Archiwum
14.03.2016

Chiny, XXI wiek

Marek S. Bochniarz
Film

„Jeśli aktor zawsze występuje w filmach, których nikt nie ogląda, to już po nim […]. Filmy Jia Zhangke wcale nie są złe. Po prostu nie są popularne”.

Ge You, „The Straits Times”

Słowa te wypowiedział w wywiadzie z 2006 roku popularny chiński aktor, gwiazdor wielu superprodukcji w reżyserii Fenga Xiaoganga. Ten drugi zasłynął doskonałą intuicją do kina komercyjnego, tworzonego pod dyrygenturą postkomunistycznej ideologii, a przy tym wciąż na tyle ambitnego artystycznie, by przyciągało międzynarodową publiczność.

Nie chcę bynajmniej wykazywać artystowskiej wyższości obrazów Jia Zhangke nad bardziej zachowawczymi i pragmatycznymi przedsięwzięciami Fenga. Przyjęte przez nich dwie, nie dające się zbytnio pogodzić drogi, dobrze jednak ilustrują osobliwy przypadek najnowszej kinematografii kontynentalnych Chin, w której wraz z rozwojem rynku idzie dziś bardziej o konkretne decyzje finansowe niż wybory polityczne i kontrkulturowe umartwianie się niskobudżetowym i niepopularnym kinem. Stąd nawet zaangażowani twórcy tak zwanej piątej generacji (Zhang Yimou czy Chen Kaige) ulegli pokusom mariażu z władzą, gdy ta mogła im zapewnić środki, jakie dotąd trudno im było sobie wyobrazić choćby i w marzeniach o opływającym w dostatki Raju Czerwonym.

Mierząc w profity, a nie w wartości?

Ale czy Fenga nie dałoby się jednak skrytykować, zachowując przy tym pewną dozę kapitalistycznego umiaru? Ambiwalencję bycia w samym środku mainstreamu, jaki reprezentuje jego dość cyniczne podejście we wciskaniu publice tak filmowego mięcha jak apoteoza czerwonych partyzantów w „Ostatniej bitwie”, opisała we wciąż jarej monografii reżysera z 2008 roku Zhang Rui:

„[…] chińscy krytycy i widzowie byli pod wrażeniem zdolności Fenga Xiaoganga do realizacji filmów przynoszących duże zyski. Niektóre z jego obrazów są tak popularne wśród publiczności, że w box office pokonały nawet hollywoodzkie superprodukcje. Łatwo zatem założyć, że od połowy lat 90. wśród reżyserów filmowych Feng jest tym, który osiągnął największy sukces komercyjny. Jednak zaledwie paru chińskich krytyków wyraziło podziw dla jego twórczości. Większość zgodziłaby się z Yin Hong, który napisał w «Historii nowego kina chińskiego», że twórczości Fenga brakuje głębi, szczerości i pasji, a jego filmy manipulują publicznością po to, by zmaksymalizować zyski. Yin podsumowuje swoją krytykę hasłem: buqiu zuihao, zhiqiu zuizhuan (nie mierząc w to, co najlepsze, lecz najzyskowniejsze)”.

Drogi czytelniku, to nie ja wymierzyłem ten siarczysty i wredny policzek. Mogę co najwyżej zazdrościć Fengowi luksusowych samochodów i szybkich dziewczyn. Dlaczego jednak piszę o tym sprytnym (i być może bezdusznym) reżyserze, zamiast zacząć przebąkiwać nad wielkością artystowskiego kina Jia? Powód jest prosty: gdy młodzi wkurwieni szóstej generacji pokazali kilka środkowych palców władzy, idąc za niecenzuralnym gestem obitego przez policję Ai Weiweia. Niewiele później coś w ich dobrych duszyczkach trzasnęło, pożegnali się ze staniem w kącie i sięgnęli po kino gatunkowe, w którym uprawiają w dalszym ciągu swoją filozofię krytyki systemu i opisu pokawałkowanej, brzydkiej rzeczywistości mniej pocztówkowych miast Chin, wciąż nieobecnej w mainstreamie i tylko zniechęcającej potencjalnych turystów. Ambicje są zatem prawie równie wysokie, co kiedyś, lecz środki zgoła mniej szlachetne, niż zwykły być w użyciu.

Mierzmy zatem: celnie!

Zgniłemu Zachodowi można co prawda wciskać kino ambitne, lecz nic tak nie kochają jurorzy europejskich festiwali, jak projekty posiadające niby pewne ambicje, ale tak naprawdę skrojone pod szeroką publikę. Sprawia to, że nie trzeba wiercić się na fotelu, cierpiąc męki przez pośladki odparzone nudą. To chyba nie przypadek, że tak różne osobowości zbuntowanych, jak piewca ludzkiej seksualności Lou Ye (którego co jakiś czas władza sadzała na ławce rezerwowych z czasowym zakazem kręcenia) czy okrutny portrecista desperatów Diao Yinan, przeskoczyli z parowozu „chore, plugawe, brzydkie” do nowoczesnego ekspresu „trochę niby chore, jakby plugawe, pozornie brzydkie, lecz za to jak chwacko zbudowane, a jakie wyszukane kolory!”. Chciałoby się rzec: to się samo ogląda. Czyżby „szóstkowi” sięgnęli po broń przeciwnika?

Nie dziwi więc, że Lou Ye po wieloletnich przepychankach z rezygnacją spiknął się z władzą przy okazji thrillera „Tajemnica”, potem poszedł w politycznie poprawny wątek niewidomych w „Ślepym masażu”, a Diao Yinan zdecydował się na kryminał „Czarny węgiel, kruchy lód”, wygrywając nim Berlinale. Jia Zhangke, który Cannes zaszokował swoim wyjątkowo brutalnym i równie absurdalnie pięknym „Dotykiem grzechu”, też zdecydował się chapsnąć kawałek tortu z nagrodami i fetowaniem.

Jia idzie w świat

Luźna, prawie chaotyczna, taka niby nowelowa struktura „Dotyku grzechu” ukazuje świat, w którym złem można się zarazić jakby niechcący i zupełnie bez powodu – ot, popełnimy na chwilę błąd i infekcja skłonności do szerzenia mordu i zniszczenia złapie nas w swe macki niczym syfilis – gnijemy powoli, acz nieustannie. Jia, znany dotychczas ze swych długich ujęć i ślamazarnego rytmu narratora-wujka, nadał „Dotykowi grzechu” nierówne, poszarpane tempo montażowe, dodając impetu absurdalnym historiom o szerzeniu nienawiści w ChRL. I choć przemocy jest tu w bród, to nie uświadczymy choćby jednej soczystej sceny seksu. Można się poczuć tak, jakby ten film nakręcił jakiś azjatycki mnich-sadysta. Jest to wciąż eksperyment, choć dostatecznie doprawiony krwią, by seans spełniał nasze niskie i niewyszukane potrzeby. Może tylko ta osobliwa, niespójna konstrukcja wywoła lekką irytację „artyzmem”, ale cięcia nożem zadane przez panią z plakatu zadziałają jak miód na kinofilskie wrzody.

W „Nawet góry przeminą” reżyser po raz pierwszy (upada pod krzyżem) i całkowicie kapituluje, sięgając po melodramat, i to wyjątkowo dramatyczny! Wszystko za sprawą oparcia się o osobiste doświadczenia i skupienie na autorefleksji, które podmieniły typowe dla Jia obserwacje społeczne i pejzażowe migawki. Winą są też łzy matki, która sfrustrowana coraz większym dystansem dzielącym ją od syna, podarowała mu klucze do domu, mówiąc, że najwyższy czas, aby je dostał – i mógł wrócić do domu w każdej chwili. Cios w samo serce od bliskiej osoby boli najbardziej, prawda?

Gdy Jia zrozumiał, że jego rodzicielka nie pragnie wcale rosnącego wsparcia finansowego od niego, lecz wolałaby mieć bliską osobę, z którą mogłaby porozmawiać, przelał wyrzuty sumienia i ból w „Nawet góry przeminą” – najbardziej osobisty, ludzki, a przy tym oglądalny i przystępny film, jaki zrealizował do tej pory. Choć długość projekcji jest prawie taka sama jak w przypadku „Dotyku grzechu”, mija ona o wiele szybciej, bo i reżyser przestał się wydurniać ze swoją undergroundową estetyką, decydując się na zabiegi prostsze i mocniejsze.

Przemijanie życia i narastanie przestrzeni (pustki)

Jia odwołuje się w tytule do chińskiego powiedzenia o stałości naszych serc w obliczu przemian natury, rzek i gór, formowanych co i rusz inaczej pod ciężką łapą czasu. Coś jest faktycznie na rzeczy w tej obrazowej i sentymentalnej sentencji, bo rzeczywistość filmu się zmienia wraz z przeskokami  czasowymi. Fabuła „Nawet góry przeminą” obejmuje trzy okresy: zatopienie się Chińczyków w popkulturze w 1999 roku, internacjonalizację kraju i finansowy dobrobyt roku 2015 oraz zagubienie emigrantów w Australii w 2025 roku. Główna bohaterka tej swoistej sagi rodzinnej o imieniu Tao pozostaje jednak niezmienna w swej pogoni za emocjami. Oczywiście – jak to w melodramacie bywa – podejmuje wyłącznie najgorsze decyzje, kierując się niby najlepszymi chęciami.

Jia nie byłby sobą, gdyby nie zabawił się w eksperymenty formalne: kwadratowy obraz z pierwszego segmentu zaczyna się stopniowo rozrastać na naszych oczach (serio: mam na myśli zmianę formatu obrazu, to nie jakieś poetyckie sformułowanie), aby w ostatniej części przekształcić się w szerokoformatową pustkę sterylnej przyszłości: świat bez odrobiny brzydoty, którą zaludniają smutni Chińczycy na obczyźnie, pozbawieni spójnej tożsamości narodowej i poczucia przynależności.

Nowy film Jia Zhangke ukazuje przeszłe, współczesne i przyszłe Chiny w przemianie: z perspektywy osobistej, podszytej tragiczną, melodramatyczną miłością, wspartą przez pieprzną krytykę globalizacji, niszczącej różnice unifikacji i przerażającej utraty tożsamości, jaka być może czeka nas wszystkich w świetlanej przyszłości.

Jeśli stetryczały już reprezentant piątej generacji, Chen Kaige, próbował w „Sousuo” (2012) zmierzyć się ze współczesnymi problemami towarzyszącymi powszechnej dostępności do Internetu, za pomocą którego można zniszczyć czyjeś dobre imię, to Jia w „Nawet góry przeminą” pokazuje, jaki kierunek obrali twórcy szóstej generacji. Chcą poruszać problemy bardziej uniwersalne (z politycznych przeskoczyli w egzystencjalne), robiąc to za pomocą mniej awangardowej, a zarazem bardziej gatunkowej formuły.

Cytując wypowiedź reżysera z wywiadu z Alizą Ma dla „Film Comment”:

„Moim zdaniem język definiuje to, kim jesteśmy, a znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie utraty tej tożsamości. […] Obawiam się, że ten egzystencjalny kryzys, który wyrósł z problemów związanych z językiem – oddzielającym nas od siebie geograficznie i emocjonalnie – staje się w Chinach bardziej dojmujący, niż miało to kiedykolwiek miejsce do tej pory”.

„Nawet góry przeminą”
reż. Jia Zhangke
premiera: 4.03.2016

alt