Archiwum
27.05.2013

Poznań polskim Portland

Krzysztof Łukomski
Podskórny Poznań

Nie przejmuj się, za rok też będziesz na Obiegu

(cytat: zdanie galerzysty skierowane do artysty)

W niedawnej wypowiedzi e-prasowej twórca „znanej poznańskiej galerii”, już dziś niegdysiejszej tak samo jak nie-poznański jest już jej autor, postawił pewną wartą uwagi diagnozę „upadku świata sztuki” w największym polskim mieście z tych najdalej wysuniętych na Zachód. Określił mianowicie, że kiedy pewien sławny (tu, według tej wypowiedzi, „należący do świata celebrytów”) artysta wyprowadzi się z miasta, lokalny świat sztuki ostatecznie się skończy. Konserwatywni patrioci spod znaku Eastern Energy Western style, o ile w ogóle znają tę wypowiedź, z pewnością musieliby wybuchnąć rykiem oburzenia, używając przy tym sformułowań przynajmniej takich, jak: „Co za tupet!”. Tab-chrono. Czas leci. Dziś, w czasach prędkości wielomegabajtowych zdaje się, że szybciej niż kiedyś. Co paradoksalne, ów bard galerii, udzielając wywiadu, najpewniej nie wiedział, że wskazany przez niego artysta rzeczywiście już się z miasta wyprowadza. Oznacza to, że jest autorem nie tyle krystalomantrycznej przepowiedni, ile nazwał po imieniu, w swoim mniemaniu, ów krytyczny moment historyczny. Wreszcie nastąpił zapowiadany koniec, a poznański świat sztuki (i kultury wizualnej) stał się oficjalnie Dzikim Zachodem z wszystkimi tego konsekwencjami, pewnymi jakościami i własnymi prawami. Ale o ile Dziki Zachód naturalnie pełen jest wizerunkowych absurdów oraz ryzyka bezprawia (można zamienić na różne pojęcia z przedrostkiem „bez”), o tyle sytuacja, w której z miasta (czyt. „świata sztuki”) wyprowadzają się największe siły, burmistrzowie lub klany dotychczas nim władające, (oczywiście według pewnego tylko, całkiem subiektywnego poglądu), tworzy ewenement nie do przecenienia. Według takiej logiki dzikozachodniej, pojawia się wreszcie możliwość, by młodzi ludzie – młodsi nie tylko od Dinozaurów, o jakich pisał niegdyś Marek Wasilewski w pamiętnym artykule w „Czasie Kultury”, ale młodsi także od pokolenia „starzejących się asystentów” (rozumianych nie tylko jako „dydaktyków funkcyjnych” w akademickiej hierarchii szkoły artystycznej, ale także jako „asystentów=strażników” pewnego trwałego i pozornie niezmiennego układu współrzędnych w wielu instytucjach zajmujących się kulturą), o jakich pisał kiedyś Jakub Bąk – wzięli sprawy w swoje ręce. Ten moment może być kluczowym nie tylko dla Poznania i jego drobnej burżuazji, ale bardziej w skali makro, dla tej części kulturalnej mapy Europy, która nie może dłużej udawać, że nie jest, jak mawiają Francuzi, la province (sadząc ni stąd ni zowąd absurdalne porównania swojego potencjału kulturotwórczego na przykład do Barcelony). Zamiast tego powinna przyjąć do wiadomości, że jest „pomiędzy” i wykorzystać to jako atut. Takie drzwi otworzyła inicjatywa młodych artystów Poznania, przewrotnie nazwana Gallery Weekend Poznań, która odbyła się w dniach 16–19 maja 2013 roku.

Wiele lat po zamknięciu Akumulatorów 2, najlepszej (czyt. najpełniej oryginalnej i rozpoznanej na świecie) poznańskiej galerii, którą w latach 70. XX wieku założył Jarosław Kozłowski, w latach 90. poznańska scena artystyczna rysowała się jako jedna z najciekawszych w Europie Środkowej, gdyby przyjąć specyfikę „miejskich środowisk sztuki” za punkt wyjścia i nie porównywać bezzasadnie mniejszych miast do stolic krajów, co jest częstym błędem z dziedziny wiedzy o kulturze. W Poznaniu, bez względu na interpersonalne animozje i subiektywne oceny wydawane po latach, działały galerie, które zapowiadały przełomowe zmiany w świadomości odbiorców kultury, w skrócie: zwrot ku praktykom sztuki współczesnej (czyt. nie zdobniczej). Było to, bez cienia lokalnego samozadowolenia, być może najciekawsze wtedy miejsce w Polsce. Nie bez sentymentu przypominam sobie wizyty przyjaciół artystów z innych miast, którzy to głośno doceniali. Propedeutyczną i niezwykle aktywną rolę odgrywała Akademia Sztuk Pięknych. Działały galerie komercyjne i niekomercyjne, w tym centrum sztuki współczesnej. Grażyna Kulczyk tworzyła najciekawszą prywatną kolekcję sztuki w Polsce. Opuszczając jednak „malowaną ustami” izbę pamięci lat 90. z uśmiechem na twarzy, wypada się zastanowić – przy zmianie tego uśmiechu w wyraz niedowierzania – co sprawiło, że po kilkunastu latach od niezłego początku (nowego rozdania na styku przemiany ustrojów), ilustrowanego przez działalność galerii z tradycjami, w poznańskim świecie sztuki nastąpiło pęknięcie lub palnięcie sobie w łeb? Temu ostatniemu towarzyszyło bierne przyglądanie się samozagładzie przez najważniejsze siły, instytucje i osoby, które mogły to zmienić.

W ostatniej dekadzie obserwujemy, upraszczając te lata do dwóch zdań, wyraźne zopozycjonowanie. Ważne dotychczas galerie uległy poważnemu „zdrobnomieszczeniu”. Jakby na ochłodę tego „ocieplonego układu współrzędnych”, powstały nowe, mocne światopoglądowo i odważne miejsca, jak choćby galerie Starter i Stereo, prowadzone przez ludzi, którzy bacznie śledząc aktualne zjawiska sztuki współczesnej lub je przeczuwając, potrafili pokazać najlepsze działania wybranych artystów z Poznania i znieczulić kompleksy „miasta średniego o wielkości średniej”. Oczywiście, galerie te działały w warunkach i okolicznościach diametralnie innych niż pierwsza galeria, która rozsławiła Poznań jako miasto sztuki, więc nie da się ich przekonywująco porównać do tamtej i porównania takie w ogóle nie mają sensu. Tymczasem wraz z rozwojem galerii o charakterze profitowym, choć bez cienia wątpliwości promujących artystów, całkowicie pogrzebano działalność miejsc promocji sztuki o charakterze instytucjonalnym. Nie wszyscy artyści bowiem – o czym zapominają nadzwyczaj często zarówno tak zwani krytycy, jak i pedagodzy sztuki – muszą koniecznie i bezrefleksyjnie ulegać pokusie wpisania się w porządek, który amerykański wykonawca muzyki hip-hop nazwał: „Get rich or die trying” (Wzbogać się lub zdechnij, próbując). Ów zwrot ku degrengoladzie pełnego utowarowienia sztuki w świecie wirtualnej konsumpcji i zakompleksionej nito-celebrytyzacji niektórych artystów (cytat ilustrujący: „koleguj się z nami, a będziesz w Galerii w Warszawie”) dokonał się stosunkowo niedawno, ponieważ obecny stan „świata sztuki” w Poznaniu jest odwrotnością tego, co zapowiadały lata 90. Co poszło źle?

Poznań do teraz jest jedynym większym miastem w Polsce, które nie ma nawet kamienia węgielnego pod muzeum sztuki współczesnej lub jakiejkolwiek formy instytucji kultury współczesnej, działającej dzięki „obiektywnej selekcji” ustanawianej nie przez pojedyncze osoby na zasadach koleżeńskich, ale Radę Ekspertów. Tępota i ignorancja niektórych urzędników, dla których kultura to co najwyżej Opera, w której nowoczesność wyznacza scenografia w stylu street art (przy której można zapozować do fotografii facebookowej) i niechęć lokalnego środowiska opiniotwórczego do niektórych części środowiska artystycznego, wreszcie prasa zwykle nieprzygotowana merytorycznie do pisania o sztuce współczesnej (bo nie znająca jej) są głównymi czynnikami, które doprowadziły do totalnego upadku. Upadła zarówno koncepcja Muzeum Sztuki, zainicjowana przez Grażynę Kulczyk, jak i obywatelski projekt Nowej Gazowni, którym mógł się pochwalić Poznań jako miasto z pierwszym tak dużym interdyscyplinarnym centrum kultury w Polsce. Nie dziwiłbym się specjalnie najsłynniejszej polskiej kolekcjonerce sztuki współczesnej mieszkającej w tym mieście, gdyby była zażenowana brakiem wyobraźni ludzi, którzy mogliby i powinni wspierać projekt muzeum. W konsekwencji tej inercji jedyna galeria właściwie zaprojektowana dla pokazów sztuki w Poznaniu, zmieniając nazwę na Art Stations, skupiła się na zatem na promocji kolejnych odsłon autorskiej kolekcji w stopniu większym niż przedtem. I przynajmniej wizerunkowo przestała ona pełnić funkcję owego „prywatnego” centrum sztuki współczesnej, jakim była wcześniej, otwartego na szukanie nowych i młodych artystów, tych jeszcze nie reprezentowanych przez różne, prawie diabelskie czyhające nań moce. Inna zaś galeria, o cechach instytucji, zaledwie bywa tym wentylem bezpieczeństwa, kiedy w jej programie nie znajdują się wystawy o charakterze stricte „przyjacielskim” (cytat ilustrujący: „W tym roku Maciek ma u nas dwie wystawy”).

Odrzucając niezmącone wiedzą porównania Poznania do Barcelony czy Berlina (całkowicie niewykorzystane położenie geopolityczne Poznania na mapie kulturowej Europy blisko jednego z największych ośrodków kultury jest tak niezrozumiałe jak promowanie Poznania w Berlinie wizerunkiem rogala marcińskiego vs lukrowanego pączka JFK), proponuję analogię do miasta, na które twórcy artykułów prasowych i wikispecjaliści wyposażeni w opracowane przez ekspertów analizy porównawcze, coraz częściej się powołują. Owym Bruderstadt jest Lipsk, miasto analogiczne do Poznania pod wieloma względami. Wypada tedy przywołać w tym kontekście tytuł ostatniego Biennale Sztuki w Poznaniu i wypisać streetartowym sprayem: „NIEPOJMOWALNE! Niewykorzystanie potencjału współpracy dwóch miast tak sobie bliskich”. Ów napis powinien zdobić nie tylko te ściany, które ktoś w niewyszukanym garniturze uzna za właściwe dla street artu ;).

Już w latach 90., tuż po oficjalnie zaprzysiężonej integracji dwóch części Niemiec, Lipsk – byłe enerdowskie miasto – zaczął walczyć ze stereotypowym dotychczas wizerunkiem dawnej siedziby Stasi i drobnomieszczańskiej socjetki, by wiarygodnie budować swój nowy obraz w oparciu nie tylko o międzynarodowe targi książki, ale uwzględniając sztukę współczesną. Nie próbując konkurować z Berlinem i nie tworząc absurdalnych analogii do wielkich ośrodków kultury, Lipsk – miasto, podobnie jak Poznań, targowe – zaznaczył się na mapie światowej kultury programem GFZK. Zaproszono do niego Barbarę Steiner, która stworzyła na przykład projekt „La Carte Blanche”, skupiający skłóconych dotychczas małostkowymi sprawami galerzystów i przedstawicieli lokalnego świata kultury, by współtworzyli wydarzenie artystyczne. Decyzją władz miejskich (sic!) przeznaczono byłą Bauwollespinnerei na wielką „fabrykę” renomowanych galerii i concept store’ów. Wreszcie zbudowano Kunsthalle, łącząc sztukę klasyczną i współczesną w jednym budynku. By to uwiarygodnić, warto podać przykład koncepcji tamtejszego bookstore, które w swej ofercie nie ma, jak typowe muzeum w polskim mieście wielkości średniej, przyciężkawych katalogów o sztuce, zaprojektowanych niefrasobliwie i tak niechętnie oglądanych, że już pożółkłych, ale jest biblioteką współczesnych arcydzieł wydawniczych i miejscem spotkań. Jest to realizacja pomysłu młodych projektantów, nie zaś starej gwardii muzealnej. Warto podkreślić zaangażowanie urzędników miasta i regionu Sachsen w stworzenie w Lipsku dogodnych warunków do pracy artystycznej, którzy zamienili części starych, podupadłych kamienic na lofty oraz pracownie dla twórców i projektantów. Wraz ze wzrostem zainteresowania kulturą lipską, w tym „sceną malarską” pod egidą Neo Raucha, pozwoliło to na wykreowanie wizerunku Lipska jako miasta nowoczesnego, które w odróżnieniu do pobliskiego Drezna, miasta wzmożonej chłonności turystyczno-sentymentalnej, jest wspaniałym połączeniem nauki (niebagatelna rola uniwersytetu!), kultury i biznesu. To zestawienie pojęć powinno dać do zrozumienia mieszkańcom Poznania, że za słowami winny iść czyny, a pseudorewolucyjna gadatliwość ma obowiązek być skierowaną bezpośrednio do tych, którzy wydają decyzje w godzinach „od dziewiątej do piętnastej”. Równocześnie warto ponowić apel do autorów artykułów prasy lokalnej i lokalnych aktywistów obywatelskich forów, krytycznych mas i sztabów, zwykle z założenia nieprzychylnych władzom miasta. Zbudujcie pole do dialogu, a zamiast oczerniać się nawzajem i patrzeć półotwartym okiem na wszystkich wokół (co charakterystyczne dla tej części Europy, w sensie zarówno mentalnym, jak i kulturowym, cytat ilustrujący: „Kiedy będzie budynek dla mojego teatru?”), pomyślcie o tym, co można współtworzyć.

Podziały w sztuce na lepsze i gorsze dyscypliny, grupy władzy oraz mleczne koktajle wzajemnej adoracji nie przystają do obrazu współczesnej kultury. Kilka lat temu moja koleżanka ze studiów, błyskotliwa i niezwykle inteligentna maszyna twórcza, tak wytłumaczyła mi powody swojej wyprowadzki do Warszawy: „zrobiłam to, gdy przestałam wierzyć, że Jeżyce staną się drugim Kreuzbergiem”. Choć w przypadku tej wypowiedzi, obarczonej cudzysłowem czarnego poczucia humoru, zasadne jest porównanie dzielnic dwóch bliskich sobie miast, to poważne używanie takich analogii – co ostatnio często obserwuję w poznańskiej prasie lokalnej i tak zwanej debacie publicznej – jest wyrazem powrotu do stanu sprzed opisywanego przeze mnie (z dzisiejszej perspektywy tak można to nazwać) boomu lat 90. Jest to zatem dowód kompleksu zamykającego młodym twórcom możliwość kreowania wizerunku Poznania oryginalnego, nie wpisującego się w popkulturalną pulpę na zasadzie małpowania rozwiązań z innych miast.

Idąc dalej za małpią analogią i nawiązując do jednego z największych odkryć zoopsychologii (badane na niewielkiej oceanicznej wyspie małpy zostały nauczone obierania owoców, a po kilkunastu dniach na oddalonej o kilkanaście mil innej wyspie, małpy z tego samego gatunku potrafiły wykonywać tę samą czynność mimo braku możliwości kontaktu z kuzynkami), można szukać przyczyn pewnego ożywienia wizerunkowego Poznania nie w małpowaniu, ale naturalnym, kolektywnym psyche młodego pokolenia. Poruszając się niczym drony w sferze komunikacji wirtualnej z całym światem oraz podróżując powietrzną siatką tanich lotów do kulturalnych stolic Europy, doskonale wie ono, jak powinny dziś wyglądać miejsca sztuki i kultury, ale może je współtworzyć bez owego małpowania. Tych ludzi stać na własne połączenie nawet pozornych ekstremów: plastikowego mainstreamu i głębokiej ekofilozofii, popkultury z subkulturami, establishmentu z przejawami kultury zwanej alternatywną, z zachowaniem specyfiki lokalnej i to niekoniecznie świętomarcińskiej. Takie miejsca już w Poznaniu są. Teraz wypada nimi zainteresować wszystkich odbiorców kultury – i tych, którzy nie wyobrażają sobie niedzieli bez zjedzenia „brzdąca”, i tych, którzy ją sobie wyobrażają doskonale. Co trzeba zrobić, przy zachowaniu dobrej woli? Znaleźć chętnych do współpracy, a jest ich, wbrew pozorom, całe mnóstwo i pozwolić im działać, zanim będą chcieli uciec.

Dać im lokale za domniemaną złotówkę nie na dwa dni, ale na rok lub kilka lat.

Twórcy Gallery Weekend Poznań, w większości nierozpoznani wprost wśród wielkiej publiczności, napisali w credo wydarzenia: „W mieście nie ma wystarczającej ilości galerii, które są niezbędne do sprawnie funkcjonującego życia kulturalnego […]. Zatem poprzez aktywizację nieużywanych przestrzeni, jak i istniejących już galerii chcemy wprowadzić nową jakość w poznańską kulturę. W naszym działaniu ważne są konteksty i nasze motywacje. Chcemy pokazać nowych artystów, możliwości młodej sztuki. Nie boimy się wyzwań, stąd przysłowiowe rzucenie granatem w skostniałe struktury […]. Większość z nas tworzy w Poznaniu, a sukcesy odnosi poza nim. Pytanie, dlaczego tak się dzieje, skoro mamy tutaj największą placówkę, która kształci artystów? Wniosek jest jeden: nieproporcjonalnie mało galerii do ilości artystów i ich potencjału […]. Chcemy czynnie uczestniczyć w życiu kulturalnym miasta, chcemy je ożywić i otworzyć na świat zewnętrzny”.

Gallery Weekend Poznań wykorzystuje nazwę wydarzenia, które przyjęło się w wielkich ośrodkach kultury na świecie jako wydarzenie integracyjne i interdyscyplinarne. Choć gospodarzami są najczęściej galerie, muzea i instytucje sztuki, weekend galerii zakłada szeroką panoramę zjawisk artystycznych w danym mieście i promowanie najlepszych przejawów aktywności kulturalnej, jaka może służyć do odróżnienia tego miejsca od innych. W Poznaniu obserwujemy ostatnimi czasy raczej zmniejszanie się ilości galerii i miejsc promocji sztuki, przy jednoczesnym powiększaniu się potencjału, jaki oferują sami twórcy.

Zrozumienie powodów tej odwrotnie proporcjonalnej zależności może służyć zmianie nadszarpniętego wizerunku i promocji Poznania jako ośrodka współczesnej kultury bez kompleksów miasta „pomiędzy Warszawą i Berlinem”. Twórcy, reprezentowani przez grupę młodych animatorów kultury, zdecydowali się zwrócić uwagę społeczności Poznania i jego władzom na różnych szczeblach na potrzebę rozwoju tej sfery aktywności i promocję Poznania jako miasta kultury otwartej, powstającej przy aktywnym udziale obywateli.

Inicjatywy skupione w projekcie Gallery Weekend Poznań realizowane były w najlepszych galeriach w mieście, zupełnie nowych miejscach bądź jako interwencje w przestrzeni publicznej, które powstały specjalnie dla tego wydarzenia w oparciu o koncepcję artist run spaces. Współtwórcy Weekendu zwracają uwagę na konieczność wspierania środowiska artystycznego i promowania najlepszych przykładów działalności tych ludzi, którzy rozsławiają Poznań nie tylko w skali ogólnopolskiej, ale i światowej, a w lokalnym środowisku pozostają często niezauważeni lub zostają dostrzeżeni dopiero wtedy, kiedy wyprowadzą się gdzie indziej. Wraz z życzliwym nastawieniem administracji lokalnej i instytucji, które mogą wspierać projekt, ma on szansę wpisać się na stałe w przestrzeń miejską i roczny kalendarz jako wydarzenie bezprecedensowe, które zasługuje równocześnie na uwagę zarówno akademików, urzędników, jak i sceny i audytorium świata kultury oraz na nagrodę popularnej stacji MTV w dziedzinie Breakthrough Act. Warto podkreślić, że każda galeria sama przygotowuje autonomiczny program. Gallery Weekend nie jest więc festiwalem jednego sposobu widzenia sztuki, ale prezentacją bardzo różnych postaw, perspektyw i percepcji.

Wracając do analogii Poznania i Dzikiego Zachodu, od której okrutnie zacząłem swój tekst, a które mogłoby promować całkiem pozytywny wizerunek miasta, bez kompleksu dwóch wielkich, pobliskich stolic, warto rozwinąć to porównanie przykładem ze scenerii Dzikiego Zachodu, importowanym z jego oficjalnej geografii. Podczas niedawnej wizyty w Tucson, mieście w południowej części stanu Arizona w USA, natknąłem się na artykuł w branżowej prasie kulturalnej, który kpił z praktyki porównującej Tucson do Portland, wzorcowo idyllicznej jednostki miejskiej ilustrującej w Ameryce tak zwaną wyzwolona kulturę. Artykuł ten nosił tytuł „Portlandization of Tucson We Say Stop”. Otóż my, tu w Poznaniu, mówimy jej „TAK”, i to jak najbardziej i najprędzej.

Czym charakteryzuje się owa „portlandyzacja”, potraktowana już w samych Stanach Zjednoczonych z nawiasem ironii, jak choćby w popularnym w kręgach intelektualnych serialu telewizyjnym „Portlandia”? Wymienię kilka jej kliszy czy raczej ikon: darmowa komunikacja miejska, duża ilość prywatnych inicjatyw kulturalnych popieranych, wspieranych i promowanych przez miasto, darmowe muzeum sztuki i indeks z mapą kilkudziesięciu galerii sztuki i designu, zamiana kolonii artystycznych, w tym niezależnych teatrów, kulturalnych kawiarń, bookstorów, galerii w legitymowane przez samo miasto „centra kultury niezależnej” (w przeciwieństwie do dławienia takiej działalności), duża ilość barów z wyrafinowaną, ale niedrogą kuchnią dostępną dla wszystkich, centrum miasta wizerunkowo zoptymalizowane do promocji tak postrzeganej kultury (w przeciwieństwie do zamiany zabytkowej starówki na kiczowate restauratorstwo w stylu pseudo-rustique i go-go disneyland jak z groźnej dalekowschodnio-europejskiej scenografii), wreszcie zatrudnienie do działań promujących kulturę nie „kogoś znajomego”, ale rzeczywistych ekspertów z wykształceniem i zacięciem odpowiednim dla profesji. To nie zwykła krytyka i prztyczek w nos, ale konkretne rozwiązania administracyjne, spośród których (poza darmową komunikacja miejską) wiele możliwości pojawia się na liście „do wprowadzenia natychmiast”. Wymaga to tylko trochę dobrej woli i wiedzy o tym, co dzieje się dziś w świecie kultury. Nie spodziewajmy się jednak tej wiedzy od ludzi, którzy nie wyściubiają nosa z „jedynego” miasta, ale wołajmy o profesjonalizację administracji w dziedzinie kultury, w tym pojawianie się na właściwych stanowiskach osobowości, które poświęcają zdobywaniu tej wiedzy znaczną część swojego życia zawodowego. Odważmy się wyobrazić sobie nie tylko odprasowanie kołnierzyka, które co jakiś czas ma tu miejsce, ale całkowicie nowy fashion design, wprowadzony co prawda przez młodych i nowych ludzi, ale dla reprezentantów wszystkich pokoleń. Kilkanaście lat temu niezwykłe muzeum sztuki pod Kopenhagą zostało zaprojektowane przez dwudziestokilkulatka, który wraz z zespołem rówieśników zaproponował najodważniejszą koncepcję. Wygrał z klanami starych, doświadczonych budowniczych, a muzeum nie rozpadło się i nikt z reprezentantów owych klanów nie psioczy. Czekamy na taki wizerunkowy krok teraz w Poznaniu, zaczynając od odmłodzenia sposobów promocji sztuki.

Tej odwagi i roztropności gratuluję pomysłodawcom Gallery Weekend, z uwzględnieniem wezwania do konsekwencji. To wydarzenie nie może mieć charakteru jednorazowego, ale ma obowiązek „pokonać Smoka” (czyt. Dinozaura) lub, wracając do ikonografii z Dzikiego Zachodu, zaprowadzić doprawdy Nowy Porządek. Ten tekst nie jest zaś wyrazem krytyki dla samego krytykowania, nieroztropnej idealizacji i utopijnego bajdurzenia, ale rezultatem wnikliwej i czujnej obserwacji praktyk i polityk kulturalnych aktualnych na całym świecie. A zatem ci właściwi i oczekiwani Szeryfowie, do dzieła! I pamiętajcie o tym, co mawiała postać z kreowana niegdyś przez Johna Wayne’a:

„It’s getting to be ri-goddamn-diculous […] (but) If you’ve got them by the balls, their hearts and minds will follow”.

alt
fot. Grupa Zbiór Pusty, Galeria Rezonans w Poznaniu