Archiwum
20.04.2011

Być jak Tim Roth (albo Rose McGowan)

Justyna Knieć
Film

Nazwiskami dwóch gości festiwalowych można sygnować program ostatniej edycji Off Plus Camera.

Pierwszy przyjechał do Krakowa, by odebrać Nagrodę Pod Prąd za szczególne dokonania filmowe. Tim Roth, nazywany „aktorskim kameleonem”, zdobył najpierw uznanie krakowskich widzów prezentowanym na specjalnym pokazie reżyserskim debiutem „Strefa wojny” – utrzymanym w monochromatycznej tonacji filmie o szokującej tajemnicy, która niszczy od środka pewną rodzinę żyjącą na angielskiej prowincji. Szybko udało się Rothowi zdobyć także serca kinomanów celnymi ripostami i ogromnym poczuciem humoru, które chętnie prezentował podczas spotkań po seansach z cyklu Tribute to Tim Roth. Drugi z kolei gość przyleciał do nas, by zasiąść w jury organizowanego po raz pierwszy na festiwalu Konkursu Polskich Filmów Fabularnych, w którym nagrodzono ostatecznie „Chrzest” Marcina Wrony. Piękna Rose McGowan – mająca za sobą współpracę z Brianem de Palmą, Quentinem Tarantino, a za towarzysza życiowego Roberta Rodrigueza – uwodziła nie tylko estetycznie. Aktorka błyskotliwie opowiadała o szczegółach pracy na planie filmowym, umiejętnie przedrzeźniając głos Tarantina, ale też bez skrępowania mówiła o swojej przesiąkniętej erotyzmem roli z „Planet Terror”.

Opisanych cech dwójki aktorów nie można odmówić zwłaszcza prezentującym wysoki poziom filmom z Konkursu Głównego. Na przykład „Skeletons” Nicka Whitfielda jest tylko z pozoru pastiszem ghost story, nawiązującym do „Pogromców duchów”. Dziwaczny duet współpracowników z tajemniczej firmy dokonującej egzorcyzmów na duszach Brytyjczyków wędruje po domach, realizując kolejne zlecenia za pomocą zagadkowej aparatury. Bennett i Davis pozostają w stosunkach na tyle zażyłych, że w wolnych chwilach między kolejnymi spotkaniami z klientami pozwalają sobie na inspirujące rozmowy, przez które przewija się cała galeria ikonicznych postaci ubiegłego wieku: począwszy od Rasputina i Stalina, przez Johna Kennedy’ego i Marilyn Monroe, na królowej Elżbiecie skończywszy. Panowie nie są jednak ludźmi bez skazy – jak na prawdziwych dziwaków przystało, mają swoje tajemnice, które chronią równie mocno, jak chętnie zgłębiają umysły innych. Niskobudżetowy, pozbawiony niemal zupełnie efektów specjalnych film Whitfielda dość szybko okazuje się nie tylko postmodernistyczną mieszaniną nawiązań kulturowych czy prześmiewczym komentarzem do zainteresowania psychoterapiami, z psychoanalizą na czele, ale także rzeczą o charakterze humanistycznym. Nawet jeśli „Skeletons” nosi znamiona mało prawdopodobnej bajki, to jednak reżyser prezentuje – choć przesiąknięty na wskroś absurdalnym humorem, lecz mimo to prawdziwy – traktat o ludzkiej pamięci.

Dużo trudniej natomiast zgłębić to, co się dzieje w głowach dwóch rudzielców: Remy’ego i Patricka – bohaterów innego filmu konkursowego, „Notre jour viendra”, debiutującego w długim metrażu Romaina Gavrasa, dotąd twórcy niesamowitych, opartych na ostrych kontrastach wideoklipów. Na podobnych zasadach reżyser buduje akcję filmu: Remy, młody chłopak o wciąż nieukształtowanej tożsamości, dostaje się pod kuratelę psychiatry Patricka. Ten, zażenowany pasywną uległością młodzieńca, poddawanego ostracyzmowi między innymi ze względu na kolor włosów, postanawia nauczyć go, jak być prawdziwym mężczyzną. Patrick prowokuje więc nieustannie sytuacje zmuszające Remy’ego do podejmowania trudnych decyzji, a widza pozostawiające w niesmaku. Gavras mnoży liczne sposoby, jakimi bohaterowie usiłują osiągnąć szczęście, choć, paradoksalnie, mocno tkwią we własnym nihilizmie. Początkowa zabawa, choć moralnie dwuznaczna, ma w sobie coś z żartów dwójki kompanów zabijających bezproduktywnie czas na opustoszałej plaży i na parkingach supermarketu. Z czasem jednak zmienia się ona w szaleńczą podróż do ziemi obiecanej, gdzie żyją odmieńcy podobni do naszych bohaterów. Muszę przyznać, że pełnometrażowy obraz młodego reżysera prowokacyjnych teledysków (które usunięto z YouTube i MTV), mimo szeregu kontrowersyjnych scen – takich jak orgietka na oczach małej dziewczynki z udziałem Vincenta Cassela w roli Patricka – szczególnie nie szokuje. Raczej nuży przedłużonymi scenami i przerysowanym aktorstwem Oliviera Barthelemy’ego.

Doskonale dopracowane zostały za to dwa inne filmy z Konkursu Głównego: „Lou” w reżyserii Belindy Chayko i „Gun Hill Road” Rashaada Ernesta Greena. Oba doskonale zrealizowane, pierwszy sfotografowany został w rozmytych kolorach australijskiej prowincji pełnej południowego słońca, drugi – nasyconymi barwami oddaje duszny klimat ulic nowojorskiego Bronksu. Oba filmy łączy ponadto motyw budzącej się seksualności młodych postaci. O ile jednak o „Lou” nie da się powiedzieć nic więcej ponad to, że jest to obraz o dojrzewaniu opuszczonej przez ojca Louanne, która znajduje obiekt fascynacji w chorym dziadku, to już film Greena otwiera pole do bardziej interesujących wniosków. Tu bowiem, na tytułowej ulicy Gun Hill Road rozgrywa się rodzinny dramat, którego główny protagonista Enrique jest typem macho, wychodzącym po kilku latach z więzienia i znajdującym rodzinę w zupełnie innym stanie, niż ją zostawił. Żona Enrique jest wycofana, małomówna, a syn Michael ciągle znika z przyjaciółmi i wyraźnie stroni od kontaktu z ojcem. Wychowany w przesiąkniętej seksizmem kulturze latynoamerykańskiej Enrique przeżywa szok, odkrywając, że Michael czasem staje się Vanessą, popularną w pewnych kręgach młodą poetką. Na tle multikulturowego społeczeństwa mamy więc dwa rozbieżne światy: w jednym z nich żyje Enrique z kumplami, drobnymi przestępcami przesiadującymi wciąż na ulicy; drugi świat to pozornie zwyczajna przestrzeń nastolatków, z tym jednak wyjątkiem, że bary z fast foodami zastępuje w filmie klub LGBT, a kij bejsbolowy – błyszczyk do ust. Green z niezwykłą wrażliwością udowadnia, że te odległe światy mogą się zetknąć, jeśli na pierwszym miejscu postawi się „tę samą krew”, jak nazywa to Enrique, oraz chęć przeformowania rodzinnych relacji. Stojąc wraz z bohaterami po dwóch stronach symbolicznego okopu budowanego na kilkudziesięciu metrach nowojorskiego mieszkania, uświadamiamy sobie w końcu, że „Gun Hill Road” jest też budującym dowodem ludzkiej zdolności do transformacji. Chociaż zakończenie filmu nie przynosi wyraźnych zmian, Enrique pojmuje w końcu swą gotowość do akceptacji inności syna, a Michael odkrywa, że jego transgenderowa osobowość może się obyć bez makijażu i tabletek hormonalnych.

Oczywiście, nie samymi konkursami festiwal Off Plus Camera stoi. Organizatorzy przygotowali w tym roku interesujące sekcje narodowe: nowego kina niemieckiego oraz irlandzkiego. Wśród filmów niemieckich wyróżniał się „Biegnij, jeśli możesz” – opowieść o nietypowym trójkącie miłosnym, w którym jeden z bohaterów porusza się na wózku. Czarny humor niezwykle zdystansowanego wobec siebie i świata Bena chroni widza przed melodramatycznym tonem. Irlandczycy na pewno nie mogą się powstydzić „One Hundred Mornings”, wyróżnionego podczas ubiegłorocznej edycji Slamdance filmu Conora Horgana. Tytułowa setka poranków wygląda dla czwórki bohaterów – żyjących na odludziu po niesprecyzowanej bliżej katastrofie – tak samo monotonnie, nie przeszkadza to jednak reżyserowi budować narastającej aury tajemniczości, przesiąkniętej strachem przed dniem następnym. Film ciekawie łączy konwencję SF, filmu grozy i dramatu.

Po raz pierwszy na festiwalu w Krakowie zaprezentowano filmy w ramach sekcji Filmowe Oblicza Kobiet, podejmujące tematykę kobiecą z zaskakującej czasem perspektywy, tworzonej nie tylko przez reżyserki, ale też reżyserów. W ramach przeglądu Nadrabianie Zaległości można było natomiast obejrzeć takie dzieła, jak na przykład okrzyknięty najlepszym rumuńskim obrazem ostatnich lat film Corneliu Porumboiu „Policjant, przymiotnik”. W filmie, który wygrał konkurs Certain Regard festiwalu w Cannes, dzieje się naprawdę niewiele: policjant Cristi śledzi młodego chłopaka posiadającego narkotyki. Chociaż mężczyzna szybko dochodzi do tego, kim może być dostawca obserwowanych uczniów, przełożony nakazuje aresztowanie niewinnego chłopaka, stawiając nagle Cristiego przed koniecznością zdefiniowania pojęć „sumienie” i „wymiar sprawiedliwości”. Cała siła tego filmu tkwi nie w fabularnych zwrotach akcji typowych dla policyjnych kryminałów, tylko w językowych potyczkach toczonych przez głównego bohatera. Bystry umysł i nieprzeciętne poczucie humoru policjanta okazują się mimo wszystko bronią niewystarczającą wobec rażącej represyjności prawa pozostałej jeszcze po starym reżimie.

Spoglądając na program krakowskiego festiwalu, którego dopiero czwartej edycji mogliśmy być świadkami, trudno oprzeć się wrażeniu, że oto do międzynarodowej czołówki festiwali kina niezależnego dobija młodsze rodzeństwo. Jeszcze może nie do końca ujarzmione, nieukształtowane. Jeszcze może nie do końca pewne, czy to już czas na niezależność, czy jeszcze okres dojrzewania. Jak na razie głos oddali widzowie, tłumnie oblegając 8 sal kinowych, jeden kultowy klub i dachy kamienic krakowskiego Kazimierza.
International Festival of Independent Cinema Off Plus Camera
Kraków, 8–17.04.2011



Nazwiskami dwóch gości festiwalowych można sygnować program ostatniej edycji Off Plus Camera.