Archiwum
03.02.2015

Coś dla ciebie, Haniu

Wojciech Jankowski
Film

Kiedy wychodziłem z projekcji „Teorii wszystkiego” Jamesa Marsha, towarzyszyły mi dwie starsze panie. „To coś dla ciebie, Haniu” – powiedziała jedna do drugiej. Współtowarzyszka uniosła brwi i odchyliła głowę z wyrazem zdziwienia, dając jej do zrozumienia, że jest całkiem odwrotnie. Nie należy się dziwić: nowe dzieło brytyjskiego reżysera to przyzwoity film dla wszystkich, więc często też – dla nikogo.

Sezon filmowych nagród w Hollywood to sezon ekranowych biografii ze współczesnym zacięciem. W polskich kinach mogliśmy już zobaczyć historię Alana Turinga, Margaret Keane i Jamesa Browna (kolejno „Gra tajemnic”, „Wielkie oczy” i „Get on up”). „Teoria wszystkiego” nie jest wśród nich wyjątkiem zarówno pod względem tematyki, przyznawanych nagród i nominacji, jak i najczęstszych błędów.

Głównym problemem filmowej historii o Stephenie Hawkingu jest fakt, że przedstawiana fabuła krąży gdzieś między wierną biografią a autorską interpretacją. Aktorzy (w rolach głównych Eddie Redmayne jako Stephen Hawking oraz mniej doceniana od ekranowego partnera, a tworząca autentyczną i poruszającą kreację Felicity Jones jako Jane Hawking) świetnie oddają emocje młodych, zakochanych studentów, a potem doświadczonych przez los małżonków. Sprawdzają się też piękne, subtelnie wprowadzane kompozycyjne paralele między naukowymi rozważaniami i pracami Hawkinga a jego życiem prywatnym. Zgrzyty pojawiają się dopiero, gdy reżyser niezgrabnie wplata w fabułę autorski komentarz (na przykład motywy religijne i wartości chrześcijańskie) i nie potrafi wyczuć granicy w wykorzystywaniu filmowych środków – razi wizualną symboliką, a muzyka (choć sama w sobie piękna) szybko staje się nachalna i narzuca emocjonalne pointy.

W scenariuszu Anthonego McCartena opartym na intymnej autobiografii Jane Hawking intryguje świeży pomysł, by zbudować opowieść o naukowej ikonie i celebrycie wokół żony – mniej znanej, oryginalnej bohaterki, która stanowi przecież o wszystkim tym, czego o Hawkingu nie wiemy: o życiu przed diagnozą śmiertelnej choroby, o tym, jakim jest mężem i ojcem i ile miejsca jego prace naukowe zajmują w życiu prywatnym. Gorzej jednak z realizacją tego pomysłu, gdy wewnętrzne konflikty Jane oraz zderzenie jej marzeń i planów z rzeczywistością zostają potraktowane niedbale i po macoszemu. Cały potencjał uniwersalnej historii i ogólna refleksja gubią się w strukturze typowej biografii.

„Teoria wszystkiego” porusza najbardziej, kiedy Marsh unika rozbudowanych emocjonalnych dialogów i płaczliwych scen na rzecz skromnych komentarzy i cichej obserwacji kreowanej rzeczywistości. Najlepsza pozostaje zatem pierwsza część filmu – inteligentna, żywiołowa, podkreślająca chemię między aktorami, urzekająca widza niebanalnymi zdjęciami oraz przemyślaną i ciekawą kompozycją (co ważniejsze, sceny z życia małżeńskiego Hawkingów nakręcone zostały inną kamerą i w odmiennej kolorystyce niż reszta filmu). Kiedy na głównego bohatera spada choroba stopniowo wyniszczająca organizm; kiedy młoda, zakochana dziewczyna postanawia walczyć z nieznanym – wierzymy bohaterom i rozumiemy ich dramaty. Gdy jednak dochodzi do nierównej walki z paraliżem ciała i obserwujemy momenty biografii Hawkinga, znane już z filmów dokumentalnych czy artykułów o słynnym naukowcu, autorski rys znika w konwencji melodramatu, a Marsh stawia akcent na poszanowanie kulturowych ikon. Z opowieści o sile uczucia i harmonii między światem kosmologicznych tez a dramatami rzeczywistości pozostają tylko niemrawe całostki i poruszające ułamki.

Najbardziej tu szkoda wypracowanej przez brytyjskiego reżysera formy i jego tradycyjnego podejścia do kina. Jego filmy skupione na relacjach między postaciami, bez jaskrawego ucieleśnienia zła w filmowym konflikcie, bez dodatkowych efektów i sprytnych sztuczek filmowych, skupione na ludzkich wartościach – to rodzaj kina, które większość uznanych reżyserów tworzy coraz rzadziej. Jednak nie sposób odmówić Marshowi (powtórzę: w drugiej części filmu) pewnej nieudolności i braku wyczucia emocji, tak bardzo potrzebnego w opowiadaniu tego typu historii. Nawet widzowie szukający w kinie prostych wzruszeń i bliskości z rzeczywistością odnajdą w tej brytyjskiej niezależnej produkcji cechy kina hollywoodzkiego. Wszystko to sprawia, że „Teoria wszystkiego” jest filmem przyzwoitym i „sympatycznym”, ale oddala się od poruszającej biografii, do której zdaje się aspirować.

Film brytyjskiego reżysera zaprzepaszcza potencjał wywołującej emocje historii, gubiąc bardziej gorzkie akcenty i znamiona ogólnej refleksji przez ambicje twórcy, by dotrzeć do masowego widza. To, co poruszało i świetnie oddawało rzeczywistość w dokumentach Marsha („Człowiek na linie”, „Projekt Nim”), mniej się sprawdza w realizowanych fabułach („Król” i „Kryptonim: Shadow dancer”). Co istotne, nie są to fabuły gorszego rzędu – często reżyser potrafi poruszać i grać na uczuciach widowni, zwyczajnie brak tym teoriom potwierdzenia w praktyce, a jego inne produkcje (przede wszystkim filmy telewizyjne i seriale) zaczynają wyglądać tylko jak wyjątki potwierdzające regułę.

Ostatecznie byłem równie zdziwiony jak Hania.

„Teoria wszystkiego”
reż. James Marsh
premiera: 30.01.2014

alt