Archiwum
31.01.2020

Codzienność palestyńskiego pana Hulot

Mateusz Żebrowski
Film

Kolejne incydenty terrorystyczne i militarne w Strefie Gazy, relacje palestyńsko-izraelskie w stanie wrzenia, rozejmy i ustalenia wypracowane na forum międzynarodowym ponownie nie są respektowane – właśnie takie doniesienia na temat Palestyny znamy z mediów. Wydaje się, że jedynymi wątkami, które można poruszyć w kontekście autonomicznych terytoriów arabskich na terenie Izraela, są te skupione wokół konfliktu na Bliskim Wschodzie. Palestyna w oczach Zachodu to nie państwo, ale synonim wojny, chaosu i nierozwiązywalnego konfliktu. Czy w takim razie inne spojrzenie na Palestynę jest w ogóle możliwe? Owszem. Dobitnie, z rozczulającą bezpretensjonalnością, udowadnia to Elia Suleiman, który w „Tam gdzieś musi być niebo” przedstawił swoją ojczyznę jako zwyczajne miejsce, gdzie ot, po prostu ludzie żyją ze swoimi przywarami i zaletami.

Eksportowe kino palestyńskie – czemu trudno się dziwić – zazwyczaj opowiada historie w tym samym tonie, który znamy z mediów: przez pryzmat napiętej sytuacji w Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu Jordanu. Najlepszym tego przykładem są nominowane do Oscara filmy Hany’ego Abu-Assada, „Paradise Now” (2005) i „Omar” (2013), w których bezlitosna linia demarkacyjna wyznaczająca różnice religijne, kulturowe i światopoglądowe jest głównym elementem determinującym ludzką egzystencję. Zaangażowany politycznie był również najgłośniejszy film Suleimana – „Boska interwencja” (2002). W groteskowych sekwencjach reżyser naśmiewał się z fetyszyzacji wojny w Izraelu, ale zwracał również uwagę, że zaangażowanie w sprawę, niezależnie od tego, po której stronie stoisz, niszczy szansę na osiągnięcie małego szczęścia, czyli spełnienia w życiu prywatnym. Zdaniem Suleimana zamiast wybierać rozwiązania siłowe, lepiej być dla wroga złośliwym – puścić mu prosto „w twarz” arabską muzykę czy też nadmuchać balon z podobizną Arafata, żeby bezkarnie krążył po jerozolimskim niebie.

Niemal dwie dekady później palestyński reżyser radykalizuje swoje podejście i jeszcze silniej uwzniośla pozornie trywialną egzystencję. Teraz jest wreszcie czas, żeby żyć, pokłócić się o błahe sprawy, obsikać murek sąsiadowi czy podkraść jego cytryny. Na tę zmianę postawy Suleimana niewątpliwie wpływa utrzymujący się w ostatnich czasach umiarkowany spokój w relacjach pomiędzy Palestyną i Izraelem.

Tematem „Tam gdzieś musi być niebo” jest zwyczajne „bycie” i doświadczanie prozaiczności życia. Film najpierw pozwala obserwować codzienność w Palestynie, a następnie wysyła nas z głównym bohaterem w świat, żeby przyjrzeć się ludziom w Paryżu i Nowym Jorku. E.S., palestyński reżyser (alter ego twórcy grane przez Suleimana), wyjeżdża z kraju, żeby znaleźć fundusze na film (dokładnie ten sam, który oglądamy). I obserwuje – wszystko i wszystkich. Jego spostrzeżenia zostają przefiltrowane przez jednostkową i kulturową wrażliwość. Francuzi są piękni, zadbani i świetnie ubrani, ale też pedantyczni oraz niezdrowo zafascynowani sobą jako narodem. I nie chcą dać Suleimanowi pieniędzy na jego produkcję. Dlaczego? Bo to nie jest obraz Palestyny, jaki ich interesuje. Brak w tym projekcie konfliktu, wojny, tragedii; wszystko to jakieś zbyt lekkie i niepoważne. Kogo interesuje Palestyna w okresie pokoju? Nikogo, a już na pewno nie Francuzów. Amerykanie zaś, według komediowo usposobionej, patrzącej oczami reżysera kamery, są rozmiłowani w broni, najlepiej maszynowej, którą ostentacyjnie noszą przy sobie na ulicach. A poza tym również nie chcą wesprzeć filmu przygotowywanego przez bohatera. Oczywiście Suleiman jest wspaniałym artystą, mówią, ale sama Palestyna to temat kontrowersyjny i w gruncie rzeczy nieciekawy. Identyfikacja głównego bohatera jako Palestyńczyka jest więc w „Tam gdzieś musi być niebo” niezwykle ważna, wręcz decydująca dla zrozumienia siebie i tego, co myśli o nim i jego narodzie świat. W jednej ze scen nowojorski taksówkarz pyta Suleimana, skąd jest. Reżyser, chociaż do tej pory milczał, wreszcie wypowiada w filmie swoje pierwsze i jedyne słowa: „Pochodzę z Palestyny”. Słowa te niosą ze sobą siłę autoidentyfikacji i dumę ze swojego pochodzenia, ale równocześnie skazują jednostkę na postrzeganie przez pryzmat stereotypów, bo skoro Palestyńczyk, to Jasir Arafat, wojna i terroryzm, a nie konkretny człowiek.

Siła „Tam gdzieś musi być niebo” tkwi jednak nie tylko w temacie, ale również w decyzji Suleimana, by odkurzyć filmową konwencję opartą na wyrazistej osobowości z vis comica wpisanej w slapstickowość rzeczywistości. Tego rodzaju produkcje znamy przede wszystkim z okresu kina niemego, kiedy perypetie sympatycznego włóczęgi czy człowieka o wiecznie smutnej twarzy przyciągały tłumy do przybytków dziesiątej muzy. Jednak Suleiman bardziej niż na twórczości Charliego Chaplina i Bustera Keatona wzorował się na Jacques’u Tatim i jego panu Hulot, czyli postaci popularnej we Francji w latach 50. i 60. Z filmami o panu Hulot łączy „Tam gdzieś musi być niebo” konstrukcja świata przedstawionego: główny bohater Suleimana niezależnie od sytuacji milczy, za to rzeczywistość dookoła niego tętni paletą komediowo hiperbolizowanych dźwięków. Gadają tu nie tylko ludzie, ale również pojazdy, sprzęty elektroniczne, sztućce, a całość tworzy unikatową symfonię dookreślającą miejsce, w którym znajduje się kamera. Świetnie sprawdza się również image bohatera-reżysera. Lekko przygarbiona sylwetka, wyraziste okulary, słomkowy kapelusz, ciemnogranatowa marynarka zapinana na ostatni guzik pod szyją, spokojna, lecz niezwykle plastyczna twarz – to wszystko czyni z bohatera „Tam gdzieś musi być niebo” idealnego, zdystansowanego obserwatora, którego precyzyjnie wykreowany obraz w zderzeniu z dynamicznym światem prowadzi do zaskakujących i nieoczywistych spotkań.

Decyzja o powołaniu do życia slapstickowego reżyserskiego alter ego nie jest jednak w przypadku Suleimana jedynie uroczą arabeską, dopełniającą społeczny i autotematyczny kontekst filmu. Obcowanie z obserwatorem wrzuconym w świat zmusza widza do uważnego przyglądania się z bohaterem kolejnym zdarzeniom. Dostrzegamy więc wraz z Suleimanem dziwactwa Zachodu i, podobnie jak on w epilogu, odczuwamy pewną ulgę z powrotu do cichszej i spokojniejszej Palestyny – bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Jest w „Tam gdzieś musi być niebo” uroczy patriotyzm, który nie tyleż wywyższa własną ojczyznę ponad inne, co uznaje, że nie jest ona gorsza, lecz po prostu odmienna od dalekiego „tam”. Dodatkowo film Palestyńczyka przesycony jest wiarą, że można połączyć tradycję ze współczesnością; że młodzi ludzie, wolni, pełni werwy, o różnych poglądach i orientacjach seksualnych znajdą tu, na Zachodnim Brzegu Jordanu i w Strefie Gazy swój spokojny dom. Ta przyszłość, jeszcze nie w pełni zarysowana, jeszcze nie całkiem ziszczona, jest obiecanym w tytule niebem, które przecież prędzej czy później musi pojawić się na ziemi –  w to zdaje się pokładać ufność sam Elia Suleiman.

„Tam gdzieś musi być niebo”
reż. Elia Suleiman
premiera: 10.01.2020
© 2019 RECTANGLE PRODUCTIONS