Archiwum
03.03.2016

Cyrk zwany kinem

Maciej Bogdański
Film

Kinematograficzny zgiełk trwa w najlepsze: producenci prześcigają się w tworzeniu następnych wysokobudżetowych hitów, reżyserzy próbują wstrzelić się w zmieniające się wciąż gusta widowni, stare trendy przemijają, powstają nowe. A bracia Coen wciąż robią swoje. Ich nowy film „Ave, Cezar!” nie mógłby zostać dzisiaj nakręcony przez kogokolwiek innego. Komedia w starym stylu, odwołująca się do hollywoodzkiego mainstreamu lat 50., do tego skierowana głównie do pasjonatów kina, którym nieobce jest na przykład nazwisko Esther Williams? Żadnemu debiutantowi nie uszłoby to płazem. Kolejny obraz Coenów jest więc żywym dowodem na to, że posiadającym tak wysoką renomę reżyserom wolno już w zasadzie wszystko. I niestety nie dowodzi on wiele więcej.

Zaznajomionych z filmografią ekscentrycznych Amerykanów nie zaskoczy obrany tym razem kierunek. Po wyciszonym, poważniejszym „Co jest grane, Davis?” bracia znowu spuszczają z tonu, zabierając się przy okazji za analizę kolejnego okresu amerykańskiej historii. Opowieść o Eddiem Mannixie, zwanym „załatwiaczem spraw” i pracującym dla fikcyjnej wytwórni Capitol Productions, zakorzeniona jest w uwielbianej przez Coenów konwencji kina noir, zaburzonej jak zawsze poprzez odsunięcie uwagi od intrygi kryminalnej. Fabuła staje się jedynie pretekstem dla wprowadzania kolejnych kolorowych postaci, które uosabiają różne fobie i grzechy amerykańskiego społeczeństwa. Mannix krąży między nimi jak anioł stróż, próbując zapanować nad wszechogarniającym chaosem i rozwiązać zagadkę zniknięcia głównej gwiazdy jednej z największych produkcji studia.

Na najbardziej podstawowym poziomie „Ave, Cezar!” plasuje się gdzieś pomiędzy pastiszem i parodią filmów lat 50., podejmując do tego próbę spojrzenia na przedstawiany okres historyczny z dystansu oraz skomentowania jego prymitywnych sposobów zabawiania publiczności. Liczba przywoływanych stylistyk jest imponująca nawet jak na tak doświadczonych twórców. Zobaczymy tutaj rekonstrukcje niskobudżetowych westernów, pozornie ambitnych dramatów salonowych czy zupełnie zapomnianego dziś, zapewne słusznie, gatunku „aqua-musicali”. Jeśli zaś znajdzie się dziś ktoś, komu we współczesnym kinie brakuje rozbudowanych sekwencji stepowania – tutaj odnajdzie to, czego tak długo szukał. Techniczna wirtuozeria reżyserów jest poza wszelką krytyką; doskonale rozumieją oni przedstawiane konwencje i potrafią ze smakiem się nimi bawić, znajdując odpowiednią równowagę pomiędzy wiernością wobec oryginałów a specyficznym, autorskim stylem. Całość nakręcona została na taśmie 35 milimetrów przez jedynego w swoim rodzaju Rogera Deakinsa, który z pieszczotliwością oddaje specyficzną kolorystykę i klimat dawnych hollywoodzkich tasiemców. „Ave, Cezar!” na poziomie estetycznego doświadczenia sprawdza się więc znakomicie.

Gorzej, gdy ze wszystkich elementów składowych ma się złożyć rzeczywisty film. Doborowa obsada przewija się przez ekran, pojawiając się głównie w pojedynczych scenach, by następnie bezpowrotnie zniknąć lub zaistnieć jedynie w dalekim tle. Kolejne sekwencje wprowadzają coraz więcej wątków, w zgodzie z Coenowskim duchem plącząc w zasadzie bardzo prostą intrygę, ale przy okazji bombardując widza religijnymi i politycznymi kontekstami, które w konwencji całości trudno traktować poważnie. Metajęzykowa zabawa posunięta jest do punktu, w którym rozróżnienie pomiędzy żartem i powagą staje się niemożliwe. O ile w przypadku „Bartona Finka” stanowiło to ogromną zaletę, tutaj, poprzez tak silną gatunkowość i wierność względem przywoływanej kinematografii, staje się to zwyczajnie męczące. Chociaż twórcy bez wątpienia świetnie się bawią, mieszając ze sobą rozmaite konwencje i igrając z widownią, łatwo odnieść wrażenie, że jako uczestnicy seansu wcale nie jesteśmy częścią tej zabawy. Niektóre sekwencje to świetnie zaaranżowane gagi, które potrafią szczerze rozśmieszyć, jednak do ich zrozumienia wymagana jest przynajmniej podstawowa znajomość historii kina. Tego rodzaju alienacja w wypadku tak czystej gatunkowo komedii wydaje się po prostu nieuzasadniona.

Jak w każdym filmie twórców „Fargo” i „Big Lebowskiego”, ton całości bez przerwy lawiruje między ironicznym dystansem wobec przedstawianych wydarzeń a sympatią wobec zagubionych w świecie postaci; tutaj szala przechyla się jednak znacząco w kierunku cynizmu. Mówiąc o samym kinie, Coenowie bez pardonu obnażają stojącą za nim iluzję; prymitywność wywoływanych przez nie emocji, hipokryzję stojących za nim ludzi. Podobnie jak pojawiający się w filmie komuniści, odgrywający tu zresztą ważną rolę, kino dużo mówi, ale za tym mówieniem niewiele stoi. Tak jak „Ave, Cezar!”, można odbierać je jako rodzaj politycznego dyskursu, w którym szydzi się z amerykańskiego strachu przez czerwoną zagładą, można jako wyraz quasi-religijnego przekonania o chaotyczności i przypadkowości życia, ironicznie wyśmiewającego się z ludzi udających, że zrozumieli sens całego istnienia, ale za tymi konstruktami nie czai się żadna oryginalna myśl przewodnia. Film otwiera pole do interpretacji, ale nie zachęca widza, aby korzystał z tej możliwości. Brakuje tutaj fabularnej ciągłości, ciekawych postaci i zbudowanych między nimi relacji, jakiegoś rodzaju wynagrodzenia dla widza, który decyduje się na tą niekonwencjonalną kinową zabawę. Gdzieś w całym tym zgiełku zapomina się, że filmy lat 50. były, przy całej swej naiwności, po prostu przyjemne w odbiorze. Dla fanów Coenów „Ave, Cezar!” będzie zapewne relaksujący, dla innych raczej nużący.

Mimo to nie można odmówić reżyserskiemu duetowi inteligencji i zręczności w budowaniu świata przedstawionego. Ich najnowsze dzieło nie jest też pustym wyrazem twórczego ego – śmiertelnie poważnym dziełem życia, tak przekonanym o słuszności stawianych przez siebie tez, że tracącym jakikolwiek związek z rzeczywistością. Tutaj wszystko pozostaje zagrane z przymrużeniem oka, a całość może być odczytywana jako jeden wielki żart. Do tego wielopoziomowy – „Ave, Cezar!” żartuje z przedstawianego okresu historycznego, żartuje z oglądającej to wszystko widowni, żartuje też z samego siebie. Pozostaje jedynie problem: kto, koniec końców, ma się z tego śmiać?

„Ave, Cesar”, reż. Ethan Coen, Joel Coen
prem.: 19.02.2016

alt