Archiwum
12.08.2013

Autentyzm fałszerstwa

Marek S. Bochniarz
Film

 

Sycylijczyk Giuseppe Tornatore przy pracy nad swoimi retro-filmami jest równie pewny siebie, co pół wieku temu Federico Fellini, gdy „Tobym Dammitem” (nowelą ze zbiorowych „Historii niesamowitych”) rozpoczynał współpracę ze scenarzystą Bernardino Zapponim. Podobnie jak jego wielki poprzednik, Tornatore, nie lękając się ośmieszenia, hojnie korzysta z anachronicznych chwytów, sprawdzonych (a więc: banalnych) rozwiązań czy zużytych wątków. Takie podejście pasuje do staromodnej historii z „Konesera” – przypowieści ze świata znawców sztuki, w której reżyser cofa się w czasie do złotej epoki kina włoskiego.

W filmie odbywamy subiektywną podróż w czasie wraz z tytułowym bohaterem – znawcą historii sztuki, miłośnikiem dobrego jedzenia i subtelnego piękna zabytkowych przedmiotów. Zawsze elegancko ubrany i pełen rezerwy Virgil Oldman żyje we własnym świecie. Za dnia zajmuje się wyceną starych artefaktów i prowadzi dom aukcyjny. Z pomocą przyjaciela Billy’ego (Donald Sutherland), udającego miłośnika malarstwa, za niewielkie sumy nabywa na aukcjach bezcenne portrety pięknych kobiet, dokonując tego procederu na oczach nic nie podejrzewających, bogatych, lecz pełnych ignorancji kolekcjonerów. W swojej rezydencji Virgil ma specjalny pokój – prywatną galerię sztuki, a zarazem doskonałą samotnię, miejsce, w którym zbiera „łupy” i może je podziwiać, oddając się lekturze zakurzonych foliałów.

Koneser jest zawsze poirytowany, pełen zjadliwej ironii i wyniosłej pogardy, przeznaczonej zarówno dla pokornych podwładnych, jak i nuworyszy sztuki. Niczym zbroję nosi eleganckie rękawiczki i stalowe garnitury, zabezpieczające przed bezpośrednim kontaktem z czymkolwiek. Choć jest już stary i farbuje włosy (gest pożyczony ze „Śmierci w Wenecji” Viscontiego, znak dobrowolnej „impotencji” Oldmana), nigdy nie miał do czynienia z czymś tak brudnym jak seks. Nie dziwi więc, że jedynymi kobietami w jego życiu są tylko te uwiecznione przez dawnych mistrzów na płótnach zdobytych przez konesera. Prawdziwe napawają go chorobliwym wręcz lękiem. Nie rozumie ich zachowań, woli pozostawać przy bezpiecznej kontemplacji reprezentantek kanonów piękna. Podziwianie jego prywatne muzeum to także wyzwanie rzucone przez Tornatore widzowi, który reprodukowane dzieła (lub oryginały – reżyser przez dziesięć miesięcy zbierał zgody instytucji i kolekcjonerów na użycie lub pożyczenie obrazów) powinien znać z lekcji historii.

Gdy Oldman podejmuje się wyceny majątku tajemniczej Claire Ibbetson, kontaktującej się z nim tylko za pomocą telefonu, powoli rodzi się w nim nowa fascynacja: do kobiety istniejącej w cielesnej postaci. Wędrując po korytarzach posiadłości, stopniowo odnajduje elementy zagadkowego, niezwykle starego mechanizmu. Coraz bliższemu poznawaniu Claire towarzyszą kolejne odkrycia. Virgil z pomocą złotej rączki Roberta składa w całość maszynerię, kreując automaton – pierwszego sztucznego człowieka, który ponoć potrafił bezbłędnie odpowiadać na wszystkie stawiane mu pytania.

Trzynasty film Tornatore ma wady i zalety jego poprzednich dzieł. Przypomina zwłaszcza jego obrazy z nurtu sycylijskiego. Obsesyjne przywiązanie Virgila do świata przeszłości, jego wyalienowanie, osamotnienie czy niezdolność do komunikacji z kobietami przywodzą na myśl Salvatore z „Cinema Paradiso”. Przewidywalnością fabuły, dramaturgicznymi brakami, i drażniącą naiwnością głównego bohatera film przypomina z kolei o niedawnej pomyłce Tornatore, nieznośnej „Baarii”. Niech nas przy tym nie zwiedzie to, że akcja rozgrywa się w środowisku kolekcjonerów sztuki w bliżej nieokreślonej, europejskiej metropolii (za plenery posłużyły wypełnione zabytkami architektury północne Włochy i Praga). Nawet te z filmów Tornatore, których historia osadzona jest w scenerii niesycylijskiej i niewłoskiej (transatlantycki „1900: Człowiek legenda” czy francuska „Czysta formalność”), posiadają galerię charakterów i przestrzeni silnie konotujących italskość, przy czym jest to italskość dość stereotypowa i schematyczna.

„Koneser” to drugi film Tornatore zrealizowany w języku angielskim. Język ten funkcjonuje w nim jednak jako uniwersalny kod, którym posługują się osoby związane z rynkiem sztuki, wykształcone i „obyte”. Angielski zapewnia też głównemu bohaterowi możliwość wyrażania się krótko i precyzyjnie, dzięki czemu w praktycznie każdej sytuacji może pozostać w roli fachowca. Decyzja reżysera, by właśnie w tym języku zrealizować film, oszczędziła też bólu widowni, która musiała go przeżywać na seansie „Czystej formalności”, w której zdubbingowani zostali Roman Polański i Gérard Depardieu. Charakterystyczny dla Włoch teatralny dubbing i sztucznie brzmiące postsynchrony to prawdziwa zmora dla kinomaniaków (za zbrodnię uważam to, że bracia Taviani podłożyli głos Włoszki za Isabelle Huppert w „Powinowactwach z wyboru”).

Obserwując Virgila, przypomniałem sobie postać szpakowatego profesora z okularami w grubych oprawkach z „Żywotu Leonarda da Vinci” (1971, reż. Renato Castellani), który w przerwach między kolejnymi scenami z biografii malarza wchodził w kadr i z miną znawcy wygłaszał zwięzły komentarz fachowca do tego, co przed chwilą zobaczyliśmy. Virgil jest u Tornatore sumą dystyngowanych profesorów włoskiego kina. Z prawdziwą przyjemnością obserwuje się, jak Geoffrey Rush wydobywa z tej postaci całą jej złożoność i podskórną wrażliwość. Specyficzny czar starszego pana, odkrywającego pod koniec życia dotąd nieznane mu uczucia, powoduje, że przez cały seans nie traci się sympatii do Virgila bez względu na to, kogo wyśmieje i poniży czy jak bardzo okaże się naiwny w emocjach, w których – w przeciwieństwie do świata sztuki – jest osobą początkującą.

Reżyser, przystępując do pracy nad scenariuszem, posiadał od wielu lat dwie gotowe, krótkie opowieści – o kobiecie odczuwającej lęk przed przestrzenią i mężczyźnie prowadzącym dom aukcyjny (jak przyznał w jednym z wywiadów, postać człowieka decydującego o wartości przedmiotów jest wspaniała, bo ma intrygujące znaczenie alegoryczne). O ile postaci wydawały mu się interesujące, o tyle same historie uznał za przeciętne. Fuzja tych dwóch światów, relacja łącząca parę bohaterów składają się na „Konesera” – opowieść naszpikowaną wieloznaczną metaforyką. W efekcie otrzymaliśmy mało dramatyczną historię, zdominowaną przez silne charaktery i atrakcyjne symbole.

Krytycy wyznaczają w twórczości Giuseppe Tornatore linię falistą, dzieląc jego obrazy na wyjątkowe sukcesy i spektakularne klapy. Ze względu na nieprzystawalność swoich składników „Koneser” został przez wielu z nich przypisany właśnie do porażek. Być może nie jest to najlepszy thriller tego reżysera i nie wywołuje tak silnych wrażeń, jak chociażby „Nieznajoma” czy „Czysta formalność”, lecz – jako ekscentryczna hybryda romansu i kryminału – wypada całkiem dobrze. W gorzkiej, trochę „niemodnej” przypowieści o podstarzałym znawcy sztuki, odkrywającym drugą młodość w „prawdziwej” miłości, okazującej się silniejszej od jego pasji, Tornatore ze swoim przywiązaniem do tego, co dawne i minione, pokazuje swój talent i, że tak powiem, włoską naturę. W „Koneserze” reżyser zestawia ze sobą zjawisko autentyzmu i falsyfikatu w historii sztuki z prawdziwymi i „sfałszowanymi” uczuciami, grając porównaniami i kontrastami. Środkiem swej historii czyni człowieka posiadającego zdolność pozornie bezbłędnego rozpoznawania tego, co autentyczne, ograniczoną niestety do cennych przedmiotów. Refleksja nad dysfunkcyjnością Virgila Oldmana wydaje się kluczem do zrozumienia nie tylko intrygi, ale i podwójnej natury „Konesera”, eksperymentu z kinem gatunków i typami ludzkimi.

„Koneser”, reż. Giuseppe Tornatore
premiera 2.08.2013

alt