Archiwum
25.07.2011

Animator po japońsku

Anna Granatowska
Film

Ambicje organizatorów są wysokie – Festiwal stara się przybliżać najważniejsze nurty ostatnich lat, prezentować zarówno mistrzów filmu animowanego, jak i jego adeptów, nadążać za nowościami, a także zapoznawać ze zjawiskami prawie nieznanymi w Polsce.

Jak do tej pory za sukces można uznać stworzenie imprezy, która prezentuje spektrum różnorodnych podejść do sztuki animacji i czerpie z wieloletnich tradycji największych festiwali filmów animowanych na świecie, takich jak ten w Utrechcie (w jury tegorocznego Animatora zasiadł jego dyrektor Gerben Schermer), Stuttgarcie czy w Hiroszimie.

Jedną z najbardziej interesujących sekcji tematycznych festiwalu była ta poświęcona animacji japońskiej. Retrospektywy trzech niezależnych twórców, z jednej strony, dawały wgląd w tradycje filmu animowanego w Japonii, z drugiej – sygnalizowały możliwy kierunek jego ewolucji. Głos tradycji, a właściwie dwa zupełnie różne głosy, przemawiające zarówno za odmiennymi podejściami do techniki animacji, jak i różnorodnymi wizjami świata, wybrzmiały za sprawą pokazów filmów Kihachiro Kawamoto i Yoji Kuri. Co ciekawe, wpływy obu reżyserów w pewnym stopniu znalazły swoje odbicie w twórczości przedstawiciela najmłodszej generacji japońskich animatorów: Atsushi Wady.

Pierwszy z wymienionych artystów swoim największym źródłem inspiracji uczynił tradycyjną sztukę japońską. Owa fascynacja znajduje swój wyraz chociażby w „Demonie” – historii dwóch braci, którzy mordują własną matkę, gdyż wierzą, że w swoich starczych latach zmieniła się ona w demona i zamierza pożreć swe dzieci. Sam sposób realizacji – użycie lalek oraz wykorzystanie muzyki granej na shamisenie – nawiązuje do bunraku, jednej z form tradycyjnego japońskiego teatru. Filmy Kawamoto są silnie związane z japońskim doświadczeniem kulturowym, a mimo to w pełni zrozumiałe dla publiczności ze względu na odwoływanie się do podstawowych, uniwersalnych uczuć i niemalże archetypicznych sytuacji egzystencjalnych. Natomiast w filmach drugiego z reżyserów, Yoji Kuri, wyraźniejsze jest dążenie do tworzenia surrealistycznych wizji – jak chociażby w „Nocnych pasożytach”, nawiązujących do „Ogrodu rozkoszy ziemskich” – włączania elementów groteski i czarnego humoru („Au Fou!”) czy tworzenia opartych na przemocy i chęci dominacji wizji związków między kobietą a mężczyzną („Ludzkie zoo”). Także technika Kuri jest o wiele bardziej oszczędna; w większości filmów dominuje animacja rysunkowa, biało-czarna (jedynie postaci i niektóre elementy na pierwszym planie są kolorowe), cechująca się ruchem pozbawionym płynności (został on ograniczony do dwóch faz). Wszystko to sprawia, że filmy Kuri wydają się w mniejszym stopniu obciążone piętnem czasu, a dzięki temu bliższe doświadczeniu współczesnego odbiorcy.

Z tradycyjnej kultury japońskiej, chociaż tylko na zasadzie luźnych inspiracji, czerpie także Atsushi Wada. Światem jego filmów, operujących oszczędną techniką – bardzo cienką kreską i subtelną, pastelową kolorystyką – rządzi logika snu. Obecne w programie filmy „Tancerz z Vermicular”, „Mgliście mówiąc” czy „Okiem świni” przywodziły na myśl opowiadania ze zbioru „Nadepnęłam na węża” Hiromi Kawakami, która w swojej prozie, podobnie jak młody reżyser w animacjach, buduje świat mieszczący się gdzieś na granicy realności i fantastyki, porządkowany jedynie zasadą swobodnych skojarzeń. Dla obojga artystów ważnym źródłem inspiracji jest buddyzm, poszukujący paraleli pomiędzy stale odradzającą się przyrodą a powtarzalnością, która rządzi życiem człowieka i społeczeństw. Animacje niezależnego twórcy podejmują również tematy społeczne – „Dzień nosa” czy „Urzędnika odpowiedzialnego za coś” można potraktować jako ironiczną krytykę uniformizacji pracowników w japońskich korporacjach, a także sztucznie narzuconego społeczeństwu samurajskiego kodeksu honorowego, który zaniedbania w pracy każe pojmować jako plamę na honorze, możliwą do usunięcia jedynie przez śmierć. Widzimy ten mechanizm w groteskowej formie w „Urzędniku odpowiedzialnym za coś”, gdy mężczyzna zajmujący się wysyłaniem słoni do różnych części świata, daje się pożreć jednemu z nich, ponieważ zwierzę nie spełnia koniecznych warunków do transportu.

Doskonałą kontynuację tematyki azjatyckiej podczas tegorocznej edycji Animatora stanowił jeden z dwóch premierowych pokazów festiwalu – chiński film „Piercing I”, pierwsza część planowanej trylogii. Utwór można potraktować jako animowane uzupełnienie filmów tak zwanej szóstej generacji reżyserów chińskich. Tym, co łączy film Liu Jiana z dokonaniami twórców takich jak Ye Lou czy Guo Xiaolu, jest temat różnic klasowych i społecznych kontrastów współczesnych Chin. W obu przypadkach akcja koncentruje się na peryferiach miasta – industrialne dzielnice są oglądane oczami outsidera, bohatera zepchniętego na margines z powodu kiepskiego statusu materialnego. W „Piercing I” jest nim przybysz z prowincji, który nie chce wracać w rodzinne strony, kojarzące mu się z biedą i brakiem perspektyw. Liu Jian, opowiadając w swoim filmie konwencjonalną historię kryminalną, czerpie z poetyki wykształconej przez reżyserów szóstej generacji, jednak nie wpisuje się w eksperymentalny charakter ich dokonań. Tworzy łatwiejszy, a także bardziej skłonny do uproszczeń, rodzaj kina. Wydaje się jednak, że reżyser również próbuje krytycznie ukazać korupcję władz (zarówno tych najwyższych, jak i policji) oraz sportretować młode, zbuntowane pokolenie.

Do prawdziwych perełek programu Animatora zaliczyć też należy drugą z festiwalowych premier: film „Goodbye Mr. Christie” Phila Mulloya. Brytyjska animacja, również niewolna od azjatyckich wątków, za pomocą bardzo ograniczonych środków wyrazu (uproszczona grafika i duża doza umowności) wprowadza nas w świat brytyjskiej klasy średniej, której przedstawicielami jest rodzina Christie. Żyje ona w malowniczym angielskim miasteczku, a każdy z jej członków oddaje się temu, co sprawia mu największą przyjemność: pan Christie poluje na okazje w Tesco (jest to marka, z którą w pełni się utożsamia), jego dzieci marzą o sławie a żona spędza czas na rozmowach z zaprzyjaźnionym księdzem. Cały ten świat rozpada się jednak wraz z pojawieniem się francuskiego żeglarza Ramona, który uwodzi po kolei wszystkich bohaterów, a jego zbliżenie z panem Christie obserwują telewizyjne kamery. Film z demaskatorskim zacięciem portretuje społeczeństwo spod znaku reality TV, dla którego opozycja sławny–nieznany zastąpiła wszystkie inne kategorie moralne i wartości, a pogrążenie się w bezrefleksyjnej konsumpcji stało się ersatzem wszystkich, dawno zapomnianych życiowych ambicji. Nieoczekiwany i dość groteskowy przebieg akcji w „Goodbye Mr. Christie” prowadzi do rychłej apokalipsy. W tym kontekście niezwykle wymownym staje się fakt, że to właśnie kamera i krew, zgodnie z nadziejami bohaterów, staną się zaczątkiem, z którego świat będzie miał szanse odrodzić się na nowo.

Spośród kilkuset filmów prezentowanych na festiwalu i wielu niezwykłych osobowości twórczych, z którymi mieli okazję zapoznać się widzowie, warto wyróżnić portrety dwóch, szczególnie fascynujących artystów, których dorobek co prawda przeszedł już do historii kinematografii, jednakże w Polsce nigdy nie został odpowiednio wyeksponowany. Pierwszym z nich jest Moustapha Alassane, jeden z ojców kina Nigru. Podczas Animatora zaprezentowano zestaw jego krótkometrażowych filmów oraz film dokumentalny o twórcy autorstwa Marii Silvi Bazzoli i Christiana Lelonga. Tym, co najbardziej uderzało zarówno w osobowości reżysera, którą usiłował oddać dokument, jak i w tworzonych przez niego utworach, było jego niezwykle świeże i ożywcze podejście do sztuki filmowej. Z postawy tego już niemłodego artysty przebijał niezwykły entuzjazm i wiara w możliwości kina, które wśród twórców zachodnich nie są tak euforycznie i bez skrępowania afirmowane. Być może jest to podejście możliwe tylko dla kogoś, kto jak Alassane do 18. roku życia nie wiedział o istnieniu kina.

Drugim z artystów, którego twórczość przybliżyli organizatorzy Animatora, był Arthur Lipsett. Życiorys tego reżysera do dziś jest źródłem wyrzutów sumienia dla decydentów z National Board of Canada, którzy mimo sukcesów nigdy nie dali mu szans na artystyczny rozwój. Dzieła Lipsetta z lat 60., takie jak: „Very Nice, Very Nice” czy „A Trip Down Memory Lane”, są przykładami awangardowych filmów montażowych czy – idąc tropem zaproponowanym przez prezentujących na Festiwalu sylwetkę Lipsetta: Chrisa Lavisa i Macieja Szczerbowskiego – swoiście pojętych wariacji na temat miejskich symfonii w rodzaju „Człowieka z kamerą” albo „Deszczu” Jorisa Ivensa. Należy jednak zastrzec, że są to symfonie bardzo oskarżycielskie, operujące estetyką brzydoty i przepełnione ponurą świadomością godnej pożałowania kondycji otaczającego świata. Obrazy najbardziej podniosłych chwil zmontowane zostały z przedstawieniami spektakularnych klęsk oraz z ujęciami eksponującymi szpetotę filmowanych osób. Taki zabieg pozbawia obrazy patosu i poprzez szybki montaż zrównuje je w ich „ważności” z błahostkami.

Tegoroczny Animator nie obył się jednak bez zgrzytów. Kapryśny bożek technologii tym razem nie obdarzył festiwalowych projekcji swoimi względami. Najboleśniej dało się to odczuć podczas inauguracji imprezy, gdy z powodu problemów technicznych koncert Jarosława Kapuścińskiego stanął pod znakiem zapytania. Niezbyt udanym pomysłem było też umiejscowienie najciekawszych projekcji w Pasażu Kultury (zbyt mała ilość miejsc). Poza tymi niedociągnięciami nie można jednak festiwalowi niczego zarzucić.

Wygląda na to, że Festiwal Filmów Animowanych Animator na dobre już zadomowił się w kulturalnym pejzażu Poznania. Licznej publiczności festiwalu pozostaje czekać na równie bogaty program kolejnych edycji.

IV Międzynarodowy Festiwal Filmów Animowanych Animator
Poznań, 15–21.07.2011

alt