy współpracy z Natalią Fiedorczuk: są kwestie, w których ani ja ani ona nie potrafimy odpuścić. Latają iskry i przedmioty… To jest kwestia osobowości, choć myślę, że Fiedorczuk jest jedną z niewielu postaci, z którą mimo wszystko dobrze mi się pracuje. Uwielbiam robić remiksy, ale na pewno nie odnalazłabym się w większym zespole i nigdy nie zostałabym producentem w jakiejś grupie elektronicznej. Wszystko musi być po mojemu. Nawet miksów nikomu nie oddaję, jedynie mastering, a potem i tak polemizuję z masteringowcem. Kiedy nagranie przechodzi przez mój proces miksowania, a potem masteringu, zmiany są wyraźnie słyszalne. A mi chodzi o przekazanie konkretnej emocji. Jestem strasznie trudnym człowiekiem, wiem o tym…

Chciałbym zapytać Cię o medium, nośnik, z jakiego korzystasz przy zapisywaniu i rozpowszechnianiu swoich utworów. Czy przywiązujesz uwagę do tego materialnego aspektu muzyki?
Teraz już nie. Wydałam „UNTUNE” i z tego, co zauważyłam, większość ludzi wybiera digitale. I nie ma w tym nic złego, bo rośnie uczciwość wśród słuchaczy, którzy faktycznie płacą nawet za pliki, nie kradną ich tak masowo z torrentów jak kiedyś. Wydałam swój materiał na płycie CD, ale było bardzo dużo głosów i wpisów za tym, żeby wydać go również na winylu. Byłam zainteresowana tym pomysłem, ale potem przemyślałam sobie bardzo prostą kwestię – mastering na winyl. Kiedy przekazałabym materiał do masteringowca, żeby wyszedł na pięknym winylu, „UNTUNE” straciłby ostrość – mastering wygląda tutaj zupełnie inaczej. Bałam się, że moja płyta przestanie brzmieć jak moja. Przestanie być untune. Poznałam jednak pewnego czarodzieja od takich spraw. Kto wie co z tego wyjdzie…

Każdy artysta tworzący muzykę jest nie tylko Twórcą, ale być może przede wszystkim słuchaczem – czego słucha zatem Natalia Zamilska?
To jest temat na książkę. Moją pierwszą główną inspiracją była na pewno Björk, a teraz słucham tylu artystów, że czasami nie jestem w stanie przywołać poszczególnych nazwisk. Muszę wyszukiwać w historii. Ostatnio właśnie w ramach Unsoundu odkryłam Vessela. Jest bardzo szerokie grono artystów, których podziwiam, szanuję, którzy stanowili dla mnie inspirację do własnych działań. I jedną z takich głównych osób jest na pewno Laurel Halo, o której wspominam właściwie w każdym wywiadzie – gdy kiedyś je przeczyta, stwierdzi, że ją stalkuję. Ostatnio słucham mniej techno, bo czuję się już nim zmęczona. Szukając również inspiracji do albumów, tym razem od bardziej rdzennej strony, słucham różnych starych nagrań, na przykład z Afryki lub Indii i mieszam je później ze współczesną elektroniką. Natomiast dla relaksu słucham Rihanny… Tak, to prawda, nie wstydzę się tego. Drę się w domu przy „Diamonds” i czuję się naprawdę szczęśliwa.

 

 

alt