Archiwum
19.10.2012

Zwariowali w tym Poznaniu! Co za miasto. Niech mnie kule biją!

Inspektor Zbigniew Kaczmarek

Za sprawą historycznych pasji Piotra Bojarskiego Poznań zyskał – mam nadzieję na kontynuację – serię opowieści kryminalnych. Wszystko osadzone w czasie przedwojennym, w konwencji kryminału retro. „Mecz” jest drugą powieścią Bojarskiego – tym razem inspektor Zbigniew Kaczmarek (najbardziej chyba „poznańskie” nazwisko) ściga bolszewickich szpiegów. Prawdziwym wszakże rarytasem opowiadanej historii jest jej bardzo ścisła futbolowa otoczka.

Akcja powieści rozgrywa się w czasie kilku dni marca 1938 roku. Niemcy właśnie najechali Austrię, Stalin nasila polityczne czystki i w pokazowych procesach zapadają wyroki wyłącznie najsurowsze – powszechnie zaczyna się odczuwać zaczątki niepokoju. Na razie jednak to wszystko jakby w dalszym planie i życie biegnie lokalnym rytmem. Poznań czeka na prestiżowy mecz miejscowej Warty z piłkarską drużyną z Charkowa. Owo wydarzenie zapowiada się jako ważne nie tylko ze względów sportowych. Tymczasem dochodzi do serii brutalnych, bliźniaczo podobnych morderstw. To robota dla Kaczmarka. Dzięki intensywnej pracy śledczej dane jest nam zwiedzić szeroką perspektywę przedwojennego Poznania – od robociarskiej Wildy, przez lumpenproletariackie Chwaliszewo po prawdziwie zachodnioeuropejskie jak na ten czas centralne ulice miasta. I odczuć przedwojenne nastroje polityczne poznaniaków – nie tylko oczywistą i nieomal powszechną, przemieszaną z obawami nienawiść do „Rusków”, ale także oficjalnie tonowaną, acz wyczuwaną niechęć do pamięci po Józefie Piłsudskim.

Rozmaite są plany tej powieści i Bojarskiemu nie chodziło wyłącznie o opowiedzenie historii kryminalnej. Podobnie jak dla Marka Krajewskiego, istotna jest dla niego nie tylko, a może nawet nie tyle zbrodnicza intryga, ile cała jej otoczka, miłość do starej mapy, do przedwojennych fyrtli, jakby powiedział inspektor Kaczmarek. Gdyby Piotr Bojarski mógł w sposób atrakcyjny przepisać przedwojenny rozkład jazdy poznańskich tramwajów, pociągów zajeżdżających na poznański dworzec, gdyby dawało się wprost i miło dla lektury wyłożyć cenniki przedwojennych poznańskich jadłodajni i restauracji, sklepów i sklepików, przywołać tę umarłą przedwojenną codzienność ludzkich trosk i przyjemności, być może byłby to zrobił bez uciekania się do atrakcyjnej skądinąd fabuły sensacyjnej.

Makieta Piotra Bojarskiego nie jest tak bogato wyposażona jak Wrocław Marka Krajewskiego, ale dzięki temu wszystko w jego powieści jest sfunkcjonalizowane i służy podstawowej jej zasadzie – opowiedzeniu historii. Bo już świat, po którym porusza się Eberhard Mock, zdaje się czasem aż nazbyt szczegółowy, antykwarycznie przeładowany, co troszeczkę zaburza proporcje opowieści. Z drugiej strony jednak, trudno przecenić informacyjną, historyczną, także emocjonalną wartość zaserwowanej wiedzy. Niełatwo, co oczywiste, zdefiniować w takich przypadkach ideał złotego środka. Na przykład ja, od urodzenia mieszkający w Poznaniu, a od 30 lat na Dolnej Wildzie, w bezpośrednich okolicach dziania się opowiadanej przez Bojarskiego historii – dla mnie intryga kryminalna ma znaczenie zupełnie drugorzędne. Bardzo mnie interesuje wprawdzie, że pierwsza ofiara miała rozłupaną głowę, ale prawdziwą ekscytację odczuwam dopiero wtedy, kiedy się dowiaduję, że zamordowany pomieszkiwał przy ulicy Wspólnej. Bo moja ulica łączy się ze Wspólną i ja tamtędy codziennie chodzę. To samo ze starym stadionem Lecha, przedwojennego KPW i nieistniejącym stadionem Warty przy ulicy Rolnej. To wszystko tuż pod moim nosem. W nostalgicznym, ale bardziej melancholijnym, nieziszczalnym wspomnieniu, z nieracjonalną, złudną wiarą w prawdziwość opowieści. I dziesiątki innych miejsc, nieco bardziej oddalonych, ale stanowiących bezpośrednie otoczenie codziennego życia. Wystarczy jedno przeczytane w książce słowo, jedna znajoma nazwa, która ostała się politycznym rewolucjom lub przeciwnie, po wojnie brutalnie przemianowana, zachowała wszakże w przekazywanej z pokolenia na pokolenie pamięci swoją wcześniejszą tożsamość. Dla mnie to największa siła tej powieści. Prawda, że wykrzywiło mi to lekturę do tego stopnia, że nie potrafię docenić tego, co tutaj jest najważniejsze – jakości kryminalnej intrygi. Nie umiem też powiedzieć, czy tak przedstawiony przez Bojarskiego Poznań i stojący na straży miejskiego porządku jego anioł stróż, inspektor Policji Państwowej Zbigniew Kaczmarek staną się czymś więcej ponad lokalną wyłącznie atrakcją literacką, co akurat Markowi Krajewskiemu udało się bezsprzecznie. Kibicuję Bojarskiemu szczerze.

Zdań parę trzeba poświęcić piłce nożnej, bo jest ona w powieści jednym z głównych wątków. Nie tylko powieściowy Poznań czeka na wspomniany już mecz z Charkowem, a inspektor Kaczmarek w swoim pojedynku z mordercą gęsto używa metafor futbolowych, ale nawet główny zbój – uszczknę tu troszeczkę z finalnego rozdziału – wpada ze względu na swoją kibicowską pasję. Ów mecz z Charkowem, pisze o tym w posłowiu Piotr Bojarski, został wymyślony. Faktycznie, na tamten czas taka impreza nie byłaby możliwa. Rosjanie przed wojną izolowali się całkowicie, na europejskie i światowe areny sportowe wkroczyli dopiero po wojnie, a i to nie od razu. Także nazwiska piłkarzy radzieckich zostały wymyślone, chociaż gdyby ich najlepszemu zawodnikowi, napastnikowi Błochinowowi odciąć ostatnią sylabę nazwiska (to zresztą procedura mająca w tej powieści znaczenie kapitalne), wtedy nazywałby się Błochin, a to już nazwisko arcyfutbolowe. (W trakcie meczu Warty z Charkowem, którego dramatyczny przebieg Bojarski kreśli w ostatnim rozdziale powieści, poznaniak Twórz otrzymał żółtą kartkę. Nie chce mi się wierzyć, że to autorskie niedopatrzenie i traktuję ten epizod jako rodzaj jeszcze jednego historycznego figla. Żółte i czerwone kartki, ten niezbywalny dzisiaj rekwizyt piłkarskiego widowiska, wymyślono bowiem stosunkowo niedawno, bo na przełomie lat 60. i 70. XX wieku. Oczywiście, wcześniej też piłkarzy karano, nawet wyrzucano z boiska, ale bez tych jednoznacznych sygnalizacji.)

Prawdziwy jest natomiast skład Warty, z Sobkowiakiem, Słomiakiem, a już szczególnie z bramkarzem Marianem Fontowiczem i napastnikiem Fryderykiem Scherfkem, dla ówczesnych poznańskich kibiców idolem absolutnym, nawet ponad ogólnopolską miarę Ernesta Wilimowskiego. Kilka miesięcy po fikcyjnym meczu Warty z Charkowem Scherfke podczas piłkarskich mistrzostw świata we Francji strzelił bramkę Brazylii, najprawdziwszego z prawdziwych. To był pierwszy mundialowy gol w historii polskiej piłki. Osobna natomiast historia zapisała się w czasie wojny. Scherfke, nie tylko ze względu na fonetykę i pisownię nazwiska, stanął przed dramatyczną alternatywą. Był Niemcem i polskim obywatelem jednocześnie. Dla niego i wielu z podobnymi jak jego korzeniami, mieszkających tutaj lub na Śląsku czy Pomorzu, nastała rzeczywistość nakazująca wybory, które dzisiaj, po 60 już z górą latach, bardzo łatwo oceniać i sądzić, znacznie trudniej próbować zrozumieć w całym ich wieloaspektowym, bo nie tylko moralnym zaplocie. W czasie wojny Fryderyk Scherfke nosił mundur Wehrmachtu, był w stopniu podoficera i walczył na froncie, na którym został ranny. Propaganda peerelowska uznała go za volksdeutscha. Prawdą jest natomiast, i dzisiaj można już o tym głośno mówić, że szale wojennych losów tego świetnego piłkarza nie przechylały się w jedną tylko stronę. Wiadomo bowiem, że mieszkając jeszcze w Poznaniu pomagał Polakom, ratując ich czasem z nie lada jakich opresji. Na pewno wiemy o kolegach z warciańskiej drużyny, na przykład bramkarzach Marianie Fontowiczu i Zbigniewie Szulcu oraz obrońcy Michale Fliegerze, ale również innych Polakach niezwiązanych z futbolem. Nie ma wątpliwości, że Scherfke zawdzięczał swoje ówczesne możliwości znajomościom, które w powszechnym odczuciu uchodzą za co najmniej wstydliwe, należy wszakże podkreślić, że za tę działalność groziła mu nawet śmierć.

I ostatnia refleksja. Mecz z Charkowem Warta rozgrywała na reprezentacyjnej arenie Poznania, Miejskim Stadionie przy Dolnej Wildzie. To był wtedy poziom prawdziwie europejski! Dzisiaj to kompletna ruina, nie ma co tego ubierać w większe słowa – bida z nędzą i kompletny brak pomysłu, aby cokolwiek z tym zrobić. W samym centrum miasta! Bo jedynym jak na razie przedsięwzięciem bezpośrednio związanym z rozpadającym się w oczach obiektem było nadanie mu oficjalnego patronatu. Od 1987 roku nosi on imię Edmunda Szyca. Uczestniczył on w powstaniu wielkopolskim, ale wcześniej, w 1912 roku, jeszcze w czasie zaborów, przy pełni ryzyka, założył wraz z grupką przyjaciół klub sportowy Warta. W tym samym roku w Lesznie zorganizował Polonię, a w 1920 roku, już w dobie niepodległej Polski, współorganizował bydgoską Polonię. W latach 1923–1924 był członkiem PZPN, potem sędzią piłkarskim i długoletnim poznańskim korespondentem „Przeglądu Sportowego”. Typ lokalnego patrioty. Podczas wojny więziony w Dachau i Mauthausen. Osobiście widział pierwszy mecz polskiej reprezentacji, rozegrany 18 grudnia 1921 roku z Węgrami w Budapeszcie. Jest słynna fotka z tego meczu, to w ogóle pierwsze zdjęcie polskiej reprezentacji piłkarskiej, „reprezentatywki”, jak to się w międzywojniu mawiało. Zdjęcie to jest przedrukowywane w nieomal każdej publikacji poświęconej historii polskiej piłki nożnej. Ale dopiero niedawno katowicki historyk Andrzej Gowarzewski odkrył fałszerstwo związane z tą fotografią. Odnalazł kopię oryginału (który zaginął) i okazało się, że jest na nim postać, której nie ma na zdjęciu funkcjonującym jako oficjalne: w górnym rzędzie trzeci od lewej stoi Edmund Szyc. Z powodów koteryjno-frakcyjnych, czy jak je tam jeszcze nazwać, wyretuszowano fotkę, a Szyca wrzucono do wora niepamięci. Ale, co nie mniej ciekawe, tej fałszywki dokonano jeszcze przed wojną, za sanacji, jak to się za komuny mówiło. A potem, po wojnie, to już samo poszło…

Dzisiaj pamięć o Szycu przywołuje kupa gruzu. Jest też Honorowym Prezesem założonego przez siebie klubu. Istnieje również projekt nadania jego imienia jednej z wildeckich ulic. Do końca życia mieszkał przy ulicy Saperskiej – to o kopnięcie piłki od historycznego, nie istniejącego już od dawien dawna boiska Warty. I tuż obok ulicy Wspólnej, gdzie wynajmował pokój zamordowany Barszcz z powieści Bojarskiego.

A skoro już jesteśmy przy kwestiach topograficznych: chociaż się nie znamy, miałbym jednak osobistą, choć w istocie to partykularną prośbę do Autora „Meczu” – jeśli historie z komisarzem Zbigniewem Kaczmarkiem miałyby mieć kontynuację, bardzo bym prosił o umieszczenie choćby jednego epizodu, a nawet i epizodziku przy ulicy Pionierskiej mianowicie. Leży tuż przy Wspólnej, Saperskiej i Rolnej. Fabularnie rzecz z pewnością jest prosta do zrobienia.

Piotr Bojarski „Mecz”
Wydawnictwo Media Rodzina
Poznań 2012

alt