Archiwum
09.12.2016

Granice bliskości

Lucyna Marzec
Podskórny Poznań

Rozmowa z Agnieszką Różyńską

Kategoria sąsiedztwa, która Cię zainspirowała, jest nieoczywista, zwłaszcza w kontekście miejskim, w którym sąsiedztwo nie oznacza bliskich, familiarnych, długoletnich relacji opartych na wiedzy i emocjach.

Sąsiad czy sąsiadka to osoby, z którymi wchodzi się w skomplikowane relacje codzienne, które wymagają negocjacji na różnym poziomie. Na przykład w zakresie audiosfery – chcę zorganizować imprezę, a sąsiadka potrzebuje ciszy. Trzaskasz drzwiami, wracając wściekła z pracy – drzwi obok śpi małe dziecko. On puka głośno w ścianę, kiedy oni mają gości. Irytuje cię to? Myślisz źle o sąsiedzie czy sąsiadce? Mnie się zdarza, ale potem przychodzi refleksja: gdyby duże, kamieniczne mieszkanie, w którym mieszkamy on/ona i ja, nie zostało podzielone przez właściciela po to, by wynająć dwa i zarobić podwójnie, to nie dzieliłyby nas tak cienkie ściany. Pytam, zastanawiam się: jak to się stało, że moja sąsiadka jest jedną z ostatnich mieszkanek kamienicy pamiętającej jej lata świetności? Szukam odpowiedzi, słyszę: „otaczają mnie z każdej strony zmieniające się niemal co roku grupy studentek i studentów – wpływa to na moje życie, nie ma tu dla mnie miejsca”.

Takie historie i refleksja nad nimi budują empatię.… Sąsiedztwo to granica prywatnego i publicznego, granica wspólnej i własnej przestrzeni. To relacja trudna, skomplikowana, wielowarstwowa. Można wobec niej przyjąć różne postawy: od izolacji, odcięcia się, anonimowości do przyjaźni, familiarnej bliskości. Dlatego mnie to interesuje.

A jednak w swoim projekcie postawiłaś przede wszystkim na artystów, nie sąsiadów. Chciałaś namówić artystów, by poznali swoich sąsiadów i weszli z nimi w artystyczne interakcje?

Na co dzień poruszam się w obszarach działań polityczno-społecznych, których głównym celem jest odzyskiwanie i wypowiadanie głosów „niesłyszalnych”, a pracuję w kilku instytucjach kultury, w których odpowiadam za programowanie czy produkowanie wydarzeń kulturalnych. Z tych doświadczeń wyszłam z potrzebą zetknięcia dyskursu prospołecznego z językiem sztuki. Na styku mogą powstać poruszające formy artystyczne – i mam nadzieję, że powstaną już w ten weekend. Głos artystów i artystek uważam tu za szczególnie ważny, ponieważ sztuka rządzi się jednym, nadrzędnym prawem: przekraczaniem granic i ustalonych społecznych norm, i może rezygnować z kompromisu, który ma moc zaklinania rzeczywistości.

Czyli Twoim celem było rozbudzenie w poznańskich artystkach i artystach iskry artywizmu: krytycznego potencjału sztuki w odniesieniu do konkretnie nakierunkowanych działań społecznych?

Nie chciałam nikogo wybudzać, chciałam zerknąć/ sprawdzić, czy na pewno śpią. By zbadać „sąsiedzkie relacje”, zbudowaliśmy na czas projektu wraz z artyst(k)ami i animator(k)ami kultury, którzy zdecydowali się wziąć w nim udział, laboratorium społecznych praktyk. Jedyną rzeczą, którą, zakasując rękawy, zbudowałam sama, była przestrzeń wolna od ocen i hierarchii. Zaproponowałam narzędzie open call, zakładające dobrowolność udziału i kolektywny proces twórczy, negujące (na chwilę) indywidualność na rzecz interdyscyplinarnej pracy, skupionej na przebiegu, nie efekcie. Uczestni(cz)kom dałam tylko palec, proponując, aby tym razem bez wahania wzięli całą rękę. Artyści mają niesamowite tory myślowe; nie są kształceni po to, by pisać podręczniki, ale żeby podręczniki palić. Dlatego jeśli zdecydują się przekraczać sferę swego komfortu i wychodzić tam, gdzie czują się niewygodnie – by tam działać, tam realizować swój potencjał, mogą dokonać zaskakujących odkryć. I tym działaniem, tym procesem jest dla mnie „Sąsiedztwo. Granice bliskości”.

Sądzisz, że artyści za rzadko wychodzą z obiegu rynku sztuki w obszar sztuki zaangażowanej?

Z perspektywy RYNKU sztuki nie warto tworzyć sztuki zaangażowanej – jest ona „bezwartościowa”. Wielu artystów i artystek, którzy nie są obojętni na sprawy społeczne – bywają na demonstracjach, pikietach, opowiadają się stanowczo „w sprawach” na swoich facebookowych tablicach [śmiech] – decydują się na rozdział siebie prywatnego od publicznego. Nie angażują się politycznie w swoich pracach/dziełach pomimo personalnego zaangażowania w oddolne organizowanie się. Działań społecznych nie można sprzedać bez kosztów utraty ideologicznego sensu, co uważam za podstawową przyczynę takiego „obrotu” sprawy. Ja, na potrzeby tego według mnie niezbędnego obecnie eksodusu, mówię: chrzanić „wartość” rynku sztuki. A choć nie zawsze się z tym/ze sobą w tym zgadzam, uważam, że obecna rzeczywistość społeczno-polityczna potrzebuje głosów artystek i artystów zaangażowanych. To jednak nie oznacza, że nie cenię sztuki bez społecznego angażu. Jest miejsce dla tych dwóch światów i nie tylko dla nich. Jest też (jeszcze) miejsce do spotkania na styku i tak właściwie tylko te przestrzenie tarcia mnie interesują.

Dlaczego wyszłaś z założenia, że artyści będą się źle czuć, działając w relacjach sąsiedzkich, w swoich mikrospołecznościach? Większość osób, które biorą udział w projekcie, miało doświadczenie w działaniach artystyczno-społecznych…

Wrażenie to oparłam na dwóch pytaniach, które zadałam sobie i innym. Pierwsze: gdzie mieszkam – gdzie tworzę? Drugie: jeśli angażuję się w budowanie przestrzeni społecznej, takiej jak na przykład ogród na dzielnicowym skwerze, czy odzyskuję/adaptuję miejski nieużytek z lokalną wspólnotą, to jak bardzo daleko jestem on (i oni) od mojego domu? W odpowiedziach zauważyłam pewną tendencję: z jakichś powodów decydujemy się budować i brać odpowiedzialność za ogrody społeczne, działania dzielnicowe, mówić o rzeczywistości naprawczej czy zmianie – w środowisku, które znajduje się daleko od naszego miejsca zamieszkania. Wtedy włączyła mi się ultrafioletowa lampka, która podświetliła mi granicę pomiędzy My a Oni. My – młodzi, my – otwarci, my – bezkompromisowi, ale też my, którzy mamy! Mamy pewien i pewny (niepodważalny!) kapitał społeczny, kulturowy, edukacyjny, który nie jest i wydaje mi się, że często nie chcemy, aby stał się sąsiedzkim.

Przeprowadzamy się do dzielnic, w których czujemy się wygodnie, bezpiecznie, gdzie możemy mówić językiem dla nas zrozumiałym. Zakładamy galerie, oficyny, otwieramy knajpy, piszemy wnioski, pozyskujemy granty… realizujemy cele! Tylko czyje one są? Czyj świat zmieniamy nie do poznania [śmiech] przy lub dla okazji? Poszukiwanie odpowiedzi na te i inne z rzadka zadawane pytania jest raczej niewygodne, niesie podstawowe ryzyko – znalezienia nie tych, które chcielibyśmy odszukać.

A rezygnacja ze znanego nam języka, form i narzędzi, nie jest łatwa, bo daje nam wymienione wcześniej poczucie bezpieczeństwa i zrozumienia, które tracimy, zmieniając środowisko pracy z galerii na chodnik, ulicę czy klatkę schodową. To zrobili Ula i Knychu w projekcie „WYCIERACZKI”. Przestawili się – zaakceptowali język, formy składu i estetykę wycieraczek, które staną się obiektami sztuki już w tę niedzielę i pozostaną takimi do momentu zniszczenia, na „wystawienniczej” klatce schodowej.

A swój krytycyzm i polityczność „przenosimy” do innych dzielnic, tam, gdzie pracujemy?

To działa na zasadzie: chcę budować społeczeństwo obywatelskie – ale nie w mojej kamienicy. Bo wszyscy będą mnie znali i będą o mnie dużo wiedzieć, rozpoznawać, dopytywać. Bo zbuduję z nimi więzi, które przekroczą nijakość, anonimowość, niewidoczność… Łatwiej jest żyć, wydzielając sfery – tutaj żyję, tutaj wychodzę na piwo, a tutaj działam społecznie. Przez to traktuję moich sąsiadów jako obcych, anonimowych ludzi (to „tylko” sąsiedzi). Za to sąsiedzi, którzy nie są moimi realnymi sąsiadami, ale z którymi daleko od mojego domu tworzę ogród społeczny – to dopiero Sąsiedzi, to prawdziwi Sąsiedzi… To właśnie z nimi przekopuję grządki, rozmawiam o polityce i obserwuję, jak rosną marchewki i dzieci. To jest totalnie niekorzenny sposób życia, nieuwzględniający wspólnoty, w której mieszkamy.

Chciałaś, by artyści nie tyle wyszli z pracowni na ulice, ile zaangażowali się w sąsiedzkie życie, życie ich najbliższych mikrowspólnot i z tych doświadczeń tworzyli prace?

Chciałam stworzyć sytuację, w której artystki i artyści zrezygnują z podstawowego podziału między anonimowym „ja”, sobą jako osobą żyjącą w danym miejscu i funkcjonującej w danej społeczności – albo na zasadach samo wykluczenia, odrzucającą swą społeczność. To ode mnie zależy, czy witam się z panią z najbliższego warzywniaka, ale też czy sprawdzam, na jakich zasadach funkcjonował lokal, który wynajmujemy jako ciemnię, pracownię albo hypową knajpę: czy przypadkiem nie byli z niej wyrzuceni mieszkańcy, a odnowienie kamienicy nie wiązało się z okrutnym procesem gentryfikacji? Czy nie działam tylko na rzecz podobnych do mnie – klasowo, społecznie – a wykluczam tych, do których dana przestrzeń wcześniej przynależała, z jednej strony odbierając im przestrzeń, a z drugiej – odcinając się od nich w mojej pracy?

W nietypowy sposób połączyłaś projekt kuratorski i edukacyjny…

Obserwując „rynek” artystyczny, można zauważyć dwie wydeptane ścieżki: artyści dostają niemal gotowy, spójny i kompletny projekt od kuratora, który muszą zrealizować i podpisać swoim nazwiskiem, wypełniając go jedynie rzemiosłem. Albo kuratorki/rzy dokonują wyboru gotowych prac, do których nadbudowują koncept, często na rzecz nadrzędnego idiomu/problemu/tematu, gubiąc podstawowy sens wyrazu autora/ki.

Brakuje też opieki kuratorskiej, która opiera się na wsparciu w procesie twórczym, dając szczery feedback, zwłaszcza „młodym artystkom i artystom”. Mam wrażenie, że wiele tak powstałych prac to zlepek modnych haseł, tytułów książek i papierków znalezionych na śmietniku. I don’t like this shit. Chciałam zaproponować artystkom i artystom coś innego: sytuację kuratorską, w której nie będzie ważne, by realizować czyjś gotowy projekt, ale przestrzeń i czas, które pozwolą im usłyszeć nie tylko swój głos, ale też głos tych, z kim i o których zdecydują się mówić… Poza tym za często zdarza się, że młodzi artyści sami sobie muszą zorganizować wystawę: napisać projekt, zbudżetować, wyprodukować, koordynować, potem kuratorować… i być swoimi widzami. W obrębie swojej mikrowspólnoty wymieniają się doświadczeniami, ale wymusza to sytuacja, nie chęci, wiedza i umiejętności. Ponieważ młodzi twórcy mają niepewne umowy, żyją od grantu do grantu, co wywołuje niepewność jutra i co znowu silnie przekłada się na eksplorację tu i teraz – nie chcianą, a oczekiwaną, potrzebują organizacyjnego wsparcia nie tylko w montażu wystawy, ale w analizie procesu twórczego: od pomysłu, koncepcji, aż do realizacji i efektu.

Uważasz, że siedem tygodni wystarczy, by tego dokonać?

Nie. Ale wystarczy, by zauważyć, że tak można. I to się wydarza – wydarzyło…

Co wydarzyło się przez te kilka tygodni? W jakich warsztatach wzięli udział artystki i artyści zaproszeni do „Sąsiedztwa”?

Pierwsze zajęcia przygotował Bartek Lis – kurator projektów społecznych w Muzeum Współczesnym Wrocław, z zakresu diagnozy społecznej narzędziami artystycznymi: obiektami, sytuacjami performatywnymi et cetera. Czyli jak dowiedzieć się za pomocą działań artystycznych o potrzebach tych, których projekty, prace mają ostatecznie dotyczyć? Było całkiem miło, a przede wszystkim bardzo konkretnie [śmiech]. Bartek jest ekspertem w tym obszarze, więc 6 godzin sobotniego dnia umknęło nam dość sprawnie.

Jaki model edukacji/współpracy realizowałaś, prowadząc warsztaty z artystami?

Był to model edukacji nieformalnej, wywodzącej się z pedagogiki Gestalt: oparty na wspólnie wytworzonym kontrakcie oraz procesie – obywającym się „tu i teraz” dla całej grupy projektowej. Kontrakt stwarzał pole, wobec którego artystki i artyści mogli się opowiedzieć, mniej lub bardziej angażując i biorąc odpowiedzialność za swoje działania. Kontrakt wypracowaliśmy wspólnie i jednym z jego najważniejszych punktów było ustalenie, że jako grupy projektowe nie będziemy dzielić się dziedzinami, którymi się zajmujemy, co byłoby najprostszym rozwiązaniem, ale mniej twórczym.

I tak przygotowani artyści zaczęli swoje działania?

I tak nieprzygotowani artyści, z bagażem swoich praktyk i doświadczeń – zaczęli. Stworzyli zespoły, poznali się bliżej, wymienili doświadczeniami, sposobami myślenia i odczuwania dzielnic, wstępnymi pomysłami, a raczej obszarami zainteresowań, które wzięły się z zauważonych przez nich problemów. Drugi warsztat, który prowadziła Anna Karolina Kłys dotyczył researchu w projektach artystycznych, który jest często obszarem pomijanym, na rzecz patchworku wyobrażeń, pojedynczych doświadczeń i przypadkowych sytuacji.

Kolejny, dwudniowy warsztat „Performans jako narzędzie zmiany” z Artim Grabowskim był subtelną pracą w mieście i z miastem jako tkanką: analizą poruszania się w publicznej przestrzeni i sprawdzania, co działa na przechodniów/widzów. Badaliśmy to, jaki jest próg zobojętnienia w przestrzeniach publicznych: kościołach, supermarketach, przystankach autobusowych. Dopiero po kilku tygodniach odbyły się ponownie zajęcia ze mną: było to dwudniowe laboratorium, oparte na procesie twórczym, w ramach którego wykrystalizowały się projekty, które teraz artyści realizują na styku trzech dzielnic: Starego Grunwaldu, Jeżyc i Łazarza. Centrum projektu jest Scena Robocza przy Grunwaldzkiej.

Jaki będzie finisz „Sąsiedztwa”? W czym możemy wziąć udział w najbliższy weekend?

W piątek, najpierw na Moście Teatralnym, a potem na Scenie Roboczej, będzie miał premierę projekt „BYCIE Z (O)SOBĄ” Agnieszki Chlebowskiej, Eli Niewiadomskiej i Anny Koźlińskiej o charakterze interwencyjnym: dwie sofy i koksownik staną w najczęściej użytkowanym ciągu komunikacyjnym Poznania. Można będzie przystanąć tam, gdzie zazwyczaj nie ma możliwości, by choć na chwilę się zatrzymać. W piątek, wystawę zbudowaną z obiektów przywiezionych z „WYCIECZKI ZA GRANICĘ” pokaże grupa Gniewka Falany, Krysi Lewińskiej i Martyny Rzepeckiej. Tam wysłuchamy i przyjrzymy się rzeczywistości zebranej podczas „przerw w pracy”. A przy ulicy Staszica 19, w ukrytym w oficynie jednej z kamienic bloku mieszkalnym, będzie można obejrzeć „WYCIERACZKI” Uli Lucińskiej i Michała Knychausa: projekt, który realizują razem ze swoimi sąsiadami.

 

Więcej informacji oraz program finiszu projektu „Sąsiedztwo. Granice bliskości”