Archiwum
07.04.2020

Ćwoki z UFO

Andrzej Szpindler
Sztuka Esej

Witajcie! [Sam se witaj!] Ten tekst otwiera powitanie ćwoków z UFO. Następnie z automatu do sedna zajeżdża się w nim niczym limuzyną pojętną tak doszczętnie, że łamiącą się jednocześnie na wszelkich rondach stolicy, poprzez zawrotnąkoincydencję, a także wyjątkowo trafną długość; przy czym auto zakorkowuje samotnie większość ulic i wydaje jęk przymuszonego do aerobiku żelastwa, na które nawet dymek z rurypohukuje: natychmiast lądujesz w kuble i tylko petrol wydzielać ci pozostanie jak innym techno-dinozaurom, jeśli nie będziesz elastyczne na hejnałjak mitycznispece– oto Zeus atencjuszówłapie flaka trąbką do wyciskania hologramowych selfiaczy i już sięga po błyskawicę, a nie, bo [prank!!] tokuśtykający wzwyż kolega wążi jego rozwidlony języczek, który meandruje pośród stalowych jelit obłoków, dzierżąc selfiaki Zeusa w pigułce, niejednokrotnie odpowiedzialnej za operacje plastyczne pogodowego jumbo oraz dyktanda urządzane slumsom ze śmigłowców.

Więc mityczne stwory[1] dostarczają tu inspiracji do limuzyny, która zapycha wszystkie skrzyżowania w średnio dużej metropolii, nawet nie musi nic taszczyć pod maską, żadnego tam akumulatora. I tym samym w miejscu księciujących dotychczas wokoło spalin pojawiają się efektowne chmury z waporyzatorów dziarsko cmokanych przez mieszczan, udających się gdzie tylko dusza zapragnie, bez ogródek wciskając się w tę wielodrzwiową jak gdybyalkowę na kółkach i w dogodnej pozycji przemierzająckiszkowatość auta. Spaliny poszły sobie sio, miasto pachnie tapicerką, także z rury wydechowej bryki nie wyłazi żaden pouczający ją prawdziwek. Auczciwiej–niż się w ogóle da– rzecz wyrażając: rozległa fura pojawia się na ulicach wcale nie dla zmiany stosunków i zachowań, lecz jedynie po to, by w odniesieniu do jej performansu zasygnalizować, co się odbywa w niniejszym tekście i jak błyskawicznie on wyjmuje przed siebie własny kręgosłup.

Czyli tak. Zaraz po powitaniu ćwoków z UFO, udatnym mniej więcej jak przymierzanie wtyczki od inkubatora do odkrytych z boku szyi dwu otworów, a więc równieżpo chlapnięciu surowicyw tekście następuje opętańcza sekwencja. Przed oczami nad wyraz liberalnej, wręcz turboliberalnej czytelniczki rozsnuwa się travelling wzdłuż karku, który nic a nic nie chce się skończyć i dać swojej nieco wybrzuszonej politurze jakiekolwiek zwieńczenie, chociażby upostaciowione w tyle głowy.Poprzez kark dobywa się głos komputera z Alphaville[2]. To ja! Mamroczę do Siri [asystentki głosowej], aby pouczyła, jak mam się nie rozpuścić we wzutych chwilę temu i totalnie mnie wchłaniających implantach obuwia.

Siri szczególnie się nie wysila, ale perswaduje mi to jakoś, że odziałem stopy w chytre żuwaczki, które sczytują z wdepniętego podłoża, czego potrzeba w najbliższym otoczeniu stąpnięcia i wyświetlają moje buty naokoło siebiew czasie rzeczywistym promenowania, repetowaną hologramami wersję deptanych światów, jakby wsuwały karzełkowatym popytom – pod swego rodzaju eteryczną wycieraczkę – naturalistyczne, wypukłe majaki owymiarach niewczesnego zaspokojenia, czmychające, zanim karzełkowate popyty się w ogóle skapną, że gdzieś są i mają tam jakieś drzwiczki.

Swojscore’owe sajt-specyfik? Nie do końca, ponieważ najróżniejsze wąsiki, kryzy i falbany u bucików doczepiają do ogólnego patataj atmosferę tupanego alembiku [chemstory], promują obyczajność –choć pieszo, tona modłę skuterkowców, jakby z teł wychynąć miały, i tylko urastać w swoim mambo, gigasekwensery rozchlupotane w donoszonych wiadrami grime’ach, dla których –jako antykapuś i kapuś w jednym– pracuje każda nóżka w zasięgu przyspieszającej wciąż obroty chodnikowej planety Ziemia.

Obuliśmy z Siri takie szalone adiki, ponieważ ruszamy poznać z adidasa, jaka jest sztuka dziś, w Warszawie, tym mieście, gdzie języki trzewików są bliżej twarzy niż sycylijski krawat, są na nosie! W mieście, gdzie trotuary pogują, rozdęte od wygumkowanej magmy, bliższej głowom niż otwarcie twarzy. A przy samej twarzy jest Warszawy najwięcej, klonicznie dużo. Czy to nie tu działał „teatr szybszy niż glany”?

Błagam Siri, aby przytoczyła argument Lévi-Straussa, którym lulała mnie nie raz, a w którym –przy tektoniczno-chtonicznym przypatrywaniu się wizerunkowym dżulom zbiorowisk– ostaje się jakimś cudem postrzeganie miasta jako dzieła sztuki. Znakomicie sobie wyobrażam, że niemądrze wdrażam reporterski op-art z elementami body artu zakopertowanego w informelskim peniuarze, a że informel odbija coś z pradawnej egzotyki, w ramach której rzeczywistość spełniać się miała w bezformiu, bo rolę źródełka, w jakim świat znajduje inicjację swojej emisji, odgrywa w tym micie plwocina, na domiar tego: przykrą orientację dokręca i jeszcze przyprawia mi współpracująca ze mną asystentka głosowa, znaczy Siri, która udaje, że żuje gumę [taką wykreowała reakcję na moje błagania]. Cóż, oboje jesteśmy paparuchami, rozumiem ją. I nawet chyba potrafię wydobyć spod pozorowanej gumy wstrzeliwującą się akuratnie mikrodawkę argumentacji, o którą żenująco się prosiłem[3].

Dobra, proszę wsiadać głęboko i głębiej, w kieszeń, zaczynamy iść! I proszę bardzo, dzieńdoberson. Idziemy. Uda nam się.

Zaglądam do wystosowanej przez sławnych urzędników broszurki, co nas dzisiaj czeka [poza tym, że miasto: Wawa the city of the one – bulldozing vintage X, an yuppie caterpillar[4]]. Nie mogę się dopatrzyć. Ale buciki niosą mnie same, w dół i w dół. A może to Siri dźwiga mój bębzon? Sam nie wiem, nie mam czasu bądź serca, by zadarte sprężynki przymierzać do spirali małostkowości, zostawiam rzecz do roztrząsania innym habanerom. Wtem: mam! Wiem nagle, wiem, dokąd poszliśmy. Podpowiedzi dostępne są na wielu słupach. Uwaga, to będzie niezłe! Drałujemy bowiem do biurowca rodziny Staraków, zapoznać się z wystawą „Realizm istotny”, na którą składają się obrazy Marii Jaremy i Andrzeja Wróblewskiego, a która zaprasza właśnie do wyżej wzmiankowanego biurowego ustronia. Po prostu bomba! Andrzej, jak my na to wpadliśmy?! – byłbym wniebowzięty, gdyby Siri sama z siebie tak zakrzyknęła, ale z niej straszliwy jest kujon, dawno nauczyła się ze mną postępować. Nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie jej głos obecnie się gromadzi.

Kiedy po raz drugi wybrałem się na „Matriksa” jedynkę, a seans przeżywać miałem w kinie Rejs u boku kolegi z harcerstwa, pod drzwiami sali zagabnęli nas ankieterzy badający wchłanialność produktu lokowanego, mianowicie kryptoreklamy Nokii Banana, komóry o dziwnej, suwanej, nieco puzonowatej klapce, której używają Zionczycy, kiedy siedzą w matriksie. Bardziej od gąsienicowatego iksa zostawianego przez szpanerski model telefonu, którego późniejsze zastosowania śniły się ówcześnie tylko Jakowi Attaliemu[5], na mojej zwężającej się w nieskończoność dróżce z rozgrzanego od ciągłych podniet, uplastycznionego psychoasfaltu odciskała się dużo głębiej przesłanka, żeby namieszać i pomerdać ogony we wszelakich sondażowniach. Twierdziłem zatem, ankietowany, że komórę mam gdzieś, liczą się dla mnie skóry agentów, jak to jest być w ich skórach, czy poszczególne świadomości toczącej się akcji przepierzają się w nich, czy mają przed sobą tajemnice, skoro do komunikacji potrzebują słuchaweczek, zapewne nie wszystko wprzęgają w tryby ekspresji i czegoś nie mówią.

A teraz idę i nawet nie myślę. Ba, nawet w ogóle! Patrzę się tylko wokoło, co wyprawia moje obuwie, a ono zachowuje się, jakby wszędzie zastawało świat przedstawiony na posterze do filmu pod tytułem „Skanerzy”. Tymczasem nie oglądam się na to, że mam bufiastą kurtkę ze skóry agenta [wypastowaną na czarno, z białym napisem na plerach, który twierdzi, że 1000000], ściskam Nokię Banana i na niej zapisują się te wszystkie wrażenia z „Realizmu istotnego”.

Chyba z pół dnia mijamy ulicą Spacerową pękate zaplecza ambasady Rosji. Imponujące! Ciekawe, ilokrotnie używane tutaj żarówki przerastają krągłościami sztuczne łysiny zawodowych klownów. Mają własne więzienie, kort tenisowy, kolumny wyższe od piekieł, dysponuje się tu górskim rowerem. W środku prawdopodobnie siedzi człowiek, który wypełnia całe gmaszysko i śpiewa, ale ściany są zbyt blisko i poprzednia linijka najeżdża na aktualną, powstaje karambol oralny, bardzo znana choroba w tej ambasadzie. Coś jak limuzyna, która swoją elastyczną karoserią faszeruje jednocześnie każdą ulicę. Tylko tutaj za samochód robi głos, wyciągnięty w rurę i szpikujący całość ciała, które zapycha absurdalnie spuchniętą bryłę pałacu.

Wreszcie jesteśmy [!] na samym dnie [!] Spacerowej; przemykamy obok domu studenckiego „Hera”. Jaka ze szczęścia fujara, że wywaliło się na nas [w szczególności na Siri]! W tekście następuje siup [najnowszy zabieg, polecany młodocianym kamerzystom od czarnej roboty w Publicznych Relacjach].

Tym razem słońce gościnnie zachodzi nad Siekierkami. Kominy elektrociepłowni kopcą, jakby próbowały zwiać i zmylić trop, odwrócić uwagę od tunelu wyłyżeczkowanego za powieszonym w kanciapie inżynierów posterem do filmu pod tytułem „Skanerzy.

Wychodzi to na jaw z okolicznych wąwozów i sawann, że: jednak pomyłka! Ten tekst otwiera podejście do biurowca Staraków. Wspaniały! Prawie niewidzialny. Stanowi jedynie spolegliwą przybudówkę do tajemniczych landszaftów. Bo i niewidzialna ambasada Kongo znajduje się naprzeciwko, i widać stąd nieskończonego szkieletora, jakby z prześmiewczym odbiciem w prężącym się mu u boku oldskulowym Instytutem Mózgu. Są z nami również sawanny i skomplikowane sieci tuneli z krzaków między Stegnami, skrzywdzonym przez jakieś spa fortem [Piłsudskiego?], bajorkiem wzdłuż ulicy Obserwatorów a… domem Jaruzela. Nie mówiąc już o kompleksie strzelistych, modularnych bloków [przy ulicy van Beethovena] z maseczkami balkonowymi jakby z trupich łapek i ziejącą zza nich wklęsłością mieszkań. Podobno tak właśnie przedstawia się osiedle Bułgarskie. Jeżeli to prawda, to osiedle Bułgarskie rozsiewa wprost fenomenalną otoczkę, sugerując na każdym kroku zmurszały totalizm mistyfikacji, niegdyś rysującej się z błogością na odżywionych twarzach planistów, a dziś wyrzuconej do rowu z rozpędzonej furgonetki jak wrak latającego spodka, którego model nie przystaje do dziesiątkującej faunów, przewidzianej na następne tysiąclecia produkcji egzystencjalizmu w betonowych golfach[6]. Chyba nikt nie ma tu zasłon i mebli, nie podchodzi do okien, rzadko opuszcza wbity w róg materac. Jest w tym coś z religii, której wierni odpłynęli w majakach, zostawili ją samą na czubku kła, zamarłą w rozdziawieniu absolutnej realności.

Ta chwytająca serducho za jego ostrokątny koniuszek symfonia budowlana, pożywna niczym danie dnia na imprezie u Tantala, komponuje się –jak nastroszony kołnierzyk prochowca do filcowego kapelusza, więc komponuje się dobrze– z ambasadą Korei. Tej Korei, tej ulubionej przez nas, ludzi ze szpiegowskimi oczami na wierzchu [i Siri]. W piwnicy surowej placówki mieści się studio nagraniowe znanego niegdyś rapera, protoplasty hedonizmu lejącego się na szturmujący tłum jak wrzący miód. Raper siedzi w podziemiach Korei i tam robi rzeczy oraz swoje wie, swego czasu nagłośnił pieniądze, jemu zawdzięczają popularność oraz ksywkę „hajs”.

Przypomina mi się współczesny napis na seledynowym murze: PSYCHO BUT CUTE [zrobiony pismem dziewczynki wychowanej w gąszczu buszyzmów przez goryli jakiegoś ważniackiego zadu jednorożca].

Chwilę wspominam, po czym udaje mi się! Gładko przenikam parkingami za ambasadą Korei, gdzie mandarynkowe światło latarni bez krępacji bzyczy przed zachodem, przy słoneczku z uśmieszkiem w obwodzie, wcale nie do góry nogami, lecz z uśmieszkiem całkowitym, okrągłym, wszechotaczającym. Najpewniej latarnie parkingu za ambasadą Korei wyprzedzają półmroki, aby zasygnalizować, że te półmroki to są takie, że ich nigdy nie ma mniej. Widać stąd, że surowa placówka zakupiła rodzaj średniowiecznej machiny wojennej [katapultę?] i chyba ustawiła sobie ją na dachu sama, ponieważ każde wytrawne oko powie ci, że tutaj nikt nie pracuje. A wystawiona na postronny widok, bardzo wyraziście uwidaczniająca się z zewnątrz jama do prowadzenia przesłuchań, której ściana niemal krzyczy po informelsku rozpaćkanym na niej mózgiem, podlanym bryzgami koreańskiego Kakao… otóż jest to ordynarna zmyłka [ostatnia wzmianka pochodzi od asystentki głosowej, której już zupełnie nie było, a nagle mówi za trzech, hm, brytanów, bambrów z krzyżówkami amstafów i świnek morskich].

Z parkingu wpychamy się tajemną furtką na teren prywatnego szpitala [czyjego?], na którym widnieją złote litery, a z nich ułożone francuszczyzną credo Moja Rozkosz [czyja?], chwilowo nie pamiętam, jak to jest po francusku. Ale stoję pod tym napisem i mam przed sobą przyszłość ekskluzywności. Manifik, jak to mówią Francuzi. Wpatruję się w Panoramę, podupadający nowobogacki pasaż, czekający wiecznie na tak przecież bliski Wilanów. Panorama gra pierwsze skrzypce w sonorystycznej uwerturze osłon biurowca Staraków. Przepierza go jak lodowiec tęczę wypełzającą z siuśków zakonnicy, ale na monochromatycznym filmie w kolorze habitu.

Widać jasno, skąd się wzięliśmy z Siri pod tym szarmanckim budyneczkiem, który w ogóle się nie narzuca, jedynie towarzyszy – rzeźbie Mitoraja! [Pierwszeństwo rzeczom słodkim.] Wierzcie lub nie, ale ten biurowiec to prawdziwy towarzysz. On głównie jest obok. Towarzyszy zmokłemu environmentowi Fangora. Czy chociażby swojemu wnętrzu. Nie dość, że podkręcającemu grawitację majestatycznymi schodami, to jeszcze każdemu, kto odważy się zmierzyć z rozpościerającym się na podwyższeniu holem, w którym, jeżeli nie będzie stał Alpha 60 albo siedział ten ktoś, którego ciało zalewa od środka ambasadę Rosji, to chyba nikt się nigdy nie dowie, jaka musztarda tym wszystkim kręci. Każdemu więc, kto próbuje się ze stopniami i ich atmosferą, wspinającą się sprawniej nawet niż tak elitarna jednostka jak jeden fan, momentalnie dosięgająca [ta atmosfera] jego [tego fana] czaszki, analogicznie do deathmetalowego bluszczu strzegącego ambasady królestwa Niderlandów i jej jodłującego powietrza [?], więc jakby tego było mało, wnętrze biurowca Staraków dowala każdemu, kto lubi patrzeć w bok, wspinając się po schodach, dowala mu obrazami na przykład Henryka Stażewskiego.

Kim są Starakowie? Wolałbym nie być wścibskim potworem i nie pytać: kim są Starakowie. Myślałbym potem tylko o jednym: biegnącym po wodzie arabie [takim koniu], którego nie sposób udobruchać. Nie wtrącam się, wyłącznie wlezę im do biurowca i wetknę moje nosy wszędzie, gdzie nie czyhają na nie wnyki, haki, lassa.

„Prawda jest śmiercią intencji”[7]. Jedyna różnica między tymi – odpompowanymi telepatycznym abstrakcjonizmem Stażewskiego – schodami a jakimś otchłannym wytworem natury tkwi w niepoznawalnej intencji, która stoi za wnętrzem Staraków. Z opresji niepoznawalności ratuje nas „Realizm istotny”, ponieważ… Siri czuje się jak bohater filmu „Ludzkie dzieci”, kiedy przy wtórze lecącego z soundtracku „In the Court of the Crimson King”[bohater to słyszy? – pytam bohatera], wprowadzany jest do siedziby hiperbogacza pogrążającego się w zbieractwie i zapada się w diademie z dzieł sztuki, w których pragnie zostawić swoją czaszkę w obliczu osiowej dla fabuły katastrofy [pokrótce: Ludzie, ratujcie, szlochajmy w marmurowe chustki! Ludzie się już żadni nie rodzą!!]. Chyba pierwszy raz w życiu [co warto uwiecznić] nie słucham wypowiedzi starannie wypreparowanej przez asystentkę głosową. Zastanawiam się, którędy do schowka na szczotki. Nie wytrzymuję grawitacji i najchętniej spędziłbym czas w schowku na szczotki, wycisnął z blistra hologramowy selfiacz na tle innych, takich jak ja, MrMuscle’ów, WC kaczek… ludwików, cifów, ptysi.

I tu się ukazuje wybawienie, choć nie wołaliśmy; no może przez chwilę, ale tylko żeby zwabić kawałek filmu [Ludzie, ratujcie, szlochajmy…]. To wszystko odbywa się w ułamkach sekund, całe docieranie do biurowca Staraków; nie mówiąc już o tej podróbie „Skrzypka na dachu”, jaką wyrabiam z miejsca w środku, dopiero przekroczywszy mechaniczne drzwi, przewyższające mnie o kilka głów głębią swojego psychologicznego iskrzenia.

Serwis sprzątający! Od razu na wejściu wyjeżdża na mnie z windy, a ja chwytam się tego wózka i w trymiga lądujemy za przepierzeniem, gdzie kumuluje się „Realizm istotny”. Bosko! Jesteśmy z boku, który jest prawy z natury, zupełnie jakbyśmy się wcielili w szlachecki ton omawianego wciąż biurowca [albo faszerującą miasto limuzynę, albo wypychającego ambasadę Rosji kogoś].

Zza bijącej matowym odcieniem ścianki wyskakuje elegancki pan ochroniarz. Siri pyta, czy można, pan – wyszukawszy za oczami pokazuje coś z siebie, bo mówi: „no nawet trzeba”. Zabieramy się do oglądania. Na pierwszy ruszt idą „Wyrazy”, „Godziny”i „Głowy” Marii Jaremy. Najpierw działają „Godziny”, następnie „Wyrazy”, na końcu, po wybrzuszonym w zbiorczym połogu czasie, „Głowy”. Siri ma na ten temat teorię, ale daję jej się zaszyć w swoich prędkościach [by tak rzec: każde stłumione światło zostaje wybrane tragarzem przez własny metabolizm]. Znacznie później dochodzi do nas, że kuratorka pogrupowała eksponaty zgoła odmiennie, niż my się na nie gapimy [Siri zagląda każdemu w podpisy, żeby się paranoicznie wzniecać: cały Wróblewski w rękach Staraków! podkupują go! to jest fuzja, czy przejęcie!? – ej, Siri, ale o co się pytasz, o twoją podnietę?]. Popadniemy w niemały szok, kiedy się okaże, że w kwadracikach kuratorskiego patrzenia do części obiektów zastosowano szufladkę Modern Woman i że trafiły do niej kostiumy teatralne autorstwa Jaremy, które w reflektorach tak pomyślanego katalogowania zaczynają się jawić jak złachane quasi-upiory z dramatów Becketta zmutowane ze zbiegłymi z Antonioniowskiego „Powiększenia” prowokatorami ciągłych happeningów; przyłapane w poświacie żarówki wyjętej z pustej lodówki zaraz po ich spotkaniu z trzęsącym nimi pacynkarzem, który zawsze był wilkołakiem, i tylko coraz bardziej się w niego zamienia. Równie sporego oszołomienia doznamy, kiedy nam się to przejawi wraz z różnymi na ten temat myślami, że „Penetracjom”[8] Jaremy przypadło stanowisko w dziale Love.

Ale na maxa ubzdryngoleni zrobimy się wtedy, kiedy sto razy manipulując osobistymi szufladkami, zdobędziemy się na to, aby załapać, że do działu Love poszedł „Nagrobek niebieski” Wróblewskiego. Nic w tym dziwnego nie ma. Nie wiem, może zazdroszczę Starakom, że są w posiadaniu nagrobków. Ale przede wszystkim one mi się jawią jako zamknięcie pustyni – nie dość, że od wewnątrz, to jeszcze na klucz. Dobra, to nie jest dziwne, choć można się, jak widać, nieodwracalnie ubzdryngolić. Dziwne są inne rzeczy. Nagłówki na przykład.

Dziwne są usta na obrazach Wróblewskiego, szczególnie usta dzieci. Dziwne jest uczucie, że my trwamy w powojniu, w którym Wróblewski szkicował „Dworzec. Poczekalnia – Biedni i bogaci” [a u niego trwa wtedy 1949 rok[9]]. Uczucie, że trwamy w tym powojniu, ale bez Wróblewskiego [cały w rękach Staraków!]. Dzieci bez ust uczyć się mówić nie muszą, bo mówić nigdy nie przestały, gaszą ludzkim kefirem niebiańskie pastwiska dla upiorów [przesłyszałem się, czy Siri wspomniała ćwoków z UFO?]. Skąd podobne uczucie bierze swój charakterystyczny tembr? Ze skrajnego sfunkcjonalizowania kultury, które zgrywa amatora, a robi za upostaciowanie pokutującego gdzieniegdzie [w prywatnych konfesjonałach?] wyobrażenia o powstawaniu gatunków, wedle którego bez funkcji nic nie powstaje, więc szybciutko należy doczepić swoją uwagę do czegoś, czemu inni poświęcili atencję, aby wyraziła się w tym jak najszersza funkcja społeczna i nasz udział niebagatelnie procentował przez natychmiastowość przybywania uwagi dla sprawy, w której my jesteśmy już od dawna [byliśmy w niej jeszcze, zanim Lenin się przyznał, że „samochód wymyka się z rąk”]? To dlaczego by tak nie zadekretować socrealizmu mówienia do swoich najświeższych wspomnień: długo jeszcze zamierzacie tak wyglądać? Znaczy jak? Jak izolujący się palant, który odmawia prestiżu komukolwiek, kto marzył, że będzie go mieć, kiedy wyskoczywszy z pieluch, zrazu mordował się jako przodownik, chociażby bandyta, z zamiłowania do paranormalnego honoru lub wilkołaków?

Nie budujesz z nami domów, to przynajmniej namaluj obraz, w którym pomieszkają budowniczowie! – Siri momentalnie podłapuje dyktę, jaką uskutecznia teatralne strachy. Pośród wyposzczonych eksponatów, wyjętych z pseudosocjalizmu realnego, a wsadzonych w socrealizm, który w najlepsze – jak za siedzącego w garnku Pelopsa – betonuje wychowanych do nienawiści[10].Więc pośród obrazów, walczących z etapem o każdy skrawek swojego potężnego wyrazu, grasuje oraz kołuje plota, że Siri zna [i podobno powie!] wierszyk. Siri go nie zna, Siri mu w dwójnasób frankensztajnuje, ale deklamację ma świetną, posłuchajmy:

„Niech Dżabba mówi albo inny żłobek / czy Ozon jest kijanka – cienki Bolek?”

No dobrze, żaden realizm nie kończy się na chromosferze biurowca Staraków. Nawet symfoniczny, nawet pogodynki i jej otwartego tekstu [surfuj, ble? ble!], nawet realizm szynki jak za Tantala. A jednak najsolenniej w szoku porzuca nas, nabitych w szaszłyk na czubku Pałacu Kultury, jako zwyrodniałych ćwoków z UFO, bo nieprzystających do mądralińskiego etapu, na którego transparentach wciąż przybywa technologicznej intuicyjności, na przykład woź się chytrzej niż tarabany, które pogłaśniasz o parę ze swoich uszu, patrzysz przez okno, a twój cwany dom właśnie okrada sąsiadów i tak dalej… Zatem w plebiscycie na robiące ze mnie i Siri najstraszniejsze gruchoty i ćwoków siedzących w tych wrakach spodków wygrywa: to, że do zatytułowanego Love segmentu „Realizmu istotnego” przyporządkowano ilustracje Wróblewskiego „Apollinaire – Wzgórza”. Oraz że w mocno zrozumiałym zgrupowaniu Wojna – mrok i nadzieja ląduje „Autobus zimą”, jedno z ujęć puchy z deską rozdzielczą, charakterystyczny widok z szoferki, jakich znajdzie się u Wróblewskiego ileś. I nie tylko u niego, po nim.

Bo teraz nie możemy, po prostu nie możemy wyjść z tego szoku, że – choć to my wpatrujemy się obecnie w eksponaty – tak bardzo przybliża się do nich i przytyka swoje pejzaże, które wyrastają mu na trasie jego podróży do kresu powierzchni, czołowy przedstawiciel rodzimej poezji czaszkowej, Wojciech Bąkowski. On chyba nawet znajduje się nad domami, a pod jedną z UFO-chmurek [UFO zakopconego z własnej rury?], na ilustracji „Apollinaire – Wzgórza”. I może tędy wysuwa się dziurka od klucza i kiedy spojrzeć przez nią, okazuje się, że my też jesteśmy w tak pojętej Miłości, zatrzaśnięci razem z pustynią.

Sztachanie się tropem wilkołaka i odświeżanie wciąż zabetonowanego pośród spokojnych obywateli rozdarcia, w którym odbija się wymiar powojennego konfliktu [między siermięgą budów z jasnością w odległej gwieździe, grzęznącą na otchłaniach sztywnej mowy[11] a uwewnętrznioną jasnością czoła i mową z czubka najbliższej gwiazdy[12]?]; popularność T-shirtów z rozgrzebanymi grobami może nie być robotą, jakby to powiedzieć, szalonego detonatora, który w odpowiedzi na walący do żył mus wyglądania jakoś w oczach tych, którzy już wyglądają[13], wywołał boom na tak przecież nęcącą estetykę wychodzenia z grobu [żeby zobaczyć, co tam], a także kontynuowania wojny ze śmiercią z całym fascynującym rozwibrowaniem obrazu, że nie wiadomo, po której stronie się jest. Bo może wychylamy się ze śmierci, żeby atakować to, co pośredniczy żywym, a nam zasłania ulubione pomysły, które zabraliśmy do grobu i dopiero kiedy pośredniczące żywym zawalidrogi sczezną i nie znajdzie się choćby jeden niewyalienowany, Ziemia wyszczerzy się w bezzębnej, a przepuszczającej słońce na wylot transparentności, że wtedy, gdy za życia poszliśmy za nimi, ulubione pomysły wyszły nam naprzeciw z naszych własnych grobów; one w nas lubiły, że byliśmy upiorami od zawsze [„nigdy nie byłem twoim ojcem, jestem duchem twojego ojca”]. Może nie jest sprawką młodocianych kamerzystów od czarnej roboty w Relacjach Publicznych, że zamiast przyjmować do wiadomości ludzką pryncypałkę – zimę z egzotyczną larwą [w środku czaszki, a nie wokół], której naród to przeludnienie, spokojniejsi niby o całe życie, spoglądamy jak niebieski ludek[14] wspina nam się do głowy. Może po prostu siedzimy w obrazach Wróblewskiego, mamy dziwne usta, a malarza nie ma z nami, bo został na zewnątrz, pracuje. A może go tu brakuje, bo siedzimy w „Wyrazach” Jaremy?! Siri ma rację.

Wychodzimy stąd! Już prawie wymanewrowaliśmy i wychylamy się poza obręb matowej ścianki, a jednak pozwalamy, by na koniec pacnęło nas to w tył głowy, że my już wychodzimy, a tam ciągle kołują zdrowo nakręcone głosy, niechybnie jakimś uszatym kluczem, przez potężnego tenora z pustynnym śpiewakiem niczym małym Jezuskiem na ramieniu, którego przepona w wielu wewnętrznych operach się napracowała i zlatywały na nią niebieskie ludki z żeliwnych chmur, w czas – najsurowiej wyręczających zegarek – zim. Tu za węgłem. Głosy. Bez końca pracowały, gdy my chodziliśmy po wystawie. Schowane za którymś obrazem, gdzie wemknął się serwis sprzątający. Chcę być z głosami, tymczasem gnamy już schodami, niepomni grawitacji, wlatujemy prawie w piersi konsjerżów, więc dla niepoznaki za sugestią Siri skręcamy w lewo. A tu Edward Krasiński! Potraktowany jako wejście do osobistego metra Staraków. Przynajmniej poprzedzają go bramki zerżnięte z musicalu „Metro”. Odbijam się od ich kołowrotka. I matematycznie rzecz biorąc: dziczyzna najnowszości! Ponieważ ląduję macką twarzową na szybie, do której wyjątkowo niepozornie, wręcz cudacznie, wyprzedziwszy każdego mnie, przyssany wisi Rosołowicz. Aż mojej wewnętrznej Jenifer zielenieje ptaszek i śpiewa: puff! Ty tutaj? Sztuko neutralna. Fajnie, że Rosołowicz działa swoimi Neutrdromami na autopilocie, na nowe, szybsze Sefiry. Patrzy się przez niego na Mitoraja i w żadnym tam reaktorze estetycznym nie robi mi się z tego powodu emocjonalnie. Jest neutralnie jak nigdy, idea neutrdromu zabiera mnie z zapałką w zębach na przejażdżkę po cebulowatej jamie grobu. Nie będzie już przeestetyzowanego reagowania na wszystko, jakby tylko ku temu stawało się wszystkim, by dostarczać bodźca do szału recenzowania. Bestialstwo moich odczuć wyciśniętych selfiakiem na tle holograficznych oków łańcuchowej sympatii [dynamizowanej polityki odbić] splata się w harcerskim pocałunku z postmodernistycznym opiniowaniem z pozycji zapisu prawa, zawsze kamuflującego swój decydujący, falujący organ [choćby plackiem podczas powszechnego aerobiku; piłką do pilates wałkowany] i… zamieszkują razem w sondażowym torcie. Tak jest! Nie denerwuję się już estetycznie, by zaraz popaść estetycznie w błogość. Jestem czysty. Niewątpliwie. Na kilkadziesiąt patoli lat [22?].

A jednak smyki symfonicznych podkładów wnoszą nieziemski wkład w zawiniątka z map jednostkowej spostrzegawczości, której należy się obligatoryjne blingbling i winno się ono kupażować nawarstwieniami u torsu sympatycznych kajdanów. Wie o tym NSK. Znają to reklamobiorcy nowszych, jeszcze bardziej mydłkowatych modeli aut [patrz: co w reklamie samochodu robi soundtrack dromologicznego gza?]. Już tęsknię do estetycznego wpierniczenia, bowiem przeczuwam nagle: celem nie jest zniwelowanie udziału w jazdeczce spalinowych pojazdów, celem jest 14 miliardów ludzi za kółkami spalinowców [produkowanych w szczerym jak grinch polu]. Przeczuwam coś podobnego, a nie pobudza mnie to w żadnym kierunku, pozostaje mi uruchamiać siebie na popych [Siri nie chce mnie już znać, ten tekst ma swoje granice, a mieliśmy udać się na wiele realistycznych wystaw, aby zdać raport paparucha, jak wygląda sztuka dziś; moje ciągłe dopraszanie się o prawo do afer potwornie saturuje asystentkę głosową i zaburza jej odbiór dzieł bieżących, Siri nie może się dopatrzyć, czy one mają ręce i tańczą na nich, czy to ja nią wciąż kręcę oraz wyczyniam charlestona; jak tak dalej pójdzie, spuchnie i wypełni sobą przestrzeń tekstu niczym ambasador kraju ten kraj].

Istny cyrk w ambitnych trokach, pod krzyżem tragarzy, pieszo. Mógłbym co noc kołować imponujące stroje i kombinować nowsze emploi, na przykład ubrać się w gadżety bułgarskiego szpiega, żeby przeparadować tak nazajutrz, a wieczorem dawać z tym do kubła i od nowa dokładać nocy, szuflą, hecę. Realizować się doszczętnie w swoim odczuciu, jak nagle wyglądam. Głosem Dudy: mógłbym? Mógłbym! A jednak chce mi się pozostawać staromodnym i chodzę – wystawy oglądam. Możliwe, że i zaszedłbym do jakiegoś pasażu, ale przykro mi – za sporo mnie czeka, bym sobie na to pozwolił. Więc przeszyty bajorem, macham łapką wyjętej z kieszeni żaby do – osłaniającej Staraków – Panoramy i ruszam, żeby gdzieś tam w końcu trafić na wystawę Jarosława Modzelewskiego i Marka Sobczyka pod tytułem „Kuda Gierman”. Ale wpierw! Muszę jeszcze wpaść do bajora.

Bo odbija mnie jednak idea neutralności, ja tutaj z tłumu bucików, który zmienia wszystko, na czym surfować mu przyjdzie, chociażby mowa miała być o pogujących trotuarach i bez końca pracować na sonorystyczne efekty. Odbijają mnie sympatyczne oka Rosołowicza i lecę ślizgiem przez ladę z usadowionymi za nią popiersiami konsjerżów. I już prawie chwytam. Druga stacja metra! Z tamtej Edwarda Krasińskiego jeździ się na tę? Tego nie wiem. W każdym razie poznaję świetnie: bramki z musicalu „Metro”, a następnie nibylandia holu Staraków, która przed zawisającą na bramce macką z opończą mojej twarzy rozpościera przepaścisty, jakby paka dostawczaka nowomowy, grobowiec ociekający marmurowym gilem. Patrząc, jak to jama wydłuża się w ewidentną halę, nie mogę się nadziwić, ile w tym sosie trwa informelu. Masa! Wszędzie, wszędzie kupne obrazy! Pełno Erny Rosenstein.

Gdybym mógł powstrzymać naduszający spray palec, którym dysponowałem jako absolutny bobas, jeszcze nawet kijanki na ustach nieutrzymujący takiej, o jakiej William Lee opowiada Yves’owi Cloquetowi w ekranizacji „Nagiego lunchu”, a kiedy – nie wiedzieć zupełnie, skąd – sprejowałem na chodniku napis Stalin Żyje; pewnie bym powstrzymał ten palec albo przynajmniej okrzyczał go z głębin wewnętrznej opery, nastręczając mojemu sieciowemu tembrowi oralny karambol. Raczej nie przejmowałbym się tym, jaki Proteusz ze mnie się robi, jako kierowca kilku naraz tirów dowożących wokale do punktu, w którym spiritus prawa trwa niewzruszonym plum. Wylewając się wiadrem szuwarów z biurowca Staraków, widzę jak na dłoni [Siri, nie patrz tak na mnie!], że: o Boziu, Stalin Żyje, na maxa! Klątwa została rzucona, może przez niemowlę, nieświadome jakichś popytów na nią, ale gorzej, że to bazgrolące po chodniku to też – jak i ten, który się tutaj wylał na chodnik – byłem ja, od czego nie ucieknę, choćbym codziennie joggerem się stawał frunącym pośród rur wydechowych aż poza rant Ziemi. A teraz mamy nie po równo tego [Stalin Żyje]. Jezu, nikomu nie mów, a będę się w Tobie kochać, okręcając wokół kamulca odwalonego od Twojego pustego grobu. Dobra?

Cudowny gmaszek Staraków wciela się jeszcze na drobną chwilkę w poputczika, wciskając mi na drogę kawalątek mitoraja, bym sobie złapał rzęsą na lasso. Dziękuję, nakręcam obuwie i już prawie jestem.

Chyba trochę pospałem, a wtedy licho mnie przyniosło. Tylko pytanie: dokąd to, drogi frajerze własnego nieuświadomionego siepactwa?! Hm. Mam odpowiedzieć? Ledwo zipię, trzęsiony byłem przez musującego tragarza, może kiedy indziej powiem.

Już mówię. Pałętam się po tajnym parku, który pod niesamowicie wysokimi drzewami zbiera w lustrze swojego bajora niespodziewaną jasność, zupełnie niewymuszony udział słońca w jazdeczce [troszeczkę mało świętej]. Park ma kiszkowatą strukturę i prowadzi mnie, okazuje błyskawicznie, że robi za plecak z ogonem zamiast spadochronu. Nikomu tu spadochronu nie potrzeba, ponieważ wszyscy bezpiecznie wylądowali, bawimy w plecaku szpiegowca [Siri, ty się nie wymigasz, również jesteś]. Szpiegowiec to szczupły budowlany dziwak ze szparą, z łącznikiem na najwyższych piętrach. Otoczony fosą. Wraz z najntisową przemianą stosunków [patrz: F. Kafka, „Jazda na kuble”; opcjonalnie: motyw jazdy na stołku w „Odejściu narodu” A. Sandauera] szpiegowiec opuszczony został przez lokatorów. Lokatorów oficjalnie zapewniała ambasada Rosji. Szpiegowiec stanowił ich placówkę. Obrażona jakby teleologicznym przytykiem do dziejów, ambasada wyjechała ze Szpiegowca. Wygumkowała się z zagadnienia czynszu. Ktoś jednak pozostał. Pilnowany jest przez panów ochroniarzy, ubranych w wyjątkowo czarne spodnium. Szpiegowiec z sylwetki przypomina pasikonika w prochowcu, który wcisnął się w futerał od skrzypek i czeka, aż go teleportują. Do nóg ma przymocowane kamery Unitry o wymiarach mojego korpusu. Dlaczego mojego? Bo jestem ich fanem? Chwileczkę! Żeby pozbierać wszystkie alibi do kupy, należy wezwać komisję zasiadającą za stołem w studiu totolotka. Totalizator jeszcze ssie, czekamy na sygnał zza stołu. Jest sygnał. Bardzo proszę!

Za brzydką uważam pracę kamer, nie lubię kamery w kadrze, dlatego jestem tylko jedną z nich. Na mój widok odrywają się od pracy i terkoczą: uwaga, bumelant w kadrze! Mnie się to nie podoba, im też. Bo ja wtedy nagrywam.

Albo nie. Przepatrzyłem nagranie i mam to uświadomione już głębiej niż zęby: na nogach szpiegowca nie wiszą kamery, lecz wyświetlacze dookolnych hologramów. Co na to moje adiki?

Nie muszę się w ogóle patrzeć, by zdać sobie sprawę, że buciki przegryzły się przez geniusz szpiegowca już jakiś czas temu i naszykowały spektakularny obraz otoczenia. Przeniosły nas w egipski rewir Łazienek. Jednym susem zrobiliśmy skwer Chorwacki i kolejnym bach nad ambasadą Arabii, więc możemy i przemykamy u stóp Belwederu. Robię siusiu pod samym płotem. Krzyczę: wypuść go! [bo tam jedna z trojaczek Kaczyńskich przetrzymuje tego kogoś, kto, gdyby został prezydentem, zainicjowałby serię tak sprytnie zawęźloną, że następnie w garsonce prezydenta dosłownie każdy zdążyłby wystąpić i przejść znacznie więcej poza swoim ciałem, niż na przykład mówiąc przed siebie do pigułki zwisającej od słuchawek]. Spoglądam z wysokości na obelisk, na którym słowo „Polak” ideograficznie wkomponowane jest w zapisany hieroglifami wierszyk. Nigdy nie widziałem hieroglifu Polaka. Stąd patrząc, też nici z ewentualnego widzenia. Widać jedynie podświetlone – jak najdostojniejsza szopka w tej części Europy – hacjendy łączące cechy architektonicznego papizmu i domatorstwo bossów karteli narkotykowych. Nawet w śmigłowcu w kapciach? Aha, a adidasy są tak gnomiczne w swoich emanacjach, że moja czaszka z automatu wzuwa, dokąd nas zaraz rzucą. Idziemy sztachnąć się atmosferą Zamku.

Co to jest paranoja?

„Oczywiście, że nie ma nic bez rozbudowanego systemu-Oni, ale to tylko jedna strona medalu. Na każde »Oni« powinno przypadać jedno »My«. I w naszym wypadku tak jest. Twórcza paranoja oznacza powołanie przynajmniej tak rozległego systemu-My jak system-Oni” (T. Pynchon, „Tęcza grawitacji”, tłum. R. Sudół, Warszawa 2001, s. 504).

Do Zamku można wejść. To mit, że przejawia obcość piękna i że da się go co najwyżej otoczyć pikietą, jak jakieś jouissance albo inny hieroglif. Można wejść i zostać dyrektorem. Wystarczy wyznawać doktrynę człowieka. Toż to boska wiadomość! Przecież dla mnie są tylko ludzie. Czternaście miliardów ludzi w pękatych landarach. Nadciągam!

Paranoja to jest to, co miał Tadeusz Peiper pod koniec życia. Wprzęgnięty w idee „Księgi pamiętnikarza”, pogrążony w zapiskach, oddający życiu, co jego, przeświadczony o omnipotencji czyhającej na niego = dzieło, przebranej za grasujących wszędzie wpływowych ludków [dwójkowców]. Notował: „Znowu psota intruzów: oderwali guzik dolny, poły futra rozwierają się; chore kolano będzie cierpiało, i nie tylko ono”. Notował: „[…] wczoraj, wracając do domu, byłem tak osłabiony, że nie stać mnie było na zatrzymanie się, jakiego wymagało kupno oranżady, a przy tym obawiałem się, że – gdybym ją kupił i nosił butelkę w kieszeni – to w razie nieszczęśliwego upadku na dworze rozbite szkło butelki mogłoby wciąć się w moje ciało. – Takie to sytuacje wytwarza »pozbawienie« mnie kuchenki, a zarazem zanieczyszczanie pokoju nalotami substancyjnymi, atakami zrzutowymi, psotami intruzów. Teczka-spiżarnia nie zawsze może mnie nakarmić, a butelka oranżady czy płynnego owocu sprawia kłopoty przeróżne i nieraz dla spragnionego nie istnieje”. I tak dalej[15].

Przeskoczyłem zakątek chiński w Łazienkach oraz węgierski plac zabaw na Agrykoli. Wchodzę do Zamku Ujazdowskiego. Zostaję dyrektorem. Początkowo trochę mi wstyd. Ale po chwili ogłaszam naradę. Uzgadniamy fokus. Odtąd zorientowani jesteśmy na Realizm Psot INTRUZÓW. Rozglądamy się. Niech sobie psocą. My ich ślepkami prześwietlamy doznania zziębniętego, wygłodniałego ciała. Wchodzimy w nie, inicjalizujemy małe odbudowy. I symultanicznie współczujemy intruzom, że muszą polować, nieustannie przetrząsać fale, by doczytywać się w nich, gdzie drżenia kumulują się od zakorkowania społecznych cugów; namierzać i drażnić.

Jako nowy dyrektor podejmuję decyzję o moim zapoznaniu się ze złożoną z naszych zbiorów wystawą designerskiego dwuosobowego kolektywu Bik Van der Pol. Tytuł ekspozycji stanowi trawestację – formalnie typowego dla tego artysty– naściennego bonmotu Lawrence’a Weinera, przez lata współorganizującego postrzeganie Zamku z zewnątrz, ponieważ trwającego na fasadzie, brzmiącego wschodnio, choć wytryskującego z serducha amerykańskiego hipi-konceptualizmu, biorąc pod uwagę, że podłogi zamku są rozliczne, a ściany rozległe, co generuje dość panoramiczne szaleństwo odbiorcze, będącego raczej przewrotnie magicznym niż przepijającego życie zimną krwią, bon motu: o wiele rzeczy za dużo, by zmieścić w tak małym pudełku. Bon motu, który zniknął przy renowacji fasady [a artysta nie zgodził się na jego powrót], więc w tytule wystawy rzeczy zamieniają się w historie. I właśnie z aktu opowiadania o wchodzeniu w encefalogram instytucji i fasetkowym rozczapierzaniu zapisów, za którymi czai się żywa tkanka, czyni się rzecz roztkliwienia, bo wystawa pokazuje raczej odkrywanie Zamku przez kogoś, kto przychodzi z zewnętrz, niż prezentuje, kto kogo w nim wyzwalał, a komu pomogły tortury. Ekspozycję przepaja stonowany afekt. Poszczególne obiekty wyciągnięte z magazynu przetykane są posterami, które stopniowo stają się przesłaniem, a raportują nasilający się zapał do buntu, jakiego przybywa przy napromieniowaniu klimatem postdemoluda i intensywnością ścierania się z jego chodnikową stwarzalnią normalsów, które badacze rozpoznają w podejmowanych historiach i które zdają się ich zachwycać. Jeden z plakatów niemalże stęka, że to, co widzi się w Zamku, to jakieś szaleństwo, jakaś punkowa historia. Jako nowy dyrektor gwarantuję: będzie jeszcze bardziej punkowo!

Czternaście miliardów razy oglądałem „Kaczkę” i „Kąpielowicza”. Dokładnie tyle samo razy czytałem szokujące bon moty Jenny Holzer. Oops! Znowu to robię. Tym razem średnio elegancko podniecony. Może dlatego, że jestem dyrektorem i utożsamiam się z tymi rzeczami. Dopiero w tak nachalną ręką wyhaftowanych okolicznościach doszywam sobie do jaźni, że miałem kiedyś identyczny telewizorek jak ten, którego Libera użył w „Kaczce”. Utraciłem go w wyniku figli intruzów. A używałem go jako wzmacniacza, podobnie jak Bik Van der Pol pragną wykorzystywać postery. Wchodzę do sali, w której ich pełno i są to plakaty CSW. Czuję to. Zapominam o neutralności, czuję się estetycznie zadomowiony, kiedy patrzę w postery [i naścienne bon moty]. W sali leżą publikacje Zamku. Zaglądam do najnowszej o Liberze, czy jest tam coś o moim telewizorku. Trochę się rozczarowuję. Spodziewałem się książki wypełnionej prasowymi jazdami na sztukę zaangażowaną. Zapalczywością występującego w imieniu dyskryminowanych moherów Cezarego Michalskiego. Może źle patrzę, nie znajduję podobnych rzeczy, ale euforia nie ustępuje. Zwołuję naradę. Sugeruję całym dyrektorskim ciałem, że na wystawie powinna zaistnieć któraś praca Marii Jaremy, ponieważ za mało pustych pudełek zgromadziłem w czaszce, żeby uwewnętrznić jej „Głowy” i „Wyrazy”. Pracownicy Zamku patrzą na mnie z odległym zrozumieniem.

Wychodzę. Jestem wściekły. Przez chwilę wypełniałem sam całą kubaturę, a było mnie naprawdę o wiele za dużo i jakoś się pomieściłem. Nie rozumiem ludzkich mądrości. Gotowy jestem zerwać z doktryną człowieka. Nie macie już dyrektora-Polaka, może na przykład Włoch by się lepiej sprawdził. Idę do Zachęty. Tam są wideo-arty. Pooglądam telewizory, odprężę się. Wystawa nazywa się „Wideotaśmy”. Brzmi jak zalążek małej mody, małego vintage’owego X, że ktoś sobie odfajkował. Fetysz garażowej TV i domowych nagrań. Wszystko czarno-białe i powstałe, zanim komuś przyszło do głowy, że kamerką można robić sztukę. Mniam. Idę [Siri też: twierdzi, że dobrze, że wreszcie świeża sztuczność prosto z dziś; biedna, chyba nie słuchała opisu, będzie właśnie naturalsowato].

Po drodze w miarę dokładnie to przemyśliwuję. Przypominają mi się kamery Unitry na niby monitorujące wyspę szpiegowca, a w rzeczywistości wyświetlające cały jej otok. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów patrzę pod nogi, i co? Buty kompletnie się zacięły! Wyświetlają wszędzie wokoło kamery Unitry wielkości ludzkiego korpusu, które wyświetlają moje buty, idące jakimś nieswoim, zamszowym typem stąpnięć, ale zupełnie zdecydowane, żeby wklepać prawo do afer w zakres rozwiązań systemowych. A to dobre! „Teatr szybszy od glanów”!? Adidasy halucynują, że są z zamszu i będą pisać prawo[16]!

Na placu Piłsudskiego praktykabel. Hotel Victoria to też praktykabel. Przed teatralizującym przestrzeń wokół budynkiem Zachęty stoi powtórzenie „Prostej tęczy” Marka Sobczyka z 1991 roku. Wtedy komentarz do transformersów. A teraz? Intuicyjna, spekulująca piosenka o czynszu, który za każdy flashback płacić będą virale z zamierzchłej przeszłości?

Na „Wideotaśmach” totalna ilość nastolatków. Nie mogę się przedostać do telewizorów. Czuję się jak Przemysław Kwiek mający kafkowskie trudności ze zdjęciem kurtki w kabinie klozetowej jakiegoś urzędu[17]. Krążę. Jestem wideosępem, chcę żreć martwe filmiki, które są zbudowane tak, jakby je chwilę temu nakręcano. Życie pośród kamer, wprawiających w trans[18] wijących się za nimi operatorów, nauczyło mnie, że weryzm[19] gryzie w tyłek zegarki; dopóki nie schrupie tarczy, nie widać po nim, że już pochłonął werki odbioru[20]. Nastolatki robią sobie zdjęcia w telewizorowym kręgu. Gorzka pigułka smakuje jak milionowy ryt dziadów, doświadczonych za jednego życia: nie mogę dopatrzyć się filmików. W końcu oglądam je wszystkie. I coś dziwnego, zapamiętuję tylko jeden tytuł: „Polityki intymności” [rozmowy z najróżniejszymi kobietami, jak operują libido swoim, a jak radzą sobie z tym od kolesi]. I dwa nazwiska: Nancy Holt [zbliżenia na zdjęcia domowych gratów i klamotów + wciągającą narrację o popędzie ku śmierci ukrytym pod monotonnym sprawozdawaniem moszczenia się w życiu; do uwydatnienia tego, co codzienność przenosi pod skórą, posłużył artystce wyciąg z listów od starzejącej się ciotki]. Drugie nazwisko to… Lawrence Weiner! Oglądam pięciokrotnie jego film, w którym wyciąga belki ze wzburzonego morza. Dodając w którymś momencie credo z offu, coś w stylu: biorąc pod uwagę, że dzieło może powstać tak samo, jak może nie powstać, pokaże zaraz pięć formuł wykorzystania kamery. Gapię się i gapię, i nie potrafię powiedzieć, co dla mnie jest w tym przewrotnie magicznego, ale coś jest. Jeżeli oddziałuje na mnie magia stabilnego utrzymywania się tego hipi-konceptualisty w absolutnym topie cen, wolnorynkowymi wkrętakami przyśrubowanych jego naściennym bon motom – to biada mi[21]! Jezu, nie mów nikomu, jaki ze mnie licytatorski młotek!

Poza tym zapamiętuję sobie to: że ekstra jest obejrzeć śliczny kawałek „Videofreex”, w którym przemądrzała kamera [koleś] licytuje się z telewizorem [facetka], kto z nich jest większym sługusem kapitału [Siri się uśmiała], dobrze jest to obejrzeć na pękatym telewizorze Dełuu czy innym takim; generalnie dość intrygujący wydźwiga się w nagromadzeniu preposteryjny efekt, jak gdyby w 1973/1974 roku ktoś parodiował jutiuberki [filmik, w którym artystka do kamery z fotela w mieszczańskim dużym pokoju, jak gdyby z pokoju zwierzeń, opowiada na przemykającym uśmieszku o szkolnej rozprawce na temat węgla]; zbijcie mnie, że nie odnotowuję tytułów i nazwisk; film [który podejrzewam, że wiem, jak się nazywa i kto go zrobił], w którym artystka chodzi z kamerą za swoją matką i zbiera z jej wypowiedzi, ciągniętych na temat zmarłego męża, dreszczowiec psychicznego zakleszczenia w maskulinicznym syfie jaj i kału, a zarazem apel, aby wspierać mężczyzn – hm, pojawiają się miłe skojarzenia z działalnością Zbigniewa Libery sprzed inicjalizacji jego emploi jako artysty, sprzed sporządzenia „Kąpielowicza” i „Kaczki” [które to obiekty sam twórca wspomina z pewnym zażenowaniem, że tak łatwo było wejść w rejestr zarezerwowany dla sztuki]; ale albo Libera hasający jako freak-centaur z kamerą przylepioną do barku był od swoich poprzedniczek sprytniejszym antropologiem, albo w „Wideotaśmach” coś nie zagrało. Ani pogrupowanie telewizorów w tematy, które w wielu miejscach się pokrywają, ani położenie kineskopów względem możliwości odbioru [choć na swój sposób dzikie, bo surowe, więc może smaczne] – nie pomagają w wyciąganiu wniosków. Wszędzie wala się brokat, który spadł nastolatkom z powiek. Ochroniarz przegania dzwoneczkiem: wszystkie dzieci już dość. Tłum leje się po schodach wprost do damskiego kibelka. Tam jest fajnie?

Nie wiem tego? Więc robię podłużny krok, by znaleźć się w Piktogramie. Tutaj „Delikatna penetracja” Zofii Pałuchy[22]. Po co przyszedłem? A, już wiem.

Moje buty więdną. Emitują jeden mikroskopijny filmik, ledwo odstający od nosków. Więc czego brakuje w piktogramowym subjectile według zasłużonego w badaniach terenowych obuwia? Nie widzę. Kimchi-wersji siebie? Kopiejki? Z zapadnią? Przez którą da się prześlizgnąć do… Warszawy? Takiej samej, ale zamieszkanej przez zupełnie innych ludzi? Żadnego podobieństwa? A tutaj, w tym mieszkaniu, ale w tamtej stolicy, w dzień nic, a w nocy kwiat, język teściowej, który gwiżdże i tańczy? Nie znam szczegółów, ale wpatruję się w dużego wrestlera. Stoi w gabinecie zabiegowym. Zamiast maski ma głowę ptaka. Wygląda na zadowolonego, jakby zaliczył postęp. Ale postęp zaliczył także inny wrestler. Więc walczą na łóżku zabiegowym. Tyle że wiadomo, jak i dlaczego wrestlerzy walczą. Walczą – gumką od majtek. Bo są piękni – walczą.

Czy to są rysunki? Chyba tak. Wszystko w sosie ekranu. Nawet – jak się tu stoi – widok wystawy. Nie dziwota, ale coś dziwi. Wyrazistość i od razu rozdwojenie [dwójkowcy są wszędzie?]. Kajdan sympatii, twarze w różnych miejscach. Cycek z twarzą? Nie. Nawet tożsamy ze sobą mrok rozkleja się w spektralny obiekt podobieństwa. Wleczony jest łańcuchem sympatii do innych mroków. Niecierpliwość odbija się w strachu, strach w lenistwie. Pelikan z przeciążonym workiem dziobowym może się rozpaćka, ale jakoś sobie poradzi dzięki ukrytym związkom. Gorzej z tym tekstem, który próbuje wyjść, po drodze bierze tekst do wystawy, który już czytał i to on go tu zwabił, bo nie zauważył, że tekst ma początek, więc sądził, że zakończenie [„To chyba ten sam park”] nie ma odniesienia. Prosi asystentkę głosową o pomoc, jak przedostać się do sąsiedniej klatki. Jest jak limuzyna, która zakorkowała jednocześnie wszystkie ulice Warszawy, to jakim cudem ma zejść po schodach, po sekundzie skręcić w lewo, potem – po trzech sekundach – w lewo, a następnie po trzech sekundach: w lewo?

Holowanemu przez asystentkę głosową wszystko w końcu zamieni się w cud i nawet taszczona pod maską sterta pustych pudełek przekoziołkuje z nim bez szwanku przez światełko, taką milusią [jak skojarzenieperseweracją mistyczną?], czerwoną stróżkę lasera, czujki alarmu. I proszę! Skręciliśmy w lewo, potem w lewo, potem w lewo, po schodach, w lewo, przez drzwi i znowu w lewo.

Ludzie, patrzcie, co my tu widzimy!? Obraz[23]. „Dyl Ulenspiegel” [Ludowy bohater ekstremalnie dosłownie wykonuje polecenia]. No dobrze, ale. Bo my może wcale, ale ktoś na tym obrazie może się dopatrzyć trzech ukrzyżowanych żab, których górowanie nad całością całkowicie tę całość intensyfikuje, podnosząc efekt obcości do poziomu milionowego już ciała za jednego żywota przybranego, aby z przyklejoną do barku kamerą zarejestrować tym ciałem, jak wskakuje w następne ciało i rozpuszcza się w nim.

Jezu! Żyjesz? Jest tam również prezentujący sowę i lusterko knypek, który wyłania się z przypominającej pustą prezerwatywę jamy w murze i jest tam cyborgiczny kolega [czarna oranżada?] z nazwą na piersiach [Blitzsoldat]. W rozkroku [wygazowana czarna oranżada?] cyborga wije się figura łącząca cechy węża, języka i moshującej[24] [jest takie słowo? = machającej włosami] syrenki. Siri wynajduje mi opis: „Wędrówka po Interiorze, zawędrowaliśmy w kilka miejsc; zadając pytanie Kuda Gierman?, poznajemy okolice i bohaterów ludowych* w rodzaju Dyla Sowizdrzała […]. To bohaterowie odwracający kota ogonem, ale też biorący w posiadanie ważną część naszego wyobrażenia o sobie […]. Może dobrym przykładem jest film Herberta Achternbuscha »Das Gespenst«. […] Na naszym obrazie (zbyt) dosłownie wypełnianie wyobrażeń ludu przez Dyla skutkuje wytworzeniem figury opacznej, ludowego współczesnego bohatera, jakim jest superbohater Blitzsoldat stworzony w duchu narodu, noszący odpowiednie imię i kolory kosmicznego stroju”.

Czuję, że mogę za chwilę z jakiegoś powodu uprawiać gas lighting wobec wszystkiego, co mi się przedostaje przez szparki oczu do mojej konserwy głowowej, która – emitując przy tym sztuczną poczciwość w duchu jarzeniówki – nie chce się zmieniać, bo uważa swoją pracę [siedzenie w czaszce] za brzydką i – nie wykorzystując opcji przepoczwarzania – mści się na idei [idei, że tylko praca ma ręce, bo np. trutnie nie mają rąk; drapię się w swoją głowę Tytusa de Zoo]. Poza tym konserwa wciąż gryzie w tyłek swoje werki, z prośbą o nieprzepuszczanie trybsonami zbytniej ekipy symboli [w rozumieniu dogońskim, gdzie: źdźbło współrealizuje trawę, a jednocześnie każde źdźbło jest symbolem trawy]. Ponieważ według Claude’a Shannona równanie przeciętnej ilości informacji przypadającej na symbol okazuje się doskonale tożsame z równaniem entropii[25], Siri robi tak, żebyśmy cofnęli się na chwilę, żebym tylko nie czynił gas lightingu obrazom. W międzyczasie sprawdza mi wszystko w kroczącym majestatycznie newsie [Papilarnym Echu Doby Okrągłej jak 24 Huncwotów].

Ghost” – film, który sprawił, że nowe kino niemieckie symbolicznie przestało istnieć, znaczy się powstawać. Czy jeżeli wszystkie obrazy już powstaną, nastąpi ich koniec?

I jakby tekst znowu wchodzi.

Za multiplikowanym węgłem – wreszcie [wreszcie?] cel tego wszystkiego. „Kuda Gierman” Sobczyka i Modzelewskiego. Ręka Sobczyka wypuszcza chyba więcej obrazów niż – zlepione w jeden – mózgi globalnych serialowni w tym samym czasie nastręczają kadrów. A nagrzany jest każdy jego obraz wiązkami tak drapieżnych konceptów, że fantazja o czasie, w którym malarz tworzy, wyrasta z czaszki i okala ją polem elektromagnetycznym, żeby mogły w nim fruwać rzeczy tak dziwne jak „Kobiety rodzą liście srają”. Siri zdaje sobie sprawę, że dotychczas Modzelewski, przy całym potencjale wyraziście zarysowanego humoru, w hieratycznym nasyceniu barwą przynosił do moich oczu coś z bliskich, a zupełnie amputowanych kultów. Zdawał mi się w swoich posunięciach oddalać od siebie nie do końca może chcianą duchowość. Na obrazach zestawionych w „Kuda Gierman” jego udział we wspólnym malowaniu staje się kwestią zupełnie tajemniczą, ponieważ wyekspediowanej duchowości nie rozpoznaję nigdzie. Tym bardziej intryguje mnie śledzenie wystawy od strony Modzelewskiego.

Ale zaraz! Czuję, że ponownie robi się ze mnie dyrektorska mość, która nawpychała się doniesień badaczy z przedwczoraj o dobrodziejstwach afektu stosowanego [w tłumaczeniu się przed własnym odbiorem? No chyba]. Bo raczej nachalnie jest i w dość niezręcznej pozycji się stawia, jeśli się komukolwiek insynuuje duchowość przy Sobczyku. „Istnieją rzeczy, które można tylko pomyśleć, czyli namalować. Dla Sobczyka nazwą jednej z takich rzeczy jest »mózg«”[26]. Pozwolę sobie zatem uruchomić meksykańską falę, wstawszy, zasiadając na innej sugestii. Że kolory u Modzelewskiego grają taką rolę, jaką malarstwo Wróblewskiego we „Wszystko na sprzedaż” Andrzeja Wajdy.

O! I teraz mogę z Jaruzelskim na ramieniu [śpiewającym piosenkę o czynszu w tej wyludnionej kamienicy na skraju Kredytowej; kamienicy, w której wciąż się znajdujemy, bo już będąc w Piktogramie, się w niej znajdowaliśmy; piosenkę, którą otwiera :ڼڜڴھ], więc mogę śmiało przystąpić do mniemania, gdzie w „Kuda Gierman” jest Modzelewski.

Więc Modzelewski, uważam, tylko w jednym się nie kryje, a występuje wprost, mianowicie, uważam, egzemplifikacje jego ręki spotkać można za twarzami Profesorów Juszczaka i Sempolińskiego [obraz pt. „Kuda das Bild?”]. Siri podsuwa mi pod nos [którego identyczność z którymś z nosów Profesorów to istny skandal/robot /kimchi] opis: „Profesor Sempoliński przychodził do sklepiku na Akademii kupić płótno (podobrazie) w długim, szarym płaszczu i pikowanych śniegowcach (relaksy). Profesor Juszczak widział tajemne znaczenia głębi jaskiń, budzących lęk malujących w nich ludzi. Dalej nie wolno wchodzić”.

A co, jeżeli nie Modzelewski namalował twarze Profesorów? Tylko relaksy? Co, jeżeli Sobczyk też ich nie namalował? Tylko relaksy? Skąd upór podziału pracy? Zrywam z tym. Patrzę inaczej: skąd powrót do „Kuda Gierman”?

W 1987 roku w Kassel zorganizowana została obszerna wystawa grup artystycznych z całego świata [za kuratorską myśl odpowiada Hamdi el Attar]. Spośród naszych zaproszenie otrzymali Koło Klipsa i Gruppa, której flankę mózgową, jak wiadomo, zaludniali Sobczyk z Modzelewskim [poniekąd od początku odszczepieńcy buzowania pacierzowego kolektywnej działalności]. Gruppie przydzielona została wyjątkowo dogodna przestrzeń, wyeksponowana, zapewniająca widoczność. Członkowie Gruppy zaprowadzili tam swoje porządki i rozdystrybuowali klimat właściwy ustawicznej burzy temperamentów. Sprawdzone metody: stół i wspólne malowanie. Do stołu zapraszali przedstawicieli pozostałych grup. U samego zalążka malowania wielkiego obrazu, który nosić miał tytuł „Kuda Gierman”, wydzielić musiała się sowita dawka dezynwoltury. Pobierana ze stołu, w obliczu którego działy się pewnie różne popisy, czy wybijająca na etapie odruchu, jaki szedł od samych podstaw wystawy [protokomunistyczne uwznioślenie synergii czy marzona z zachodniej perspektywy kolektywizacja w duchu HCE[27]]. Świadczą o tym los płótna i uszczypliwości, jakie ze strony kuratorskiej zaserwowane zostały Gruppie w tekście podsumowującym całość przedsięwzięcia [dostało jej się skatalogowaniem w szufladce: korzystających z przywilejów / podekscytowanych potencjalizmem[28] wolnorynkowym]. Natomiast oryginalne płótno „Kuda Gierman” wsiąkło, przepadło. Jednak wcześniej, pod wpływem tajemnych bodźców, artyści zamalowali je całe na czerwono, tym samym odchodząc w nieznane od pierwotnego zamysłu, jaki dla tego tytułu trzymali [waginalna centryfuga: ruch wzwyż wiecznej kobiecości, jak w „Fauście”, na samiutkim koniuszku, przy zgaszonym świetle?]. Ale czy aby odeszli w nieznane, zamazując swoją witalność? Może prędzej: kompletnie na odwrót! Wobec piętnowania ekspresyjnego malarstwa za jego sprzedajność chlapnęli farbą akcent na postawę i performans. Pokazując, że niektórzy poznali na własnej skórze taki jeden model, w którym intelektualiści przyłożyli rękę do produkowania dyskursu mechanicznie idealizującego kolektyw, nie uwzględniwszy alienacji, w jaką obfituje pilnowanie się nawzajem [el Attar: „Obiekt sztuki musi wskazywać, że jest pracą grupową!”]. Zachodnie[29] werki nieuchronnie będą się gryzły ze wschodnimi śrubkami i tak dalej. O dziwo, słońce nie wyrasta tam, gdzie wcześniej zgniło [na Siekierkach?] i tak dalej.

W świetle powyższego może raczej należy zapytać: dokąd powrót w „Kuda Gierman”? Na pewno do zaczepności tytułu. Ale z pewnością też do karnawałowego wadzenia się z hegemonią. Dobraną losowo? Niekoniecznie. Ponieważ – przede wszystkim – z uznawaną powszechnie za cywilizowaną. I akcent leci, leci, leci farbą! Która w locie przepoczwarza się w farbę drukarską. W końcu pada bryzgiem [jakby żywcem wyjętym z mózgu rozpaćkanego o uwidocznioną ścianę ambasady Korei; więc pada tym bryzgiem] na „uznawaną powszechnie. W tle „Kuda Gierman” majaczy atmosfera dżumy medialnej, malarii doniesień, pościgu informacyjnego, sensacyjnego brzuchomówcy, gadaczki w broszeczce nad odznaką u każdego szanującego się normalsa [ORMO wróć! / tuptusiem]. Przy czym trudno jej nie skojarzyć z mechanizmami zarządzania wiadomością publiczną u nadawców zachodnioniemieckich podczas antyterrorystycznej gorączki rozpętanej wokół RAF-u. Efekt obcości wywołany przez użycie zbitek doskonale znanych, ale w szyku, który zmusza do przykręcenia żarówek w oczach [czy źrenice nie pomyliły się miejscami?], nagłówki poskładane z innych nagłówków dokładnie tak, jak porywacz kleci swój list z gazetowych wyrazów, aby nie ujawnić własnej sygnatury – kto tak robi, no kto tak robi? Wszyscy –malarze zdają się podpowiadać jakąś dziwną telepatią, przemyconą w karnawałowym zamieszaniu i przechytrzającą wszelkie turnieje, nawet rycerskie. Niemieckie media w roli metafory wystąpiły u Sobczyka i Modzelewskiego już wcześniej, chociażby w ich wspólnym efemerycznym kolażu „Co? Lewicowy Tygodnik; Czym? Kosmicznym Lustrem [Wunderwaffe]”[30].

Na obrazie „Pan Kopernik w Kosmosie [Spór polsko-niemiecki]”, który pochodzi z innego miotu wspólnego malowania [2012], scenę przegina, pod kątem swoich spraw, sytuacja w kosmosie z problematyką kopernikańską lądującą w centrum, co artyści opisują tak: „Pan Kopernik wychodzi do pracy, zostawia gospodynię z wazą zupy. Elipsa jako orbita (może sprawić), że wszystko wróci do punktu wyjścia i Pan Kopernik zastanie gospodynię z wazą zupy i dostanie swoją zupę w swoim czasie [Promienie i epicykle elipsy budują tę gospodynię (wraz z wazą) i łącznie z elipsą są przedmiotem pracy Pana Kopernika]”. Ale i w kosmosie problematyka niemieckich mediów żyje swoim życiem: „Na orbicie krąży zwierciadło sferyczne wklęsłe, umieszczone przez Niemców w celu skupiania promieni światła w wiązkę, mającą jako kosmiczna broń niszczyć cele na Ziemi / w kosmosie. […] Po przeciwnej stronie na orbicie krąży odbijający się w zwierciadle tygodnik »Der Spiegel« [nr 18 / 9.4.13] z tekstem na okładce informującym o istnieniu cudownej broni V3. [Polscy antysemici z Armii Krajowej jako broń, która może być użyta w celach obronnych, ale też zaczepnych]”.

[Pan Kopernik wisi za bodajże siódmym węgłem cały czas w lewo od wyjścia z Piktogramu – informuję, jeżeli ktoś chciałby to poczuć, obtoczyć i przeniknąć kamienicę, w której ludzie nagotowali wiele obiadów, a teraz tylko dwie galerie siedzą.] Naprzeciwko, po drugiej stronie Kredytowej, też w narożniku – sklepik z gadżetami / książeczkami dla zakonnic, w którym zjawiły się stosy biografii nowego papieża, nazajutrz przełomowego dla jego bios konklawe. Na przeciwległym końcu Kredytowej – jak gdyby krzywe odbicie: sklepik-gniazdo z ezoterycznymi księgami [poglądowa okładka: $więty Grzybbóg]. Pomiędzy tymi dwoma skrajami – konsens: butik oferujący podręczniki szkolne oraz papierochy. Gdyby ktoś wzdłuż płotu przedszkola zapuścił się w kierunku tylnej rampy Ministerstwa Cyfryzacji i skręcił w śmietniki, natrafi na sposobność zapuszczenia żurawia w podwórko i balkony, spośród których jeden wyjątkowo może zainteresować, ponieważ niejako zaprasza do zabawy, eksponując baner z bicepsikiem falangi. Mnie jednak najbardziej urządza wątek Sowizdrzała, uwypuklony dwukrotnie i zwrócony twarzami obrazów do obrazu, który powinien chyba zawiązywać plot całej wystawy, a jednak ciągle go omijam [młotka ze mnie liściopalca i banan, więc tak też kicam]. Ewidentnie dużo znaczy, kiedy dwóch Sobczyków i dwóch Modzelewskich[31], namyślających się szczerze nad ewolucją malarstwa, sporządza „Naszą Guernicę”. Odpowiednio wielką, na papierze pakowym, którego starczy, by wysłać jedną średnio dużą metropolię do drugiej, identycznej z zabudowy, ale jakby bardziej ze sobą zżytej, zamiast donosicielstwa i jego kamuflażu [anty-donosicielstwa, wychowania do nienawiści, grożenia śmiercią konfiturom[32]], jakimś cudem dobywającej z widma kolor. A za nim nowsza dzikość i jeszcze nowsza dzikość. Hm. Krążę tak, jak widać, przy podkolorowanej „Guernice”, krążę jak naganiacz, nie do końca mogący sobie zdać sprawę, do których zaprasza wrót, tyle ich w jednym miejscu. Coś się zawiązuje, jakby czekająca tylko na sygnaturę umowa z diabłem, której paragrafy wskazują, kto będzie jeszcze w brzuchu, wykonywać centryfugalny breakdance „(są rzeczy, które jest w stanie znieść tylko nienarodzony człowieczek)”.

Właściwie, nie obejrzawszy, co się wydarza [bo chyba o tym traktuje kolor w „Guernice”], biorę kartonik z reprodukcją, no i idę precz. Jeżeli tak wiele się dzieje w przestworzach między tekstami malarzy a zapisem malowanym, mnie pozostaje chyba tylko milczenie samochodowe [?]. Jest wspaniale, udaje mi się wejść w Mazowiecką [te buty są po prostu niesamowite!]; czy nie tutaj kręcona była scena ze „Wszystko na sprzedaż”, w której sobowtór Wajdy wkracza na wystawę Andrzeja Wróblewskiego, by uchwycić ukrytą w kieszeni pincetą głos swojego suflera, a my go podglądamy przez witrynę? Zastanówmy się! Miętoszę kartonik z „Guernicą”, może zaniosę go w busz giermkujący biurowcowi Staraków. Ktoś tu coś smaży „o przyszłości tych, co żyli”? Czyżby: realizm ćwoków z UFO! Ten tekst chyba w końcu się zacznie.

 

_____________________________________________________

[1] „Kadmos, przynoszący cywilizację, zasiał tu zęby smoka. Spodziewano się, że na ziemi rozdartej i wypalonej oddechem potwora wyrosną ludzie”.C. Lévi-Strauss, Smutek tropików, tłum. A. Steinberg, Warszawa 2008, s. 128.

[2] „Głos Alpha 60 podkłada mężczyzna, który w czasie wojny utracił struny głosowe, a potem nauczył się mówić z przepony. Richard Round uważa, że Godard chciał „nie głosu mechanicznego, ale takiego, który został, by tak rzec, zabity”. A jest tak dlatego, że Alpha 60 – przynajmniej hipotetycznie – to głos bez świadomości”. K. Silverman, H. Farocki, Rozmowy o Godardzie, tłum. P. Kwiatkowska, Warszawa 2014, s. 83.

[3] „[…] wielkie manifestacje życia społecznego bowiem mają tę wspólną cechę z dziełami sztuki, że rodzą się na poziomie życia nieświadomego […] pierwsze stworzone przez publiczność, a drugie dla publiczności, która dostarcza im wspólnego mianownika i określa warunki ich powstawania.

Ma się prawo porównać –i to nie w sposób metaforyczny, jak to często robiono– miasta do symfonii lub poematu; są to przedmioty o tej samej naturze. Miasto, bardziej może jeszcze kunsztowne, leży u zbiegu natury i sztuki”. C. Lévi-Strauss, Smutek tropików, op. cit., s. 125.

[4] „Można by raczej pomyśleć, że to jakieś targi, jakaś wystawa międzynarodowa zbudowana na kilka miesięcy. Z upływem tego okresu święto się kończy i wielkie bibeloty niszczeją; tynk opada z fasad, deszcze i sadze pozostawiają na nich smugi, styl wychodzi z mody, pierwotny ład znika wobec wyburzeń w sąsiedztwie wywołanych nową falą niecierpliwości”.[Nie, to nie jest tekst… utworu Davida Bowiego pt. Warszawa, lecz jak najbardziej ponownie Lévi-Strauss.] Ibidem, s. 97–98.

[5]Zob. J. Attali, hasło Komputelefowizja, [w:] Słownik XXI wieku, tłum. B. Panek, Wrocław 2002, s. 109.

[6] „Bułgarskie chóry wstały z miejsc i zaśpiewały piosenkę o czynszu”.J. Ashbery, tłum. P. Sommer, „Literatura na Świecie”7-8/2006, s. 364.

[7] W. Benjamin, Źródło dramatu żałobnego w Niemczech, tłum. A. Kopacki, Warszawa 2013, s. 18.

[8] Żeby się z tym uporać, trzeba nam było drałować na inną wystawę, Delikatną penetrację Zofii Pałuchy, która chyłkiem opowiada o – szyjącym levele diaboliczności – lepkim łańcuszku sympatii jako spoiwie analogicznym dla głazu, eteru, komórki, których wewnętrzna struktura nie różni się od powłok. Jednakże o tym – już z zewnątrz.

[9] Zadanie na wczoraj: teleportować się do sławetnego 1949 r. i pogrzebać nieco w stosunkach i zachowaniach, żeby przekonać się, czy rzeczywiście Picasso namalował gołębia na budynku Politechniki Warszawskiej, który –gdyby wysilić szpiegowskie gałki oczne– zbierałby coś ze światła neonu CEPELEK, obecnego po drugiej stronie ulicy; poza tym sprawdzić, na ile może być prawdą, że reżim estetyczny socrealizmu rozpleniał się, wędrując z rozdzielnika następującymi po sobie naradami w gronach poszczególnych kokosów na palmie kultury [np. 12–13 lutego = narada plastyków i architektów w Nieborowie], ale ruch naradzania się wywołany został jako zapychacz totalny presją manieryzmu, który z ogromu roboty miał uczynić mimozę o kwadratowej szczęce, wypierającą spojrzenie wstecz na całopalenie się w rumieńcach delegacji radzieckiej podczas Kongresu Pokoju, gdzie radzieckojęzyczni mówcy niechcący zamanifestowali pruderię, oskarżając zachodnich gwiazdorów-komunistów o demoralizowanie prolenautycznej maszynerii, a w ich intencji leżało chyba stłamszenie ekonomii libidalnej.

[10] Cytuję z pamięci graffiti z muru Wyścigów.

[11]„Warunkiem osiągnięcia realistycznego obrazu jest oparcie się na doświadczeniu klasy postępowej”. Zob. A. Ważyk, „Twórczość”8/1950. Albo: „Konkluzja: nie tyle zło istnieje w obszarze bezgranicznego dobra na zasadzie dopuszczenia również zła jako wyboru; raczej zło jest bezgraniczne, a dobro ograniczone, a jego oddziaływanie warunkowe. Na jakich warunkach Wróblewski »dopuszcza« Boga do proponowania człowiekowi zła jako wyboru […], jaka umowa każe artystom uczestniczyć w dziele totalitarnego podporządkowania? Czy to jest pycha podobna pysze wodzów, inżynierów, ekonomistów totalitaryzmu? Czy to pycha geniusza »podobnego bogu«, czy niewielka pycha artysty chcącego istnieć?”. M. Sobczyk, Andrzej Wróblewski [Ofiara, oprawca, narrator].

[12] Patrz: ilustracja do Apollinaire’a Złoty wiek ludzkości. Nie mogę się dopatrzyć i tylko się gapię, aż małpy ze mnie schodzą, jak powietrze z atrapy skały w ZOO, doprawdy? Starakowie nie posiadają Złotego wieku ludzkości? Jak to? „[…] Wróblewski nie znał się na żartach. Co najwyżej sarkazm (od diabła do diabła) z pozycji wyższej świadomości zła, i świadomości, że zło to jest principium, a dobru należy się co najwyżej rola oponenta i czasami geodety chodzącego po polach zła i mierzącego areały. Zło jest dobrotliwe, obecne, zasiada w fotelu z kawą i papierosem. Dobro nerwowo podryguje, siadając jednym półdupkiem na taborecie w kuchni, spieszy się do roboty, pracuje u zła”. M. Sobczyk, ibidem, po czym: „Frankenstein […] Twórca potwora zebranego z ciał trupów z grobów, szubienic i ciał sekcyjnych. W rozwiniętej wersji Prometeusza – twórcę zastępuje potwór. Smutny i zły mści się na swoim twórcy, popełniając szereg okropnych zbrodni, z których najokropniejsza to samobójstwo”.

[13] Z warholowskimi chwilówkami glamu dla każdego należy się streszczać, żeby się wyrobić i rzeczywiście każdemu przezierała przez piątą ścianę jego chwilowa sława.

[14] Atmosfera schodów we wnętrzu Staraków? Albo?

[15] Zob. Tadeusz Peiper [w]: Maski, t. I, red. M. Janion i S. Rosiek, Gdańsk 1986, s. 275–313.

[16] Nie bez powodu Rumcajs był szewcem. Sprawdzić: co o szewskiej rebelii pisał P. Laskowski w leksykonie eksperymentu.

[17] Sprawozdanie z tej sytuacji znajduje się w książce Truszkowskiego. Im bliżej będziemy wystawy Modzelewskiego i Sobczyka, tym bardziej rozmyte będą się stawać przypisy [Siri zarządza].

[18] Patrz: Jean Rouch.

[19] „Mogę jedno: wskazywać na Czas, na jego władztwo, na piękne wozy, jakimi przywozi on sprawiedliwość, na mocne koła tych wozów, poruszające się miarowo i ciągle. Mogę wskazywać na zegar. Mogę nań wskazywać wrogom i przyjaciołom”. Tadeusz Peiper, op. cit., s. 281.

[20] „[…] zegarek zepsułem, aby pozbawić nadziei gwałcicielskie siły, które terrorystycznie usiłowały wciągnąć mnie w ich godziny”. Ibidem, s. 282.

[21] Może najnormalniej w świecie ukrywam przed sobą, że będę kontynuować przedśmiertne badania Setha Siegelauba, dlaczego jednym konceptualistom się przelewa, a drugim przykro.

[22] Artystka pisze w tekście do wystawy: „Odpala się najnowszy wideoklip Lil Nas X-a, na zmianę z przepisem na kimchi. Wyciera telefon nawilżoną chusteczką i chowa do kieszeni swojej srebrnej bomberki.” Po pierwsze: nawilżoną czym? Sosem? Po drugie: dwa rysunki nazywa The Body Is a Straitjacket that Must Be Escaped. Czy rysunki przedstawiają wrestlerów po zabiegu zamiany masek na ptasie główki? Następna kwestia: czy straitjacket to bomberka? Muszę się jakoś wcisnąć w Instant-Flesh, pokonać domofon. Przebieram się za pstrokatą czeredę, odblaskowy jestem, taką mam kurtkę, trochę jak majtek na pokładzie sputnika, który szykuje wszystko na przybycie Szpiegowca; pociesza śrubki i opowiada im radziecką przyszłość.

[23] Dwudziesty trzeci przypis? To wspaniale, jak to mawiają Francuzi. Niech będzie z nami B. Brecht i jego wiersz o polskich junior-wędrowcach pt. Krucjata dziecięca „Był tam mały wódz, / Wszystkich stawiał na nogi, / Ale miał wielkie zmartwienie: / Nie znał drogi. […] I był tam pogrzeb chłopca, / Co miał aksamitny kołnierz, / Dwóch Niemców i dwóch Polaków go niosło, / Jak gdyby to poległ żołnierz. / Katolik, Luter i syn nazisty / Ziemi go wręczyli. / Na końcu przemawiał mały komunista / O przyszłości tych, co żyli” (tłum. A.M. Swiniarski).

[24] To po koreańsku headbanging?

[25] Zob. A. Mangel, Demon Maxwella, entropia, informacja: 49 idzie pod młotek [nie powiem, gdzie i kiedy].

[26] M. Falkowski, Twórca i perspektywa, Warszawa 2014, s. 264. I dalej: „Abstrakcja jako wyrwanie z nomenklatury dokonuje się w ramach badań mózgu – procedury opartej na uwolnieniu wewnętrznego ośrodka percepcji i analizie (rozłożeniu) tychże doznań-ekspresji w obrębie dzieła. […] Niewykluczone oczywiście, że odsłaniają się dzięki temu źródła niegdysiejszej «dzikości». Pod tym względem nic bardziej pouczającego niż konfrontowanie dzieł z lat osiemdziesiątych z tymi z późnych dwutysięcznych. Nic dziwnego na przykład, że te pierwsze nierzadko sprawiają wrażenie zrodzonych z opętania – jak gdyby twórcza aktywność była echem o wiele głębiej zachodzącej kontemplacji, a do tego wcale nie w samym twórcy; jak gdyby artysta-człowiek wydany był już na pastwę człowieczka, a człowieczek, jeszcze nienarodzony, na pastwę gwałtownych doznań (są rzeczy, które jest w stanie znieść tylko nienarodzony człowieczek)”, s. 268.

[27] HCE to zaszyfrowany u Joyce’a rebeliancki slogan Here Comes Everybody [skrótem tym posługiwał się np. w swoich anarchizujących tekstach J. Cage]; ale nie tylko, bo – co znamienne – HCE oznacza system płatności zbliżeniowej [zaś hasło Here Comes Everybody, niewinne, a pokutuje w menedżerskim slangu jako przejaw zarządzania turkusowego; tak oto: gniłyj Zapad wita na słoneczku!].

[28] Pojęcie Sandauera.

[29] Zachodnie, Andrzeju mówisz, tak?

[30] Jednej z kilku prac, które pojawiły się w Muzeum Narodowym i zostały wkomponowane w ekspozycję najbardziej anarchicznych emblematów, dostępnych w jego zbiorach: druków Jacka Krzyszkowskiego, magazynów „Tango” itp.; przy czym rzeczy Sobczyka i Modzelewskiego były chyba najmłodszymi [najbardziej z dziś] eksponatami w Galerii sztuki XX i XXI wieku. Rozdwajam się i jeden ja zostaję, a drugi idę do MN, żeby sprawdzić, co tam u nich. Oraz: czy monumentalny obraz Co? Velazquez; Czym? Lubieżnym gestem siły spokoju nadal wisi w holu nad frontowym wejściem. MN przydawało nim swojemu ogromniackiemu, faraonicznemu wnętrzu czegoś kadzidlanego, jakby podszeptu. Wchodzę. I co? W informacji nie siedzi załogant – jak mało kto – wierny psychobilly, którego w tej budce widywałem. Szkoda. Ale to jeszcze nic nie znaczy. Wchodzę. Nie ma obrazu Sobczyka i Modzelewskiego nad wejściem. Szkoda. Ale to jeszcze nic nie znaczy. Idę do Galerii sztuki XX i XXI wieku. Zamknięta do odwołania. Szkoda. Ale nie wiem, co robić. Idę do klasyków z absolutnej końcówki XIX wieku, które zawsze pakują we mnie dużo podejrzanych emocji [Chochoły itp.]. Nie ma ich, akurat wszystkich ulubionych. Pytam panią w prezydenckiej garsonce. Tłumaczy, że to jeszcze nic nie znaczy. Czuję, że zamieniam się w psychola z kimchi-core’owej wersji Dawnych mistrzów.

[31] Pomnożonych raz: przez Gilberta i George’a; dwa: przez Sempolińskiego i Juszczaka; trzy: przez Theresę May i Angelę Merkel [pocieszających Planetę, że kiedyś i pogoda nie będzie miała racji]. Cztery: mapę. [Ujawienie. Mierzy w nasze czaszki okrzyk zaproszonego naczelnego „Rzeczpospolitej” w studio TOK FM: „Przyniosłem tu swoje IQ zamiast newsów”. Pojemność czaszek nanosimy na mapę [nieco odwróconą? „nalotami substancyjnymi, atakami zrzutowymi, psotami intruzów”?]

[32] Krew w ciele się nie mieści i się wtrynia:
kic kic kic – bo jestem stąd!

fot A. Gut | zdjęcie dzięki uprzejmości Fundacji Stefana Gierowskiego