Archiwum
28.04.2014

W poszukiwaniu straconego czasu

Maria Magdalena Beszterda
Literatura

Flaubert podobno chciał umieć kiedyś napisać dzieło o niczym. Prawdopodobnie miał na myśli perfekcyjną transparentność tekstu albo przeciwnie – opowieść o nudzie na wzór dzieła Alberta Moravii. Przewlekłą nieistotność drobnych zdarzeń, nużącą powtarzalność codzienności. W dziele Alberta Moravii otrzymujemy nieznośny, a przez to intrygujący portret dezynwoltury, abulii współczesnego, młodego człowieka. W kunsztownych dekoracjach, przy srebrnych platerach z małżami główny bohater kona z racji drążącego go spleenu, by w końcu paść ofiarą własnej bierności i stracić szansę na wytrącenie się z marazmu.

Nieco podobny zamysł towarzyszył zapewne twórcom, nagrodzonego tegorocznym Oscarem filmu – „Wielkie piękno” Paolo Sorentino. Jep Gambardella, dziennikarz, bywalec, lew salonowy, właściwie podczas całego filmu chodzi po uliczkach Rzymu, pali papierosy i popija wino z socjetą. Tu jednakże spod powierzchni powtarzalnego żywota bon vivanta ujawnione nam zostają rzeczy znacznie poważniejsze. Pytanie o piękno, o wzniosłość, zderza się ze śmiesznością, niezdarnością głównych postaci. Ironia demontuje patos, surrealizm wytrąca z racjonalnej równowagi. Dzieło z pozoru nudne, bo afabularne w rozumieniu sensacyjnych historii, miłosnych dramatów rozpisanych szczegółowo na każdy gest – mówi o tym, co najważniejsze. O niepochwytności piękna, o tym, że i flauty mają swoją dynamikę.

W książce Michała Olszewskiego „Zapiski na biletach” czytelnik odkrywa przesilenia sensu, zgęstnienia semantyczne na peryferiach. Ten zbiór raportów z podróży po Polsce parcianej, Polsce bez liftingu jest pozycją niezwykłą. Z urywków, odprysków, fragmentów, zasłyszanych rozmów w pociągu, obrazków małych stacji kolejowych, podejrzanych punktów małej gastronomii – otrzymujemy przejmujący obraz rzeczywistości, zawierający znacznie szersze prawidła i konteksty. Nie trzeba mieć ambicji stworzenia wiekopomnego dzieła, by takowe stworzyć. Powiem więcej, by stworzyć dzieło wiekopomne, trzeba zrezygnować z tego typu ambicji. W przeciwnym razie otrzymujemy pretensjonalną wydmuszkę, kolosa na glinianych nogach, styropianową makietę. I tak niestety dzieje się w „Nieszporach”, najnowszej książce Agnieszki Drotkiewicz.

Na obwolucie wydawca przekonuje nas, że oto mamy niepowtarzalną szansę obcować z dziełem genialnym, dziełem niepomijalnym, bezwzględnie istotnym, gdyż stanowiącym „wielogłosową opowieść o miłości”, „wnikliwy i wciągający obraz naszych czasów”. Kiedy wydawca na obwolucie zamieszcza podobne deklaracje i nie podpisuje ich niczyim nazwiskiem, należy być z punktu podejrzliwym. Ale pamiętając o całkiem ciekawym debiucie Drotkiewicz „Paris, London, Dachau”, o „Dla mnie to samo” inspirowanym narracjami Elfride Jelinek, wreszcie o zupełnie przeciętnym „Teraz”, czytelnik sięga i po tę pozycję, wiedziony chociażby kronikarskim obowiązkiem.

Poznajemy Joannę, kobietę uzależnioną od pracy, złaknioną pochwał, samotną perfekcjonistkę. Pewnego razu wydarza się katastrofa, Joanna przestaje mieścić się w swojej społecznej roli, wypalenie sięga zenitu, nawet paraliżuje szczeki, więc trzydziestolatka jeść może wyłącznie papki. Uzębienie staje się tu zatem jakże nośną metaforą odwagi na życie. Joanna tę odwagę traci, więc nie przeżuwa, by nie przeżywać zapewne. Nikt nie informuje nas, co w zasadzie było przyczyną tej atrofii mocy. W każdym razie Joanna spędza dnie wsłuchana w muzykę klasyczną i kanał niemieckojęzyczny, którego nie rozumie. Joanny skóra też przemawia, gdyż „jest czerwona i się łuszczy” – a to z lęku, a to z niedowierzania, a to z ogólnej niedoli. Cóż mogłoby ją wytrącić z marazmu? Ano „miłość: szklanka wody dla strudzonego wędrowca” słyszymy głos z offu i dalibóg rozpoznajemy w tej frazie Paulo Coelho.

Drugą bohaterką powieści jest matka Joanny, żyjąca o tyle, o ile dostrzega ją Roman – wieloletni partner, artysta. Na wszelki wypadek i tu, jak w całej książce, pada deklaratywna fraza, w razie gdyby czytelnik był zbyt prosty i nie dostrzegał, w czym rzecz. „Mój ukochany, zgrzybiały sułtanie, przyszłam na świat po to, by zamiatać suche liście w ruinach twego ciała” myśli matka Joanny, wołacz formułuje do lubego, a czytelnik w zasadzie jest skonsternowany, bo zgrzybiali sułtani nie do końca go pociągają. Co więcej, i ruiny ciała nie bardzo, i zamiatanie, cała ta estetyka spaceru na Powązkach raczej smuci, niż do miłości zagrzewa. Ale to nie koniec. W książce pojawia się dużo nawiązań do jedzenia, trend to zresztą powszechny, nowy rodzaj gry w golfa dla bogatych, warsztaty gotowania, zawijanie sushi z kolegami z pracy, wszyscy nagle gotują, więc dlaczego nie można by i tu miłości bezbrzeżnej rosołem wyrazić: „Może rosół? Na organicznym kurczaku? Oprócz marchwi, pietruszki, selera i cebuli dodam koper włoski, będzie miał anyżkowy smak, co? Pozwól mi chociaż dotknąć nosem twojego kolana. Sam widzisz: jestem twoim psem. Co mówisz, nie usłyszałam? Też jesteś psem? Hmmm. Zawsze to jakaś sfora”. I znów konsternacja, znów lekkie zmieszanie, od rosołu do „Lassie, wróć” droga, jak widać, krótka, nie bardzo wiemy, czy w zasadzie czytamy książkę, czy czyjś pamiętnik który wypadł z torebki.

Logika tych zapisków przypomina logikę wpisów Grażyny Szapołowskiej na Facebooku, służę, cytuję, służę (pisownia oryginalna): „Rozwiesze swoje mysli na wietrze.Bez najrycia glowy wyrusze szukac okazanych serc. Nasz najwspanialszy operator poszedł spać a ja zapomniałam go zapytać czy ma piżamę?…Piekę tort z samych orzechów… Uciekło mi…ten taniec w niedoistnieniu z psem na śniegu…Uciekło , a sauna działa ,i jeść mak bo to doskonałe źródło wapnia i magnezu i jadę na masaż i wczołgam się do łóżka i lubię chałwę …”. Prawda, że podobne? I jeszcze cytat z Drotkiewicz o niszczycielskiej sile miłości: „Miłości nie można tak po prostu wyrzucić do śmieci, ona bywa radioaktywna, śmieciarze mogliby się zatruć i umrzeć”. Faktycznie, wynika z tego, że najlepsze, co z miłością można zrobić, to wyprowadzić ją na spacer albo uwarzyć na niej dużo pożywnej zupy.

Wraz z popularyzacją mediów społecznościowych rozluźniły się także kryteria wydawców i dzieła złożone z blogowych wpisów śmiało awansują do rangi literatury. Książka Drotkiewicz jest książką niedopracowaną i niedokończoną. Papierowe postacie snują się przez ponad sto stronic, ich papierowe dylematy nie są w stanie przejąć czytelnika, gdyż zwyczajnie są stylistycznie złe. Przesadna emfaza i pogoń za metaforą, za wszelką cenę, kończy się po prostu komicznie: „Laura już obiera gruszkę, kiedy Joannie przypomina się, co powtarza jej mata – nie należy jeść owoców po posiłku, tylko przed. Kiedy jesz owoce po posiłku, zgniją w żołądku. Joanna jest w gościach, ta gruszka musi zgnić w jej żołądku, trudno”.

Afektacja, pretensja do głoszenia prawd wiekopomnych gęsto jest przetykana zdaniami pisanymi po francusku i spostrzeżeniami na temat Bacha i Monteverdiego. Zupełnie jakby te wielkie nazwiska mogły podrasować tę wątłą fabułę i jeszcze wątlejszą stylistykę. I nawet nie chodzi o to, że książka jest tym bardziej mierna, im bardziej wydawca usiłuje nas przekonać do koniecznej i spodziewanej czytelniczej epifanii. Tu po prostu roi się od niezgrabnych sformułowań, nadętych prawd i kulejącej polszczyzny (dyrygent „niemrawo głaszcze dźwięki”; „dla Heleny nośnikiem życia są objęcia”; „jej miłość jest kamieniem – dużym głazem narzutowym: nie można jej łatwo schować do torebki”; „Chodzi o to, żeby przeniknąć duszę świata i spróbować coś w niej zmienić na lepsze. Wypuścić jakiś balon. Uwolnić gołębia. Nakarmić kogoś”).

Jak bardzo inaczej można pisać. Jak można mówić półgłosem i nie mamrotać. Oto raz jeszcze Michał Olszewski: „coraz większą wartość znajduję w miejscach nieistotnych, dalekich, pozbawionych krajobrazu, urokliwego pejzażu, zabytku i znaczenia dla losów świata. Nuda przyciąga coraz bardziej. Nicsięniedzianie kusi nieodkrytym blaskiem. W takich miejscach nic, w takich miejscach tylko patyki można łamać suche, banery podziwiać, budować analogie nieoczekiwane […]”.

Cała nadzieja w tym, że Drotkiewicz nie napisała tego na serio. Chciałabym w to wierzyć. Bo jeśli miało być o czymś ważnym, zniknęło w śmieszności; jeśli miało być o niczym – było o warsztatowej nieudolności. Czekam na dementi. Bo arogancją jest wydawanie podobnych książek. Arogancją względem czytelnika. Z premedytacją ktoś traci nasz czas i nie daje nic w zamian. Niech Drotkiewicz powie, że to było celowe, że postmodernizm, dyskurs, projekt tożsamościowy, gender. Niech Drotkiewicz powie, że chciała sprawdzić naszą wytrzymałość i że w zasadzie to był perfomans. Że właśnie wychodzi tom drugi, wersja ulepszona, konwencję pierwszej ośmieszająca. Czekam na dementi.

Agnieszka Drotkiewicz, „Nieszpory”
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2014

alt